Wysłuchaliśmy podczas naszej podróży niemało historii rodzinnych, jedną z nich Drogim Czytelnikom prezentuję poniżej.

Historia mozyrzanina Piotra Myszony, opowiedziana przez wnuka

Ksiądz Witalis Myszona z relikwiarzem ze starego kościoła lelczyckiego, spalonego w 1943 r.
Ksiądz Witalis Myszona
z relikwiarzem
ze starego kościoła lelczyckiego,
spalonego w 1943 r.

Urodził się na przedmieściu Mozyrza w 1905 roku w Nowikach. Ożenił się z moją babcią Martą z Lazaroskich z Siedzielnik. Pradziadkowie w Mozyrzu mieli dom swój, niedaleko kościoła, dzieci: Edytę, Władysława, Eleonorę, Piotra i Pawła. Piotr – to mój dziadek. Babcia była na gospodarce w domu. A pradziadek pracował w zakładzie zapałek. W domu mówiono po polsku.Były to czasy panowania rosyjskiego, nie było żadnych szkół polskich. Pradziadkowie zatrudniali nauczyciela języka polskiego i dzieci po kolei miały z nim zajęcia.Wisiał w domu portret Kościuszki .Dziadek potem mnie nauczył wierszyków swojego dzieciństwa: „Na Krakowskim rynku wszystkie dzwony biją, Cieszą się mieszczanie z wyciągniętą szyją, Na Krakowskim rynku tam ludzi gromada, Kościuszko przysięgę składa”. To mój pierwszy polski wierszyk, miałem wtedy 4 lata.

Dziadek uczęszczał do gimnazjum w Mozyrzu. Gimnazjum mieściło się w domu Feliksa Kieniewicza. W latach 20-tych w jednym tygodniu stracił rodziców. Zmarli na tyfus. Wynajmował się do pracy do różnych ludzi. Ożenił się z Jadwigą z Robaków. Babcia moja pochodzi z Narowszczyzny. Wybudował dom w Mozyrzu. W latach 30-tych władza sowiecka kościoły pozamykała. Dziadek był wierzący, ale dosyć obojętny religijnie. Zaczęła się wojna. Dziadek trafił do obozu jeńców wojennych. W obozie przeszedł straszne doświadczenia. Opowiadał nam po latach: „Budzę się z rana, patrzę, a po lewą rękę cały rząd martwych, po prawej – to samo, martwi”. Głód i epidemie kosiły ludzi każdego dnia. Pełny rozpaczy modlił się: „Panie Boże, jak ja przetrwam, wrócę do swoich dzieci, to do końca moich dni będę Tobie służyć i Ciebie będę czcił”. Taki ślub uczynił. I niedługo po tym, jak Panu Bogu to przyrzekł, pewien Niemiec, który pracował w obozie, zobaczył jak dziadek żegna się po katolicku. Niemiec był katolikiem, powiedział wtem dziadkowi: „Słuchaj, Peter, to nie twoja wina, ani moja, że ta wojna trwa. To Hitler ze Stalinem wojują”. I zaczął co jakiś czas dawać mu chleb. Jak dostawał chleb, to nie zjadał od razu, a tak kawałeczkami, żeby cały dzień ten organizm żywić. Tak ptrzetrwał i wrócił do domu.

I wtedy tu po wojnie do nas na Mozyrszczyznę dojeżdżał ksiądz Mieczysław Małynicz. Dzieci dziadka były ochrzczone w czasie wojny przez księdza kapelana niemieckiego. Ksiądz Małynicz odprawiał Msze święte w naszym domu i na ulicy Roboczej. Dzięki temu wielu katolików mozyrskich było ochrzczonych .Kiedy ksiądz Małynicz zmarł, a innego księdza nie było, to dziadek mój chrzcił z wody dzieci. Pogrzeby dziadek przez wiele lat odprawiał w Mozyrzu. Jako małe dziecko chodziłem czasami z nim na te pogrzeby. Dziadek jeździł również do Pińska. Utrzymywał kontakty z księżmi. Pamiętam, na Boże Narodzenie, zawsze z Pińska wysyłali mu opłatki. Szliśmy na pocztę i przynosili przesyłkę. Opłatki, krzyżyki, obrazki. Lubiłem ten czas. Roznosił po domach katolików. Miejscowi nazywali mojego dziadka „organista”. Nie grał na organach, a była to jego funkcja. Ofiary zawoził do kościoła do Pińska. Zbierał też ludzi na modlitwy w wiosce Gruszówka. Do Gruszówki na Wielkanoc, na Wigilię , na największe święta dojeżdżali czasami z Kijowa i Żytomierza księża, msze odprawiali przy gruszowskim krzyżu, koło lasu. Tam też, często po nocach, chrzczono dzieci, tam też miałem swoją Pierwszą Komunię.

Raz dziadka w latach 60-tych za odprawienie mszy aresztowali, ale potem wypuścili. Były to czasy sowieckie, ale można było prenumerować polskie gazety, dziadek całe życie dostawał „Życie Warszawy”, był to dla niego głos z Polski. Nigdy swojej polskości nie krył i mnie tak wychowywał. Mama, przygotowując mnie do szkoły, uczyła czytać i pisać po rosyjsku, a dziadek po polsku uczył. Czytałem polski elementarz. W domu zawsze były polskie książki. Pieśni polskie śpiewaliśmy, gdy rodzina się zbierała. Sienkiewicza, Prusa w domu czytali na głos wieczorami. Krucyfiks dziadek sam zrobił z figurką Jezusa od naszego prapradziadka.

Krucyfiks stał podczas Mszy, gdy była odprawiana w naszym domu.

3Piotra Myszonę, który był w Mozyrzu człowiekiem- -instytucją, pełnił funkcję kapłana, organisty, kościelnego, ambasadora polskości, pamiętają do dziś. W 1793 roku , po drugim rozbiorze Ziemi Mozyrskiej i jej mieszkańcom Polska została odebrana na zawsze. W dwudziestoleciu międzywojennym młoda, odradzająca się Polska była tak blisko od Mikaszewicz. Kiedy obok, w II RP, odradzała się wiara, gospodarka, edukacja, tożsamość narodowa,w tym samym czasie Polaków i katolików Ziemi Mozyrskiej represjonowano i zsyłano, niszczono ich życie, majątki, zamykano kościoły, zapędzano do kołchozów… Dzięki takim Piotrom Myszonom, jego kolegom i koleżankom wiara ojców, mowa ojców i tożsamość jakimś cudem przetrwały.

Jeśli chcemy zrozumieć tę ziemię i jej ludzi, warto posłuchać opowieści starszych mieszkańców. Ośrodek „Karta” kilka lat temu zrealizował wspaniały projekt historii mówionej „Polacy na Wschodzie”. W tym projekcie uczestniczyli również najstarsi mieszklańcy Ziemi Mozyrskiej. Prezentujemy poniżej Drogim Czytelnikom fragmenty ich opowieści.

 

 

 

 

Regina Antonowicz

Regina Antonowiczz Kustownicy. Po odzyskaniu kościoła w Mozyrzu w 1991r. aktywnie uczestniczyła w reaktywowaniu parafii mozyrskiej. Wspomina, że we wsiach Kustownica, Pieńki, Goryczówka zawsze zamieszliwali Polacy. Wspomina o latach przedwojennych: ” W Kustownicy był ładny kościółek. Chodziłam do niego z mamą tylko przez dwa, może trzy lata, nie więcej. Księdza tam nie było i z drugiego kościoła ksiądz dojeżdżał. W trzydziestym którymś roku go zrujnowali i zrobili banię — łaźnię. Ludzie do niej chodzili, choć płakali, ale chodzili. 1937 rok jak przyszedł, tak wszystko zrujnowali, zmietli. Na tym miejscu, gdzie był kościół, pobudowali szkołę. Jak nie stało kościoła, my z mamą modliłyśmy się się w domu, żeby okno było zakryte, żeby nikt nie słyszał. Wszystkie modlitwy, pieśni my śpiewaliśmy w czasie wojny, dużo ludzi się zbierało. Babka jedna za księdza była, bo księdza już nie było. Najpierw zbierali się u nas w domu. U nas domek stareńki taki był, mały. Potem modliliśmy się już po większych domach, na przykład u chrzestnej mojej matki”.

Anna Moskalenko

Anna Moskalenkoze wsi Gruszówka między Mozyrzem a Czarnobylem (z domu Malinowska). Anna Moskalenko przeżyła całą wojnę w Gruszowce. Budynki ich gospodarstwa zostały spalone przez Niemców, w związku z czym rodzina przez całą okupację mieszkała w ziemiankach w lesie. Ojca Anny Moskalenko zabrano do Armii Czerwonej. Zginął w 19″ roku na Ukrainie. Po wojnie wioska została odbudowana i Anna Moskalenko poszła do szkoły. Odmówiła wstąpienia do komsomołu, w wyniku czego musiała przerwać naukę po ukończeniu piątej klasy i rozpocząć pracę w kołchozie. Przepracowała tam całe życie. Walczyła o prawo do wyznawania religii katolickiej, przyjmowała księży, organizowała zakazane msze. Po uzyskaniu zezwolenia na odbywanie praktyk religijnych angażowała się w budowę kościoła w Gruszowce, a potem w Mozyrzu. W 1996 roku została przesiedlona z Gruszowki do Mozyrza.

 

Kamila Parda

Kamila Pardaze wsi polskiej Dubnicka. Majątek rodzinny Kamili Pardy został skolektywizowany na początku lat 30. Ojciec, który był leśnikiem, został zamordowany przez NKWD w 1937 roku w Mozyrzu (ciało zamurowano w podziemiach dzisiejszej cerkwi). Matka w 1938 roku została zmuszona do pracy w kołchozie. Kamila Parda przed wojną ukończyła dwie klasy w szkole polskiej i trzy klasy w białoruskiej, po wojnie przez długie lata pracowała w kołchozie w zastępstwie siły pociągowej.

„U mamy było jedenaścioro dzieci. Później cztery zmarło. Ojca zabrało w 1937 roku NKWD, a mama została się jedna i nas siedmioro. Żyli my aż w lesie, nie było wiosek, a tylko porozrzucane chaty. Później już stali te kołchozy, już mamę zapisują w kołchoz! A u mamy siedmioro dzieci — nie można było wtenczas w kołchoz iść, wsio małe! Tylko jedna była córka większa. To później przyszli, zniszczyli nam chatę. Zwalili dach i wsio! Byli u nas taka szopka, tylko dla drzewa, z dziurami, to mama zawiesiła takimi prościelkami i my tam żyli w tej szopce. Później, jak ojca zabrali, a ostało się tyle dzieci i mama sama, to mój Boże, jak my głodowali. Mama pójdzie, krupiwki (pokrzywy) narwie, oparzy, wyciśnie i troszku szczawlu, bo szczawiel mocno kwaśny, i tak zgotuje. Ani krupinki, ani mąki, ani chleba! Tak oto my żyli. Nie daj Boże, jak my chorowali. Odzienia nie było, to mama siała len i później ten len pięli, rwali, rozścielali, a potem jego ciapali, ciapali, i przędli. I tkała mama sama szyła nam spódnice płócienne. Jeszcze za mąż poszłam w płóciennej spódnicy, krasić jej nie było czym. A póki tata żył, cztery krowy byli i owce trzymali, i konia mieli. Było czym poorać, posiać, zabronować. Sieczkarka swoja była — konia zaprzęgną i sieczkę rżnęli: ciach, ciach, ciach. Wszystkie święta kościlne my świętowali. My znali każde święto jakie tylko było, nie pracowali nigdy w takie dni. Modlić się — nie było kościoła, to zbierali się do chaty. Nawet i w post na gorzkie żale — zawsze. Choć nie było kościołów, my w Boga wierzyli”.

Stanisława Zysk

Stanislawa Zyskz polskiej wsi Dubnicka. Stanisława Zysk pochodzi z wielodzietnej rodziny. Od czasu kolektywizacji jej rodzice pracowali w kołchozie. Ojciec zmarł w 1936 roku. Matka od połowy lat 30. pełniła we wsi funkcję osoby prowadzącej nabożeństwa, udzielając chrztu. W trakcie wojny Stanisława Zysk wraz z matką i rodzeństwem ukrywała się w lasach w pobliżu wsi, natomiast około 1943 roku została wraz z rodziną przepędzona kilkadziesiąt kilometrów do Mozyrza, gdzie utrzymywała się chodząc po prośbie. Po wojnie pracowała w kołchozie. W 1967 roku wyszła za mąż za Polaka, który powrócił z zesłania w Archangielsku.

„Przed wojną nie było kościoła, zruinowali go, spalili. Ale zakazali chodzić do kościoła wcześniej, jak już była rozkułaczka. (kolektywizacja –red.) Wpierw, jeszcze był chłop tutaj jeden, Kowalczyk, to on prowadził nabożeństwo, a potem już jego zabrali NKWD, to mama jeszcze do wojny prowadziła nabożeństwa. W każdą niedzielę i święta zbierali się wszystkie, młode i stare, na mszę. Na Wielkanoc, na Boże Narodzenie i na Nowy Rok to zbierali się po chatach. Jak msze czytali i to, co w kościele się prawi, i pieśnie, i jakie tam inne święta, to te święta zawsze objawiali. A jak kto chory był, to mama chodziła zawsze i modlitwy odmawia”.

Op.red.

Udostępnij na: