Długo myślałam o tym, jak dziś opowiedzieć naszej młodzieży o latach 30.-40. XX wieku, o Żołnierzach Niezłomnych Ziemi Brzeskiej. W naszej Szkole mamy setki młodych ludzi w wieku 14-17 lat, jest to młodzież ambitna, zdolna, ale żyjąca w zupełnie innej rzeczywistości niż ich rówieśnicy 70 lat temu. Ponad 30 lat pracuję z młodzieżą i wiem, że zawsze są wśród nich tacy, którzy pragną wiedzy, którzy potrafią myśleć, szukać, analizować, którzy dzięki dziadkom, rodzicom, mądrym nauczycielom szukają swoich korzeni, kochają swoje małe ojczyzny, są otwarci na poznawanie prawdy i tożsamości. Dla tych przede wszystkim pracujemy, organizujemy konkursy, wyprawy edukacyjne i krajoznawcze. To właśnie taka młodzież przyczyniła się w latach 2008-2011 do odtwarzania prawdy o Związku Obrońców Wolności, ostatniej polskiej organizacji młodzieżowej na Polesiu, poprzez nagranie filmów dokumentalnych, bohaterami których są żyjący jej członkowie. Tak powstał film „Był taki czas” (jest dostępny na stronie www.echapolesia.pl, www.polesie.org). Nasza redakcja wydała także książkę jednego z założycieli ZOW Leonarda Konikiewicza „Szlakiem Nieposłusznych”. A w tym roku wznowiliśmy cykl wywiadów, badań historii organizacji, dokumentowania losów Zowowców. Temat ten jest mi szczególnie bliski, gdyż wśród członków ZOW byli członkowie mojej rodziny: Regina Jaroszewicz (ps. Rusałka), Leonard Konikieiwcz (ps. Topola), Jan Konikiewicz (ps. Edmund Jurkowski), mój ojciec Edward Jaroszewicz w wieku 15-16 lat był łącznikiem tej organizacji. W roku 1992 zorganizowałam w Brześciu pierwsze po 50 latach spotkanie z Zowowcami. Moim przyjacielem był także ś.p. Ryszard Snarski, który kilkakrotnie odwiedzał Brześć, w moim archiwum pozostały jego listy i wiersze. W latach 90-ch założyliśmy I Drużynę harcerską im. Ryszarda Snarskiego, która odegrała ważną rolę podczas prac remontowo-porządkowych na Cmentarzu Garnizonowym w Brześciu, w opiece nad wieloma miejscami pamięci Brześcia i obwodu brzeskiego. Była to dla nich wspaniała szkoła życia.
Historia młodzieży brzeskiej z lat 30.-40. to historia pulsująca, żywa, gdyż żyją jeszcze uczestnicy i świadkowie tych wydarzeń i ich dzieci. To historia najlepszej polskiej młodzieży z Brześcia, Kobrynia, Baranowicz urodzonej w młodym państwie polskim. Ta młodzież należała do harcerstwa, była twórcza i kreatywna, aktywnie uczestniczyła w życiu szkoły i kościoła. Polska była ich Ojczyzną, miłością, nadzieją na lepsze jutro. Wychowani na bohaterskich czynach legionistów, powstańców styczniowych i listopadowych, byli gotowi do obrony swojej ziemi i godności. Po wojnie i wejściu Sowietów coraz większa część miejscowych Polaków wyjeżdżała za Bug, do sowieckiej już Polski. Zygmunt Stachowicz, ps. „Żmudzin” tak pisał o tym okresie: ”Dla nas, wyrosłych na tej ziemi, która była najbardziej polska ze wszystkich ziem, było to nie do przyjęcia. Ksiądz Rosiak namawiał raczej do pozostania i przygotowania się do obrony polskości i wiary w sposób pokojowy nawet przez długie lata.” Członkowie ZOW w czasie wojny najpierw walczyli w szeregach harcerskich z niemieckim okupantem, po wojnie ich zadaniem było ratowanie pomników kultury polskiej, niszczonej przez Sowietów, ratowanie bibliotek, pomoc rodzinom represjonowanych i powracających z Syberii. Pomagali ukrywającym się żołnierzom AK. Świadczyli pomoc rodzinom aresztowanych AK-owców. Zbierali pieniądze i organizowali paczki żywnościowe dla przebywających w łagrach. Ukrywali polskie sztandary. Opiekowali się kaplicami i kościołami po aresztowaniu przez NKWD księży. W tym numerze zaprezentujemy Państwu historie życia legendarnych Zowowców: Natalii Zarzyckiej, Jeremiego Odyńskiego, Zygmunta Stachowicza, wspomnienia o ZOW Leonardza Konikiewicza, wiersze Zowowców i ich wspomnienia, a także fotografie, które udało się zdobyć – o życiu naszych dziewcząt i chłopców przed wojną i te, z okresu zesłania.
Pod koniec kwietnia w Warszawie odbyło się nasze spotkanie z Natalią Zarzycką, ps. „Sfinks”, wybitną postacią, legendarną Brześcianką, o Jej życiu można pisać scenariusze, tworzyć seriale. Nasi operatorzy Ola Semeniuk i Andrzej Wasilewicz nagrali film – rozmowę z Panią Natalią, który wkrótce zostanie zamieszczony w Internecie. Jesteśmy ogromnie wdzięczni naszej Drogiej Rodaczce za spotkanie, za udostępnione materiały i fotografie. 27 lipca Pani Natalia skończy 90 lat. Jest młoda duchem, wbrew wszystkim burzom życiowym nie utraciła wiary i nadziei, jest twarda, pełna godności i światła życia. Jest niekwestionowanym autorytetem dla wszystkich, kto ją zna. Życzymy Pani Natalii dobrego zdrowia i spokoju serca, Bożego Błogosławieństwa na każdą chwilę życia.
Alina Jaroszewicz
DZIEWCZYNA Z LEGENDY – BRZEŚCIANKA NATALIA ODYŃSKA-ZARZYCKA, PS. «SFINKS»
SZCZĘŚLIWE DZIECIŃSTWO W BIAŁOWIEŻY
Natalia Zarzycka (z domu Odyńska) urodziła się 27 lipca 1927 roku. Feliks Odyński, ojciec Natalii, pochodził z rodziny hrabiowskiej, która podczas rewolucji straciła cały swój majątek pod Kijowem. Wczesne dzieciństwo spędziła w Puszczy Białowieskiej, w dworku «Hola». Z rodzicami i sześciorgiem rodzeństwa mieszkali w pięknym miejscu. Majestatyczne, wysokopienne drzewa, dzikie zwierzęta, przejażdżki konne, pachnący żywicą dom. W domu trzymali prawdziwą sarenkę Basię. Tata Tali znalazł ją gdy była jeszcze mała, zgubiła mamę. Na początku Tala karmiła ją z butelki. Nie odstępowała od niej ani na krok. Pewnego dnia mama podawała dzieciom podwieczorek przy wiklinowym stoliku. Basia wskoczyła na niego, spadła i złamała nóżkę. Tata Tali tę nóżkę złożył w łupki. Pani Natalia pamięta te łzy sarenki, kapiące z jej oczu podczas operacji.
W 1933 roku, kiedy Natalia miała iść do I klasy, rodzina przeprowadziła się do Brześcia. Ojciec Feliks Odyński kupił piękną willę przy ul. Długiej. Wychowana na wolności, w świecie przyrody, Natalia nudziła się w szkole. Kiedy mama przychodziła na wywiadówkę, nauczyciele załamywali ręce i tak mówili o Natalii i jej starszej siostrze Irenie: «Pani Odyńska, Irenka jest po prostu złoto, a Tala? Błoto!»
DWIE OKUPACJE
Do harcerstwa wstąpiła rok przed wybuchem wojny. Pamięta swój pierwszy obóz – wróciła pocięta przez komary, posiniaczona, podrapana, brudna, ale zachwycona. W sierpniu 1939 roku rodzina planowała wspólny wyjazd nad morze. Ale ojciec powiedział, że wojna wisi na włosku. Zostali. Gdy się zaczęło, biegała z koleżankami z harcerstwa w miejsca, gdzie spadły bomby i opatrywała rannych. Harcerki miały za zadanie niesienie pomocy ludności cywilnej podczas nalotów na Brześć oraz wyłapywanie szpiegów niemieckich. Odcinek powierzony Natalii i koleżankom obejmował część miasta między ulicą Długą a Szeroką. Jak tylko ogłaszano alarm, natychmiast dziewczynki w mundurkach i z maskami przeciwgazowymi biegły na swoje stanowiska. Przez 9 dni Tala z dziewczynkami uczestniczyła w ratowaniu ludności cywilnej. A 9 września po dużym nalocie bombowym rodzina opuściła miasto i przeniosła się do wsi Motykały do pana Piwoniego. Po wkroczeniu 12 września do Brześcia wojsk niemieckich, rodzina wróciła. Dom ocalał, ale szyby w oknach powylatywały i wszystko, co w domu pozostało, zostało «rozrabowane». Rodzina została bez odzieży, bez pościeli, ocalało tylko to, co zabrali podczas szybkiej ewakuacji. Wybito drzwi, zerwano nawet podłogę. 17 września Niemcy zaczęli opuszczać Brześć, a wkrótce po tym wkroczyli Sowieci.
Byliśmy z rodziną na słynnej defiladzie sowiecko-niemieckiej. Niemcy i Sowieci maszerowali obok siebie i nawzajem sobie salutowali. Nad miastem powiewały dwie czerwone flagi: jedna z sierpem i młotem, a druga ze swastyką. Z tego dnia pani Natalia pamięta fakt, że po defiladzie podszedł jeden z sowieckich bojców do brata Stefana, który był ubrany w mundurek gimnazjalny i zapytał: «Ty kadet?» Dzieci nie znały języka rosyjskiego, a ich ojciec odpowiedział, że jest to mundurek szkolny.
Po przyjściu Sowietów wszystko zniknęło ze sklepowych półek. Rosjanie dziwili się, że nie ma kolejek i kartek. Okupant zamknął gimnazja, w ich miejsce otworzył «dziesięciolatki». Polacy szybko zorganizowali tajne komplety, na których dzieci i młodzież uczyli się polskiego, historii, geografii. Potajemnie także spotykali się na zbiórkach harcerskich.
«JASKÓŁKA»
Od 22 czerwca 1941 roku rozpoczęła się okupacja niemiecka. Wszystkich uczniów zapędzono do pracy. Od czerwca 1942 roku szkoły tajnego nauczania zostały zlikwidowane poprzez aresztowanie wielu profesorów. Prawie cała młodzież została skierowana do Arbeitzantu, a następnie do pracy. Tala została skierowana do Zakładów Naprawczych Telefonów. Brat Stefan wstąpił do konspiracji. W tym okresie Natalia dostawała zlecenia zdobywania broni i amunicji. Kilkakrotnie udało się kupić od Węgrów, których w Brześciu stacjonowało dość dużo, krótką broń wraz z amunicją. Wiele razy przenosiła broń i amunicję do Państwa Zelenayów. U nich był skład amunicji. Od maja 1942 roku po krótkim przeszkoleniu została zaprzysiężona i pod pseudonimem «Jaskółka» została zwiadowcą. Polem działania Natalii była stacja kolejowa Brześć Centralny. Wiele godzin spędzała na tzw. «moście wiszącym», gdzie zapamiętywała dane dotyczące ruchu pociągów wojskowych, udających się na Wschód. Taką działalność, urozmaicaną wyjazdami do Białegostoku, Łucka, Kobrynia, Kowla Natalia prowadziła do czerwca 1943 roku, do chwili aresztowania brata Stefana. W dniu aresztowania brata Natalia wracała z Białegostoku, na dworcu ją czekała koleżanka, która uprzedziła, że nie może wracać do domu, gdyż w domu jest «kocioł». Tala uciekła na piechotę do wsi Motykały, do pana Piwoniego. Dom pana Piwoniego był AK-owską meliną, zresztą jak wiele polskich domów, rozsianych po wsiach na całym Polesiu i Ziemi Nowogródzkiej. Tam przez kilka miesięcy szkolono ją do udzielania pierwszej pomocy rannym. Następnie przeniesiono Natalię do Wołkowyska do oddziału por. ps. «Boruta». Na tym skończyła się działalność harcerska. Ale w sercu pani Natalia pozostała harcerką na całe życie – tak nam wyznała. Od razu po wojnie, w kwietniu 1946 roku, Natalia uczestniczyła jako harcerka w poświęceniu Sztandaru Hufca harcerskiego z Akmolińska. W tym czasie powracali zesłani Polacy z Kazachstanu. Ta uroczystość poświęcenia sztandaru odbyła się w Brześciu, w kaplicy na Kijówce przez śp. księdza Łazarza, również wielokrotnego łagiernika.
W ARMII KRAJOWEJ
Po pewnym czasie Natalia wstąpiła jako sanitariuszka do oddziału podporucznika Gustawa Heczki «Skorpiona». To był cichociemny, skoczek z Anglii, bardzo bojowy oficer. Oddział zajmował się dywersją. Podczas jednej bitwy oddział «Skorpiona» ostrzeliwał się pod lasem. Akowcy pakowali w Niemców całe serie z karabinów, rozrywały się granaty, słychać było bojowe okrzyki. Nieprzyjaciel jednak miał przewagę i nasi żołnierze musieli się wycofać. Kilku chłopaków było rannych, krew lała się z otwartych ran. Natalia podbiegła do nich, zaczęła ich opatrywać. Nagle obok z potwornym hukiem eksplodował pocisk, rannego, którego ona opatrywała, rozerwało na strzępy, a stojące nad nim drzewo pękło i runęło wprost na Natalię. Co było dalej – nie pamięta. Straciła przytomność. Ocknęła się po 9 dniach w jakiejś wiejskiej chałupie. Okazało się, że drzewo złamało jej miednicę. Łeżała pod nim przez kilka godzin, dopiero po bitwie chłopcy ją odnaleźli i zanieśli w bezpieczne miejsce do zaprzyjaźnionych Polaków, Państwa Michałowskich, we wsi Andrzejowice. Na domiar złego eksplozja tak ją ogłuszyła, że przez całe życie Pani Natalia kiepsko słyszy i do dziś nosi 2 aparaty słuchowe. Przyszedł do niej dowódca, żeby zapytać jak się czuje, nie była w stanie nic odpowiedzieć. Był to maj 1944 roku. Armia Krajowa toczyła na Kresach swoje ostatnie tragiczne bitwy. Pani Michałowska bardzo dbała o Natalię, karmiła, myła, opatrywała. Kiedy na wsi pojawili się Sowieci i przyszli do chaty Michałowskich, powiedziała im, że jestem jej chorą córką, a do tego niemową. Uratowała Natalię. Kiedy wyzdrowiała, wróciła do Brześcia, Rodzice przetrwali wojnę. Z braci tylko Stefan został wywieziony. Miał wrócić po 2 latach. Ale w mieście było niebezpiecznie. NKWD tropiło żołnierzy AK. Natalia więc uciekła do Baranowicz, gdzie zatrudniła się w szkole, posługując się fałszywą tożsamością – pani Michałowska dała jej dokumenty jej zmarłej córki. Do domu przyjeżdżała rzadko, tylko w nocy. Część kolegów uwierzyła w ogłoszoną przez Sowietów amnestię. Ujawnili się. A potem trafili do bezpieczniackich kazamatów. Nie było to żadne wyzwolenie, tylko kolejna okupacja. Brześć wraz z połową Polski został wchłonięty przez Związek Sowiecki.
W ZWIĄZKU OBROŃCÓW
WOLNOŚCI – PS. «SFINKS»
Na Polesiu powstała nowa organizacja – Związek Obrońców Wolności. Głównym celem organizacji była walka o zachowanie polskości, godności i praw człowieka oraz obrona przed rusyfikacją Polaków, umacnianie świadomości narodowej wśród tych, którzy nie wyjechali do Polski, propagowanie polskiej kultury, organizacja kompletów nauczania języka polskiego i historii, ratowanie pomników i książek przed niszczeniem przez okupanta. Oczywiście nie mogło w tej organizacji zabraknąć Natalii. Była łączniczką i kursowała między Brześciem, Kobryniem a Baranowiczami. Opiekowała się rodzinami, których bliźnich represjonowano. Razem z kolegami dbali o polskie cmentarze.
BRZEŚĆ-WORKUTA, WSPOMNIENIA
NATALII ODYŃSKIEJ-ZARZYCKIEJ
Rok 1948, lipiec, 27 – są moje imieniny i urodziny. Skończyłam 21 lat. Była zabawa w domu. Otrzymałam mnóstwo prezentów. Koledzy i bracia moi o godz. 2 w nocy poszli odprowadzić dziewczęta, a my z mamą i siostrą wzięłyśmy się za zmywanie naczyń i sprzątanie w domu. Byłabym szczęśliwa, gdyby nie jedna myśl, jaka od wielu dni drążyła mój umysł. Otóż kilka dni temu zauważyłam, że dom nasz jest pod obserwacją. Wiedziałam, że coś się dzieje, ale nikt nie wiedział co. Ukrywałam przed rodzicami, że obiektem obserwacji jestem ja i mój brat Jarek. I stało się, 28 lipca już koło 9.00 rano wpadło do domu kilku NKWD-istów i rozpoczęło rewizję. Bardzo dokładnie i systematycznie przeszukiwali cały dom. Wprawdzie przeżyliśmy już kilka rewizji w okresie okupacji niemieckiej, lecz ta była zupełnie inna pod względem niezwykłej dokładności i czasu jej trwania. Zakończono po południu i aresztowano mnie i mojego brata Jarka. Przewieźli nas do siedziby NKWD i umieścili w tymczasowym areszcie.
5 dni trwało przesłuchanie w areszcie tymczasowym, gdzie nie pozwolono mi spać, a prowadzący śledztwo zmieniali się co kilka godzin. Czwartego dnia zemdlałam. Po wstępnym przesłuchaniu przewieźli mnie do więzienia brzeskiego. Tu dopiero rozpoczęło się śledztwo właściwe, które trwało prawie 5 miesięcy.
Pod koniec lipca 1944 roku Brześć wyzwoliły i zajęły wojska sowieckie. W ciągu niespełna miesiąca wydano wiele zarządzeń i odezw do obywateli polskich, a wśród i ta: …że wszyscy członkowie organizacji walczących przeciwko faszystowskiemu najeźdźcy winni zgłosić się do władz sowieckich, zdać broń, oraz zalegalizować się podając przynależność do swoich organizacji. Byliśmy zdezorientowani, nie wiedzieliśmy co mamy robić.
Były pojedyncze przypadki zgłaszania się, ale już ślad po nich zaginął, zostali albo rozstrzelani, albo z wyrokiem wywiezieni na Syberię i nie przeżyli. Postanowiliśmy się nie ujawniać. Po wojnie na Polesiu na skutek represji sowieckich władz nastąpiło stopniowe scalanie się luźnych grup młodzieżowych w jednolitą organizację pod nazwą «Związek Obrońców Wolności» z siedzibą w Brześciu. Inicjatorami Ruchu ZOW byli uczniowie liceów: Zygmunt Stachowicz ps. «Żmudzin», Ryszard Snarski ps. «Soroka», Jeremi Odyński ps. «Babinicz», Natalia Odyńska ps. «Sfinks», Maria Furmanał ps. «Stokrotka» i wielu innych, których nazwisk już nie pamiętam.
ZOW szybko rozrastał się i w 1948 roku posiadał setki członków i sympatyków na całym Polesiu. Najbardziej aktywne komórki ZOW były w Brześciu, Kobryniu, Baranowiczach, Kamieńcu Litewskim i wielu innych miejscowościach Polesia. ZOW była dość aktywna po wojnie i nadal pozostawała w głębokiej konspiracji. Dopiero w toku śledztwa w więzieniu dowiedziałam się jak wiele osób było uczestnikami powojennego ZOW-u na terenie Polesia.
Zarzucano nam to, że przez cztery lata prowadziliśmy walkę z władzami sowieckimi, dlatego też i wyroki otrzymaliśmy najsurowsze.
«Wojennyj Trybunał Biełorusskogo Wojennogo Okruga» po rozpatrzeniu sprawy 73 osób «kontrewolucyjnej, białogwardiejskiej» organizacji pod nazwą Armia Krajowa na podstawie § 63-1 i 76 UK BSSR pozbawia wolności Natalię Odyńską wyrokiem 25 lat ZK oraz 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. I jeszcze na końcu wyroku klauzula: « … wyrok powinna odbywać w lagrach dalekiej północy zatrudniona wyłącznie przy pracach fizycznych».
I tak zaczęła się moja «droga przez mękę», najpierw przez więzienia tzw. Punkty przesylne, zanim dotarłam do Workuty – do miejsca przeznaczenia – odbywania mojego niezasłużonego wyroku.
Około 20 grudnia 1948 roku załadowano wielu z naszej grupy do tzw. «czornych woronow» /samochody – więzienne karetki/ i przewieziono nas na dworzec, gdzie załadowano do wagonów towarowych i przewieziono nas do Moskwy. W słynnych «Butyrkach» siedziałam około 1 miesiąca. Najpierw posadzono mnie wraz z tzw. «urkami» – są to kobiety recydywistki odbywające wyroki za morderstwa lub napady z bronią w ręku. Niektóre z nich miały już po 100 i więcej lat wyroku. Element ten wywodzący się z «dna» społeczeństwa rosyjskiego miał swój, a raczej swoisty kodeks honoru, ale odnoszący się z ogromną nienawiścią do więźniów politycznych.
Tu muszę wspomnieć, że tuż po wojnie więzienia sowieckie były przepełnione więźniami, a jednocześnie panowały tam bardzo złe warunki sanitarne, nie mówiąc już o wyżywieniu. Ludzie po prostu cierpieli głód. Prawie każdy z nas, kiedy nas wywożono z rodzinnego miasta, posiadał worek żywności, oprócz rzeczy osobistych. Natychmiast jak tylko zatrzasnęły się drzwi celi, spostrzegłam, że mieści ona około 50 więźniów. To było pierwsze wrażenie. Później okazało się, że było nas ponad 70. «Urki» od razu zarekwirowały nam tę już i tak skromną żywność. Do Moskwy jechałyśmy ponad 5 dób, dożywiałyśmy się naszym prowiantem. A zatem byłyśmy już na garnuszku więziennym, ale jeszcze codziennie uszczuplanym przez te właśnie «urki», gdyż one odbierały nam jedzenie. Bywały takie dni, kiedy oprócz wody do picia nic nie jadłyśmy. Na dodatek złego «urki» grały na karty. Ponieważ każda z nich nic nie miała, zatem postanowiły zagrać o nas o nasze życie. Te, które przegrałyby, miały wykonać na nas wyrok. Bałyśmy się interweniować u władz więziennych, gdyż nie wiedziałyśmy jaka będzie reakcja «urek». Od chwili przybycia do tej celi «paraszę» /jest to kadź, do której załatwiało się swoje potrzeby fizjologiczne/ wynosiłyśmy wyłącznie my. Kiedy one grały w karty, a ja z moją koleżanką poniosłyśmy «paraszę», postanowiłam powiedzieć o tym «klawiszowi», który nas eskortował do ubikacji. Błagałam go, żeby nas ratował, inaczej zginiemy. Po przybyciu do celi powiedziałam o tym moim koleżankom. Wprawdzie nie miałyśmy wielkiej nadziei na jakieś skuteczne działanie władz więziennych. Ale stało się inaczej. Po upływie mniej więcej godziny, przyszli «klawisze» i wyczytali nasze nazwiska i umieścili nas w mniejszej celi, z więźniarkami politycznymi. To, co przeżyłam przez te kilka dni, dotychczas, chociaż minęło już tyle lat, przejmuje mnie zgrozą. Po miesiącu znów zabrano mnie na etap, ale już samą, gdyż koleżanki były wywiezione wcześniej. I znów w towarowych wagonach, z «paraszą» w kącie jechałam dalej na północ. Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w wagonie, gdzie jedynym pożywieniem była słona ryba lub śledzie i kawałeczek chleba. – «gliny» i nie zawsze w odpowiedniej ilości wody, przyjechaliśmy do Kirowa na przesylny punkt. Była to połowa lutego 1949 roku. Umieszczono nas w barakach ze zgrubsza ciosanych okrąglaków drzewnych, gdzie między nimi były szpary, w które można było wetknąć palec. Mróz był bardzo duży, a pieców żadnych nie było, więc marzłyśmy okrutnie. Wszystkie ciuchy, jakie posiadałam włożyłam na siebie, ale i to nie pomogło, wciąż było zimno.
W Kirowie przesiedziałam trzy tygodnie. W Kirowie przeziębiłam pęcherz moczowy, na który cierpię po dzień dzisiejszy. Schorzenie to bardzo odczuwałam podczas całego mojego pobytu w łagrze.
I znów etap. Załadowano mnie wraz z innymi więźniarkami, a były to kobiety różnych narodowości: Litwinki, Łotyszki, Estonki, Węgierki, Czeszki, Niemki, a nawet kilka Greczynek, Ukrainki, Białorusinki, Rosjanki. Tym razem etap trwał prawie miesiąc. Wyładowali nas w Workucie i kilka kilometrów pędzono nas pieszo do punktu przesylnego.
-Motto – «Workuta, Workuta czudnaja płanieta, dziesiat miesiacew zima ostalnoje leto». Workuta przeklęte miejsce na ziemi. Położona w europejskiej części Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republice Radzieckiej – Komi ASRR nad rzeką Workutą w dorzeczu Pieczory. Usytuowana na około 160 km. na północ od północnego Koła Podbiegunowego, na szerokości północnej 67, +0 i długości wschodniej 640.
Powstała w 1931 roku w wyniku zsyłania tu więźniów politycznych do ciężkich robot, związanych a wydobywaniem węgla kamiennego. W 1943 roku uzyskała prawa miejskie, a w roku 1956 liczyła już około 63 tyś. mieszkańców.
Pierwsi więźniowie mieszkali w namiotach. Zmarłych nie chowano, gdyż była tu
wieczna zmarzlina. Nawet latem, kiedy 20 cm ziemi zostało odmrożone, kopano płytkie groby, by później z nadejściem wiosny trupy spływały do rzeki. W latach 40-41 nadeszły pierwsze transporty Polaków ze wschodnich terenów Polski. Więźniowie ci pracowali w kopalniach, przy budowie kolei, przy budowie baraków poszczególnych obozów i domów mieszkalnych w
rozbudowującej się Workucie.
Był to już kwiecień, a Workuta przywitała nas straszliwą zamiecią i mrozem około 40 poniżej zera. W punkcie przesylnym byłam około tygodnia, po czym popędzono nas do obozu żeńskiego tzw. «Predszachtnaja». Nie pamiętam, jak długo szłyśmy, mnie się wydawało, że trwa to całe wieki. Później dopiero dowiedziałam się, że to zaledwie kilka kilometrów. «Predszachtnaja» – był to obóz żeński, w którym odbywały swoje wyroki kobiety różnych narodowości. To tak jak wieża Babel. Więźniarki starały się zajmować miejsca między swoimi współziomkami. W każdym baraku mieszkało około stu pięćdziesięciu kobiet. Oczywiście były baraki tzw. «pridurków» – więźniowie pracujący w administracji i obsłudze obozu, w których warunki były lepsze, mniej było ludzi w jednym baraku, oni też mieli jakąś pościel, poduszki. Ale ja do nich nie należałam. Klauzula w moich dokumentach «licznoe dieło» przekreślała wszelkie nadzieje na jakieś lepsze bytowanie w łagrze, aczkolwiek miałam średnie wykształcenie, a to też liczyło się w łagrze. Na następny dzień po przybyciu do obozu otrzymałam Nr. 256 ZK oraz umundurowanie odpowiednie do tego klimatu. Były to: spodnie watowane, kurtka watowana zw. «tiełogrejką», oraz buszłat, coś w rodzaju przykrótkiego palta watowanego oraz walonki. Mam małą nogę Nr. 36, a dostałam walonki Nr. 45. Nazwałam je «łodzie». Chodzić w nich w tym stanie było niemożliwe, w związku z tym trzeba było je wypełnić czymkolwiek. Gazet nie było, więc powypychałam garderobą osobistą i w ten oto sposób kilka rzeczy pozostało, gdyż wszystko mi skradziono. To muszę wspomnieć, że po przybyciu do obozu znowu zamieszkałam z «urkami» i znów zaczęła się gehenna. W Moskwie i Kirowie w przesylnych punktach otrzymałam z domu paczki z żywnością i rzeczami osobistymi, które to paczki pozwolili mi przetrwać ciężkie warunki etapów podróży w wagonach towarowych. Po rozlokowaniu się w baraku wprawdzie nie zarekwirowały mi mojej żywności od razu, ale stopniowo przez kilka dni nie pozostało z tych paczek nic. Pozostały mi jeszcze rzeczy osobiste. Pewnego dnia po powrocie z pracy, która trwała 12 godzin dziennie nie wliczając dojścia do pracy i z pracy, a nieraz w sumie trwało to 14-15 godzin, stwierdziłam, że nie mam już nic z rzeczy osobistych. Nie poszłam do stołówki, padłam na pryczę i gorzko płakałam. W baraku nie było nikogo, gdyż byli wszyscy w stołówce, z wyjątkiem kilku «urków», tych znaczniejszych tzw. «Prowodyrów», które nie plamiły się pracą, nie chodziły do stołówki, one żyły kosztem innych. Dla nich przynoszono jedzenie. Jedna z nich podeszła do mnie i zapytała dlaczego płaczę. Opowiedziałam jej wszystko o sobie, i o tym, że mnie okradli. Pocieszyła mnie, że postara się, aby wszystkie rzeczy moje zastały mi zwrócone. I rzeczywiście, wieczorem prawie wszystko wróciło do mnie. Od tego czasu byłam jej podopieczną. Teraz po tylu latach nie pamiętam jej nazwiska ani nawet imienia, zresztą one miały pseudonimy tzw. «Kliczki». Wiem tylko to, że ona pomogła mi przetrwać przez kilka pierwszych miesięcy. Po kilku miesiącach, a może po roku, tego już teraz nie pamiętam, władze sowieckie wydały rozkaz utworzenia tzw. «Ryczłagów» /po rosyjsku brzmiało to: «Łagier usilennogo reżima». Wówczas to oddzielono więźniów politycznych od recydywy. W barakach zapanował względny spokój. Powszedni dzień w łagrze zaczynał się od pobudki o godzinie 5 rano, następnie ubierania się w ciuchy robocze, jeśli znalazło się miejsce i czas na mycie twarzy i zębów, to się myłam, ale bardzo często nie było na to czasu ani miejsca, ani też czasu. Następnie marsz brygadami do stołówki, w której dostawałyśmy 1 łyżkę wazową kaszy owsianej ugotowanej na gęsto tzw. «plujkę», w której było więcej plew aniżeli samej kaszy polanej jednym naparstkiem oleju nierafinowanego, w smaku raczej przypominającego oliwę do smarowania maszyn. Po śniadaniu o godz. 6 tzw. «Razwod» przy bramie głównej. A wyglądało to tak – zbierały się wszystkie brygady i po kolei podchodziły do bramy. Następnie wywoływali numer, należało podejść i wyrecytować: imię, imię ojca, nazwisko, paragraf, według którego otrzymało się wyrok, no i sam wyrok. Po «rozwodzie» każda brygada zwartą kolumną otoczona wartownikami uzbrojonymi w karabiny i psy, ruszała do swojej pracy. Pracowałam na różnych pracach. Najpierw przy oczyszczaniu śniegu na szosach, oczyszczałyśmy także tory ze śniegu. Pracowałam przy rozładunku żwiru, węgla kamiennego, mąki do piekarni obozowej, materiałów budowlanych i wielu innych bardzo ciężkich pracach fizycznych. Walka ze śniegiem w Workucie była syzyfową pracą. Część drogi oczyszczona przez nas, zasypywana była nowym śniegiem i tak bez przerwy oczyszczało się ten sam odcinek drogi. Przy oczyszczaniu dróg pracowało nieraz od kilku do kilkunastu brygad. Praca nasza trwała 12 godzin, po czym zwartą kolumną otoczeni wartownikami i psami wracałyśmy do obozu. Tu w zależności od tego, czy wykonałyśmy normę, czy nie, dostawałyśmy odpowiedni kocioł. Ja prawie nigdy nie wyrabiałam normy, zatem i kocioł był ten najgorszy, czyli trzeci. Po zjedzeniu posiłku w stołówce wracałyśmy do baraku. Była to już godzin 8-ma wieczór, a o godz. 9 «Prowierka», czyli apel, po czym zamykali barak. Mycie odbywało się w ten sposób, że trzeba było roztopić śnieg, aby nagrzać trochę wody do mycia. Odczuwałyśmy ciągły brak mydła, gdyż mydło służyło nie tylko do mycia, ale również do prania. Kąpiel odbywała się w obozowej łaźni jeden raz w tygodniu w sobotę lub w niedzielę. Dostawałyśmy maleńką kosteczkę mydła i jeden kubeczek tzw. «Szajka» wody ciepłej, było to około 6-7 litrów wody. Trzeba było w tym umyć głowę i umyć całe ciało. Nie było to takie proste, później przyzwyczaiłam się do tej normy wody i jakoś sobie radziłam. Wśród innych narodowości, Rosjanek, Ukrainek, a także wśród Niemek było dużo kobiet chorych na syfilis, bałam się straszliwie tej choroby i starałam się zachować jak najdalej idącą higienę. Poprosiłam moich rodziców o przysłanie mi niedużej miedniczki aluminiowej, lekkiej, bym mogła ją zabierać na etap. Miałam już swoją miedniczkę, w której nie tylko myłam się, ale też i prałam. Miedniczka ta przyjechała ze mną do Polski. Po kilku miesiącach pobytu w obozie nauczyłam się radzić sobie, ale nigdy nie mogłam przyzwyczaić się do tej ciężkiej nadludzkiej pracy. Bywały takie dni, kiedy wracałam z pracy i zamiast iść do stołówki, padałam z wycieńczenia na pryczę i zasypiałam kamiennym snem.
