Miłośnicy dziejów poleskiego ziemiaństwa mają do swojej dyspozycji różne źródła informacji o życiu społecznym, towarzyskim, obyczajowym oraz aktywności politycznej tej warstwy. Do szczególnie preferowanych z pewnością należą pamiętniki i wspomnienia kreślone przez przedstawicieli kresowych rodów. Zawarty w nich ładunek autentyzmu sprawia, że tak żywo przemawiają do wyobraźni czytelnika, budząc w nim szczerą potrzebę poznawania ojczystej historii.IMG_9008

Pośród autorów współtworzących dziedzictwo literackie Polesia i wywodzących się z kresowego ziemiaństwa ważną pozycję zajmuje Antoni Kieniewicz – ojciec znanego historyka, Stefana Kieniewicza, którego książkę „Dereszewicze” omówiliśmy w pierwszym odcinku naszego cyklu. Skreślony u schyłku życia przez starego Kieniewicza pamiętnik „Nad Prypecią dawno temu… Wspomnienia zamierzchłej przeszłości” to relacja, jak napisał w przedmowie prof. S. Kieniewicz, „wierna i drobiazgowa, opisy rezydencji dworskich, życia towarzyskiego, krajobrazu nad Prypecią i przeżyć myśliwskich.” Jest to relacja nie tylko wierna i drobiazgowa, ale i spisana niezwykle plastycznym, emocjonalnym językiem, wyrażającym wielkie umiłowanie rodzinnego Polesia. No bo przecież, jak zauważa z nostalgią autor, „Kto się w tym kraju urodził, ten się tam czuł zawsze szczęśliwym, a każdy przyjezdny go zawsze podziwiał, opuszczał ze smutkiem, z największą radością do niego powracał. Stały mieszkaniec nie może nie kochać Polesia, zawsze się czuje szczęśliwym…”

„Lektura wspomnień A. Kieniewicza, do roku 1918 r. właściciela majątku Dereszewicze na Polesiu, – wyznaje w „Przedmowie” jego syn, – wzruszyła mnie, to jasne. Upodobałem w niej dwa zwłaszcza wątki: gorące umiłowanie rodzinnego Polesia oraz pięknie skreśloną historię miłości małżeńskiej.” Myślę, że pod taką oceną książki podpisać się może każdy jej czytelnik. „Nad Prypecią dawno temu…” pomimo dużej ilości szczegółów (a może również i dlatego) czyta się tyleż z niesłabnącym zainteresowaniem, co i wzruszeniem. Zgromadzony na ponad pięciuset stronicach bogaty materiał dokumentalny, ujęty w przystępną formę literacką, nie tylko zaspokaja w sposób wszechstronny głód naszej wiedzy historycznej. Również skłania, i w tym m.in. należy widzieć jego wielką wartość, do refleksji nad cywilizacyjną i kulturotwórczą rolą polskiego dworu na Kresach Wschodnich.