Pamiętam takie zdarzenie. Kiedyś z braku wolnych brygad wypędzili naszą brygadę nocą w straszliwą zamieć, zwaną «purgą» do oczyszczania torów ze śniegu. Mróz był nieduży, bo zaledwie ponad 20 poniżej zera, ale przy takiej zamieci mróz potęgował się podwójnie i trzeba było ubrać się bardzo ciepło, żeby nie odmrozić sobie twarzy, czy też rąk i nóg. Po wyjściu wszystkie kobiety z naszej brygady przypominały szmaciane kukły, gdzie tylko oczy były nieosłonięte. Po przyjściu na miejsce pracy brygadzistka rozstawiła naszą brygadę wzdłuż torów mniej więcej co 2 metry jeden pracownik od drugiego i rozpoczęłyśmy pracę. Tu muszę wyjaśnić, że zawsze takiej «purdze» towarzyszyły potworne świsty, gwizdy, szum, od których trudno było odróżnić jakieś poszczególne dźwięki. Pracowałyśmy około 4 godzin i tory były już przejezdne. Ale nagle daleko usłyszałyśmy jakiś krzyk i wszystkie pobiegłyśmy w tym kierunku. Wyłoniła się z mroku i zamieci lokomotywa. Ktoś krzyczał, żeby się zatrzymała. Maszynista zatrzymał lokomotywę i wtedy zobaczyłyśmy jedną kobietę z naszej brygady pod kołami. Zaczęłyśmy ją wyciągać, a ja rozcierałam jej rękę, która była zraniona. Okazało się, że była to Estonka Elite, nazwiska nie pamiętam. Położyłyśmy ją na «buszłacie» i niosąc po kilka osób z każdej strony, strażnicy zaprowadzili nas do obozu, gdzie natychmiast przenieśliśmy ją do szpitala obozowego. Ręki nie udało się uratować i lekarz obozowy zmuszony był ją amputować. Później okazało się, że była ona pianistką, bardzo ładna dziewczyna o nordyckiej urodzie. I tak zakończyła się kariera tej ładnej i sympatycznej niewiasty. Jak już poprzednio wspomniałam, pracowałam bardzo ciężko fizycznie, nie mając żadnej nadziei na lepsze jutro. To trwało kilka lat. Nie pamiętam już dokładnie, w którym roku zabrali mnie na etap i pieszo popędzili pod eskortą wartowników z psami, kilkanaście kilometrów do innego obozu «Drugiej Cegielni». Tu pracowałam przy wydobywaniu gliny. Norma była bardzo duża i nigdy nie mogłam jej wykonać, dlatego też i kocioł otrzymywałam ten najgorszy. Byłam bardzo wycieńczona. Przy wzroście 164 cm ważyłam 39 kg. W marcu 1952 roku zachorowałam na zapalenie stawów. Trafiłam do obozowego szpitala, gdzie przeleżałam prawie pół roku, a następnie jeszcze 1 miesiąc byłam na zwolnieniu lekarskim. Kiedy poszłam na komisję lekarską, otrzymałam kategorię III-ŁFT / legkij fiziczeskij trud / i od tego czasu powodziło mi się lepiej. Pracowałam w obozie najpierw przy oczyszczaniu dróg do poszczególnych baraków i praca trwała 8 godzin, następnie byłam w «rembrygadzie», gdzie nauczyłam się ciesielki, tynkowania, murarstwa, malowania i wielu innych prac. Pomimo to, że były to dość ciężkie prace, jednak odbywały się przeważnie w pomieszczeniach, nie na mrozie, i jakoś sobie dawałam z nimi radę.
Kiedyś, pamiętam, wysłali naszą brygadę do «owoszczechraniliszcza», to znaczy magazyn warzyw i żywności dla personelu wolnego zatrudnionego w obozie. Przebieraliśmy ziemniaki i inne jarzyny. W Wigilię Bożego Narodzenia postanowiłam przemycić do obozu trochę ziemniaków i w ogóle co się da. Wzięłam około 3 kg ziemniaków, w moich walonkach zmieściło się około półtora kilograma ziemniaków, reszta była w rękawach i spodniach. Na szyi miałam zawieszonego łososia solonego około 2 kg, wisiał z tyłu na plecach, gdyż tam nie szukali. Z przodu zawieszona również na szyi słonina solona. Myślałam, że słonina i ten łosoś uduszą mnie. Całe szczęście, że magazyny te były blisko obozu. Jakoś szczęśliwie udało mi się przebrnąć przez rewizję i tak obładowana wróciłam do baraku. Zanim natopiłam śniegu i umyłam się, kole- żanki ugotowały zupę kartoflaną, okraszoną skwarkami z cebulką. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia otrzymałam paczkę z domu i około 1 kg cebuli, ½ kg czosnku, między innymi produktami były w paczce. Jedna z koleżanek dostała bochenek chleba za jakąś tam pracę przez nią wykonaną dla pewnego wolnego. I w ten sposób miałyśmy wspaniałą Wigilię, po której bodajże po raz pierwszy od aresztowania poszłam spać nie czując głodu. Po jakimś czasie przy pomocy łapówki z paczki żywnościowej, jakie otrzymywałam regularnie z domu, udało mi się teatrzyku. Tam szyłam kostiumy na scenę, oczywiście ręcznie. Była to już bardzo dobra praca w cieple, dość czysta, wprawdzie trwająca nieraz po 12-16 godzin dziennie, ale nie tak wyczerpująca, jak praca fizyczna na mrozie. Po pewnym czasie moja koleżanka katorżnicza Wanda Cejko, która pracowała w pracowni krawieckiej na terenie obozu, pomogła mi w załatwieniu pracy w tejże pracowni. Zaczęłam szyć na maszynie elektrycznej, najpierw w ciągu taśmowym, a potem przy szyciu kołder z waty, materacy z waty i sierści reniferowej i wiele innych rzeczy. Tam nauczyłam się szyć. Praca w pracowni krawieckiej była dwuzmianowa. Szyłyśmy po 12 godzin dziennie. Jednego miesiąca na nocną zmianę, na następny miesiąc na dzienną zmianę.
Pod koniec 1953 roku otrzymałam rozpaczliwy list z domu, zawiadamiający mnie o tym, że paczki i listy wysyłane do mojego brata Jarka Odyńskiego wróciły. Brat mój Jeremi Odyński był aresztowany razem ze mną, osądzony w tej samej grupie, co i ja, i według tych samych paragrafów i z takimże wyrokiem, jaki ja otrzymałam, to znaczy 25 lat ZK i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich.
Podczas rozprawy sądowej udało mi się zamienić z nim kilka słów. Pocieszał wówczas mnie, żebym się nie bała, gdyż na pewno tego wyroku nie odsiedzimy i wcześniej wyjdziemy na wolność. Gdyby okazało się inaczej, wówczas on będzie organizował ucieczkę. Do tej wiadomości odniosłam się z pewną dozą pesymizmu. Ale wówczas nic mu nie powiedziałam, myśląc, że może to i lepiej, gdyż ta wiara pomoże mu przetrwać.
Odbywał wyrok na 40 kopalni w Workucie.
Przy pomocy grypsów rozpoczęłam poszukiwania mojego brata Jarka. W odpowiedzi na któryś tam z kolei gryps otrzymałam odpowiedź od nieznanego mi więźnia – katorżnika, zawiadamiający mnie o tym, że brat mój został zastrzelony podczas próby ucieczki wraz ze swoim kolegą. Potem przyszły grypsy od moich kolegów z 40 kopalni, w których oni dokładnie opisali mi koleje losu mojego brata Jarka, aż do chwili śmierci. Wiadomość ta była dla mnie szokująca. Kilka dni chodziłam jak w transie, nic do mnie nie docierało, jedyna myśl, jaką kierowałam do brata to była ta, że już nigdy go nie zobaczę. A przecież, przez wszystkie te lata myśl, że przetrwamy, że wrócimy kiedyś do domu rodzinnego, że wszyscy tak rozproszeni po świecie, kiedyś się spotkamy, że wszyscy z Boską pomocą przeżyjemy tę gehennę i wrócimy szczęśliwie do domu rodzinnego – ta myśl nas podtrzymywała na duchu i nie dała nam się złamać. Mój Boże, ileż nadziei i niespełnionych marzeń, tęsknoty do swoich najbliższych tkwiło wtedy w tych naszych upodlonych przez wroga, wycieńczonych głodem i nadludzką pracą, ciałach naszych. Tylko nadzieja dodawała nam otuchy i sił w przetrwaniu tej gehenny.
Po kilku dniach, kiedy otrząsnęłam się z pierwszych wrażeń, postanowiłam napisać list do Rodziców. Z «Ryczłagu» można było pisać 2 listy rodzinne, lecz ja otrzymywałam z domu przemycane w paczkach pieniądze /w podwójnym dnie w proszku do zębów/ i miałam możliwość, płacąc wolnym zatrudnionym w obozie, wysyłania listów niecenzurowanych wolną pocztą i otrzymywałam również tą samą drogą. Ze zgrozą czekałam na odpowiedź i na rozpacz zawartą w liście. Życie było twarde i z tym trzeba było się pogodzić.
3 maja 1954 roku wezwał mnie naczelnik obozu i odczytał nowy wyrok. Po śmierci Stalina wiele grupowych spraw zostało ponownie rozpatrzonych zaocznie i wyroki zostały zmienione. Wszyscy z mojej sprawy, którzy mieli najwyższy wyrok 25 lat i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich, otrzymali 10 lat. W ślad za tym w roku 1954 wyszło zarządzenie, nie pamiętam tylko, czy było to zarządzenie lokalne, czy też odgórne, że ci, którzy odbyli ¾ wyroku, tę ¼ umarza się im i można wyjść na wolność, ale na tzw. «wieczną zsyłkę» na Workucie. Pod koniec 1955 roku nastąpiły pewne ulgi dla więźniów odbywających wyroki. Można było dostać na 1 dzień przepustkę i pojechać do miasta po zakupy. Znieśli «ryczłag» i za pracę zaczęli wypłacać niewielkie sumy. Część płacono w obligacjach, a część w gotówce.
Rozpoczęłam korespondencję z tym więźniem, który pierwszy zawiadomił mnie «grypsem» o śmierci mojego brata. Pisaliśmy «grypsy» różnymi drogami, przez wolnych pracujących w obozie, a najczęściej przemycaliśmy je w łopatach. Otóż prawie każda łopata miała w trzonku wydrążoną dziurę i tam zrolowane grypsy przemycaliśmy. Tu muszę wspomnieć jeszcze o tym, że przy wyjściu do pracy i po powrocie każdy więzień był poddawany osobistej rewizji i znalezienie takiego grypsu groziło minimum 5 dób karceru tzw. «buru» o głodzie i chłodzie. Wiele z tych «grypsów» ginęło i nie docierało do adresatów, jednak wiele z nich docierało. Korespondencja nasza trwała od połowy 1954 roku do lutego 1956 roku, to znaczy do naszego ślubu. Dotychczas przechowuję grypsy mojego męża. Jest ich tak pokaźna ilość, że w wydaniu książkowym na pewno starczyłoby na minimum 250-stronicową książkę.
12 lutego 1956 roku odbył się nasz ślub. 21 grudnia 1956 roku wróciliśmy do Kraju.
Opracowanie Alina Jaroszewicz