Wspomnienia A. Kieniewicza to przykład doskonałej, „panoramicznej” pamięci człowieka obdarzonego nieprzeciętnym talentem narracyjnym. W każdym rozdziale (a jest ich aż 47!) zawarł autor gawędę, w której przytacza wiele istotnych i interesujących faktów z życia kresowego ziemiaństwa i miejscowej ludności, odnoszących się do krajobrazu nad Prypecią, poleskiej przyrody oraz przeżyć myśliwskich. W umiłowaniu rodzinnego Polesia, wątku stale przewijającym się przez karty wspomnień, zawiera się przede wszystkim zachwyt dla poleskiej przyrody, jej egzotyki, bogactwa i niepowtarzalnego piękna. W rozdziale poświęconym poleskiej faunie uwagę przykuwa fragment, w którym autor powraca do motywu szczęścia, jakie daje człowiekowi obcowanie z naturą Polesia: „Kto nie był wiosną o zachodzie słońca na naszym Polesiu, ten pojąć nie może, jak cudownie piękny jest ten kraj. Cieszą się i radują wszyscy. Ludzie, zwierzęta i ptaki, te duże, mniejsze i te maleńkie – wszystkie śpiewają, a jakie bogactwo tonów, nie ma tu fałszu lub zgrzytu. Wysoko pod chmurą, zaledwie go dojrzeć zdoła oko ludzkie, beczy jakby się śmiał radośnie, mały bekas szybko śmigając. Opodal w krzakach gwiżdżą drozdy, tu znowu zerwała się z grobli para kaczek krzyżówek i z kwakaniem i świstem śmignęła przez zarośla i siadła w innym miejscu, wabiąc się dalej. Z daleka słychać bełkot cietrzewia, słonki co chwila przelatują chrapiąc nad głową. Naraz blisko szczeknął w gąszczu tak głośno rogacz koziołek, że aż podskoczyłeś z emocji. Po drzewach uganiając się ze sobą piszczą prześliczne wiewiórki. Mrok powoli zapada, cichnie już świergot mniejszych ptasząt, naraz trzask w gąszczu coraz bardziej się zbliża, serce zaczyna kołatać, co to być może? Ciemno już całkiem, trzask w gąszczu powoli się oddala. Tak stąpać może tylko odyniec. Człowiek zaś powstaje z pieńka, na którym siedział i czuje się tak bardzo szczęśliwym! A myśl jego odbiega do Stwórcy, co te stworzył cuda!”

Pamiętnik A. Kieniewicza jest cennym źródłem wiedzy o życiu towarzyskim polskich dworów. Na skreślony w nim niezwykle plastycznie obraz szlacheckiej obyczajowości złożyły się m. in. podróże, polowania, zabawy, przyjmowanie gości, obchodzenie świąt itd. W książce znajdziemy taki oto opis świąt Bożego Narodzenia, obchodzonych w dereszewickim dworze w 1898 r.: „Do tradycyjnej wieczerzy wigilijnej zasiadało w Dereszewiczach zwykle około dwudziestu osób. Stół był długi, rozciągnięty, zasłany pięknym obrusem na pachnącym sianie. Duże dwa srebrne kandelabry na stole. W dwóch rogach pokoju snopy zboża. Po czterech rogach stołu tradycyjne talerze z niejadalnymi, jak mówiliśmy my dzieci, paskudztewkami, zwanymi kutja. Menu: 1. kwasek zabielany z uszkami z grzybów; 2. szczupak duży w całku po polsku, czyli z jajkiem; 3. leszcz smażony nadziewany kaszą gryczaną; 4. łamańce z makiem; 5. kompot z suszonych gruszek i jabłek; 6. kisiel z mlekiem makowym i migdałowym do wyboru. Do tego starka, wina czerwone i białe, zwykle krajowe. Herbata i kilka gatunków przeróżnych strucli i moc przywiezionych zwykle z Pińska rozmaitych bakalii(…). Tryb życia świątecznego gości w kolejnych dniach po Wigilii był następujący. Ranne śniadania były obfite w różne pieczywa i wszelkiego rodzaju świeże kiełbaski, rolady, pasztety itp. z garnuszkami przy każdym nakryciu parzonej śmietanki, pokrytej grubą warstwą kożuszka z ciemnymi plamkami. Te ranne śniadania przeciągały się zwykle dość długo, zależnie od schodzenia się gości z apartamentów sypialnych do jadalnego stołu. O godzinie 12 pierwszego i drugiego dnia Świąt szło się do kaplicy, gdzie mama odczytywała różne okolicznościowe modlitwy, parę litanii i właściwą na dany dzień Ewangelię. Przy silnych mrozach lub zamieciach śnieżnych modlitwy były odmawiane w sypialnym pokoju rodziców. Po czym szwagrowie zasiadali w małym saloniku do partii pikieta, która z przerwami na czas posiłków ciągnęła się w nieskończoność. Przed obiadem podawano w dużym salonie zakąski ustawione na odpowiednio nakrytym niewielkim stoliku. A więc znów wyśmienita starka i różne puszki: z homarem, sardynkami, kilkami, śledzikami, kawiorem prasowanym, w wypadku przyjazdu ważniejszych gości figurował kawior ziarnisty, z dodatkiem oczywiście domowych wyrobów masarskich. Zakąski te spożywano na stojąco, po czym przechodzono do jadalnego. Menu obiadowe co roku to samo: świeże kiełbasy i kaszanki (bez czosnku!) z surową kwaszoną kapustą. Bulion klarowny z pasztecikami paru gatunków. Pieczeń, jaka się nadarzy, a więc polędwica lub rosbif, czy też pieczeń cielęca. Następnie indyki z kasztanami, obowiązkowo jakaś jarzyna i lody. Po obiedzie podawano do salonu czarną kawę, herbatę, moc bakalii, owoce własne oraz sprowadzane pomarańcze i mandarynki. Klosze z bakaliami przez całe popołudnie stały w salonie i gryzło się te słodycze bez przerwy. Wieczorem kolacja z dwóch dań: potrawa mięsna i słodka. W salonie popołudniu figurował stolik do kart. Zasiadali przy nim zwykle starsi panowie do winta, zwłaszcza gdy był obecny doktór Nawrocki, który bez codziennej partyjki obejść się nie mógł.”

Wspomnienia A. Kieniewicza są także wartościowym dokumentem o formach aktywności społeczno-gospodarczej ziemiaństwa na Kresach, dowodem wielkiej cywilizacyjnej roli polskiego dworu na wschodnich rubieżach dawnej Rzeczpospolitej. Wyjątkowo prężnie rozwijająca się gospodarka majątkowa w dobrach Kieniewiczów obejmowała cały szereg inwestycji: tartaki, gorzelnie, rozlewnie, młyny, fabryka forniru, sklep spółdzielczy. Kieniewiczowie nie tylko dawali zatrudnienie mieszkańcom najbliższych okolic, ale także z troską odnosili się do ich problemów: budowali dla nich mieszkania, zakładali szkoły, otaczali opieką lekarską itd. Wymownym świadectwem osiągnięć gospodarczych poleskiego ziemiaństwa była zorganizowana w 1912 r. w Mozyrzu wystawa rolnicza, do której akces zgłosili właściciele wszystkich majątków powiatu mozyrskiego i rzeczyckiego. Antoni Kieniewicz, przedstawiciel mozyrskiego oddziału Mińskiego Towarzystwa Rolniczego i zarazem prezes wystawy, dołożył wszelkich starań, aby „pierwsza wystawa rolnicza, urządzona w Mozyrzu przez miejscowe społeczeństwo polskie, miała też charakter wyłącznie polski.” Wielomiesięczne przygotowania dały imponujący rezultat: „Brama wejściowa była gustownie udekorowana zielenią przez ogrodnika dereszewickiego. W samym środku placu na froncie wspaniale się przedstawiał nasz pawilon w formie kwadratowego domu. Wewnątrz gros eksponatów stanowiły wyroby fabryczne: a więc arkusze fornirowane od najcieńszych jednomilimetrowych o trzech warstwach używanych wtedy do budowy samolotów, do stopniowo najgrubszych. Następnie przeróżne skrzynki oraz pudełka, niektóre klejone, inne zaś pojedyncze, używane na pudełka do tytoniu lub też do wyrobów cukierniczych, deszczułki do zwijania materiałów ubraniowych lub bieliźnianych i wiele innych. Poza tym były okazy wszystkich plonów rolnych produkowanych w naszych folwarkach, a więc snopy żyta, pszenicy, jęczmienia, owsa, peluszki z odpowiednimi nazwami oraz woreczki z ziarnem. Jako curiosum był wyprodukowany przez Sawickiego w Sudziborze snop żyta petkuskiego wysokości od korzenia do końca kłosów wzrostu dorosłego wysokiego mężczyzny z ręką podniesioną do góry. Kilkanaście gatunków ziemniaków jadalnych oraz gorzelnianych z oznaczeniem procentowości cukru. Nasiona i flance kwiatowe i warzywne, drzewka owocowe ze szkółek. Wszelkie warzywa. Na dużym stole owoce: jabłka i gruszki jesienne i zimowe wczesne oraz gatunki późne przechowywane prawie do czerwca roku następnego. Słoje z konfiturami oraz wecki z przetworami różnorodnych owoców i warzyw. Bryły wybornego masła śmietankowego oraz masło solone w beczkach bukowych. Na ścianach w ramkach z forniru zdjęcia z fabryki, tartaku, sklepu spółdzielczego, szkoły, straży pożarnej, gorzelni, rektyfikacji. U góry trofea myśliwskie: głowy dzicze, rogi łosie, głuszce. Wewnątrz czynią honory i objaśniają: p. Wróblewski z Kopcewicz i ogrodnik Brzeziński z Dereszewicz. Każdy zwiedzający przy wychodzeniu z pawilonu otrzymywał na pamiątkę fornirowane pudełeczko z datą wystawy, zawierające mydełko toaletowe(…). Oprócz wymienionych eksponatów posiadaliśmy na wystawie kilka sztuk żywego inwentarza, wyhodowanego w naszych folwarkach, a więc krowy simentalerki po reproduktorach Romana Skirmunta z Porzecza oraz kilka urodzonych u nas byczków, przeznaczonych na sprzedaż(…). Odznaczała się dużą różnorodnością gatunków bogata wystawa owoców z ogrodów narowlańskich i wyrobów cukierniczych wytwarzanych na miejscu. Barbarów Aleksandra Horwatta wystąpił z pokazem owoców cieplarnianych i inspektowych, a więc brzoskwinie, morele, melony, kawony.”

Książka A. Kieniewicza nie jest jednak wyłącznie idyllicznym obrazkiem obyczajowym z życia poleskiego ziemiaństwa. Dwór dereszewicki, jedna z redut polskości na Kresach Wschodnich, przeżył ciężkie chwile podczas I wojny światowej, kiedy to największym zagrożeniem dla jego mieszkańców były nie przemarsze obcych wojsk czy działania wojenne lecz ludność najbliższej okolicy, mieszkańcy wsi, z którymi Kieniewiczowie od zawsze „żyli w największej zgodzie i harmonii.” Fala pogromów i rabunków, jaka ogarnęła Polesie w związku z wrzeniem rewolucyjnym 1917 roku, nie ominęła również gniazda rodzinnego Kieniewiczów. „Wystarczyło jedno kopnięcie butem – wspominał A. Kieniewicz – w oszklone drzwi wejściowe do niebieskiego salonu, by cała gromada, setki lub więcej ludu, runęła do wnętrza. Rozpoczął się niszczycielski rabunek. Wynosili, tłukli, łamali wszystko, co było pod ręką: lustra, żyrandole, porcelany, lampy, krzesła, kanapy; toporem rozbijali fortepian, z piętra przez balkony z biblioteki wyrzucali na dziedziniec książki porwane oraz te, których nie zdołali porwać na strzępy. Kasę ogniotrwałą wynieśli na dziedziniec i łomami tłukli przez dzień cały, by się przekonać po ostatecznym rozbiciu, że jest pusta(…). Rabunek pałacu trwał przez dzień i noc całą. Nad ranem pałac stał pusty, bez drzwi, ram okiennych, z piecami bez drzwiczek, z powyrywaną w niektórych miejscach podłogą. Następnego dnia rozpoczął się rabunek folwarku i ogrodu(…). Nie ostał się nawet od wściekłego rabunku dom Boży, nasza ukochana kaplica cmentarna. I jej wnętrze zostało zrabowane. Ornaty porwane, niektóre użyto na przybrania do strojów kobiecych.”

Wspomnienia Antoniego Kieniewicza obejmują okres od połowy XIX w. do końca 1918 roku. Pełna uroku opowieść o często niełatwym życiu na Polesiu w warunkach zaborów urywa się zatem wraz z końcem I wojny światowej i odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Niestety dla majątku dereszewickiego wypadki historyczne okazały się nader bolesne: rodzina Kieniewiczów musiała opuścić ukochane Polesie. Nadzieje powrotu do rodzinnych stron zostały ostatecznie pogrzebane w 1921 r., kiedy to w następstwie pokoju ryskiego Dereszewicze znalazły się poza granicami Polski.

 

 Piotr Boroń

 

Udostępnij na: