Wł. Korotkiewicz

Nic dziwnego, że w Pińsku skrzyżowały się drogi Kazimierza Świątka i jednego z najjaśniejszych białoruskich pisarzy XX wieku – Władimira Siemionowicza Korotkiewicza (1930-1984). Głęboki znawca historii Białorusi, twórca kryminału historycznego w białoruskiej literaturze i autor fascynujących esejów, przepełnionych imponującymi obrazami rodzimego kraju, ze szczególnym podziwem i czcią odnosił się do Polesia – lubił pływać na tratwie po Prypeci i odkrywać dla czytelników niezbadane zakątki tej krainy. Do Pińska przyjechał podczas pracy nad książką „Dzwony w otchłaniach jezior” w 1969 r. Jego świeże spojrzenie na miasto i podziwianie pińskich zabytków, jego pomników i żal o utracone historyczne i kulturowe wartości, i wezwanie „ … aby nie przekształcić Pińska w „czeremchy”, które w każdym mieście … są jednakowe”.

Tutaj, podobnie jak w przypadku trylogii „Na rozdrożu” J. Kołasa, przytaczamy cytaty z książki „Dzwony w otchłaniach jezior”, gdzie w cudowny sposób przeplatają się romantyczne natchnienie, epicka narracja, uduchowiona liryczność, zagłębienie psychologiczne i filozoficzne…

„Pińsk jest jednym z moich ulubionych miast. On, podobnie jak Grodno, ma swoją fizjonomię. To miasto z wielkiej litery, a nie sobowtór różnych „czeremch”, które są w każdym mieście – bez względu na to, ile ich widziałem – są jednakowe. Dlatego szkoda, że standard, a nawet niezrozumiały standard, lezie i tutaj, jakby to on był tutaj gospodarzem i panem.

Wszystko co wokół – Prypeć i Pina, lasy łagodne, mokre tereny zalewowe, rozłożyste drzewa, wiszące ule na wiekowych drzewach, niejaskrawe poleskie niebo – wszystko to było, takie samo, jak za czasów Włodzimierza, który według legendy założył miasto, takie same, jak za czasów oślepienia księcia Wasilka.

Ale człowiek przez dziewięćset (a może nawet tysiące) lat nie tylko palił i niszczył, nie tylko wojował, zabijał i oślepiał – ale i budował, starannie opiekował się tą gliniastą ziemią, wiecznie dbał o piękno. Zrobił przecież na tej zwyczajnej ziemi mały cud, z którego możemy być dumni.

… Płonął w potyczce Niababy z Radziwiłłem, płonął od rąk wojewody Wołkońskiego i żołnierzy Karola XII. Ale nieugięcie powstawał, upiększał się budynkami, kwitnął pracą swoich mistrzów i handlem. Dużo, bardzo dużo udało mu się zdobyć i zgromadzić, nie zważając na  szable zdobywców. I to nagromadzone musimy nosić ostrożnie, na wyciągniętych dłoniach, jak kielich z wodą. Uważnie patrząc pod nogi, gdzieś zachowały się jeszcze święte i starożytne kamienie pińskie”.

Lepiej nie można powiedzieć! Każdemu zabytkowemu obiektowi Pińska klasyk podarował osobną narrację, umiejętnie przechodząc od jego romantycznego obrazu do rzeczywistości, jakby podpowiadając, co robić, aby chronić bezcenne dziedzictwo historyczne miasta. „Dziwne rzeczy! W kościele Jezuitów chcieli zrobić browarnię. Okazało się, że jest dużo pracy przy przebudowie. Wtedy jego, mocnego, jako dąb, po prostu wysadzili w 1953 roku, a w 1954 roku rozebrali. Następnie stało się jasne, że rozebrany zespół i, na tej podstawie – jeśli już i tak nie ma zespołu – zburzono rzędy handlowe. A teraz pojawia się pomysł zrobienia browarni w ocalałym kościele Franciszkanów.

Kolegium, po przeróbce, stało się administracyjnym budynkiem: pokoje i korytarze były przestronne, wysokie, okazałe. Miejsca wystarczało na wiele, wiele biur. Latem było chłodno, zimą, przy ogrzewaniu parowym, ciepło (a jego instalacja była trudna, ponieważ ściany miały dwa metry grubości). Jakoś zrobili. Komu przeszkadza jego wygląd? Był on jednym z najlepszych zabytków Białorusi.

Opierał się na potężnych przyporach, jak na łapach. Widać go za piętnaście kilometrów zza rzeki. A jeszcze, aby otworzyć swoje arkady, usunąć stamtąd nowoczesną cegłę – byłby to Pałac Dożów. A pod arkadami zrobić – no, przynajmniej letnią kawiarnię ze starymi stołami i lampami narożnymi. To byłby zaszczyt dla Pińska i całej Białorusi”.

Widząc opuszczony kościół Karola Baromeusza, dawno zamknięty i czekający na decyzję o swoim losie, pisarz był przesiąknięty losem tego niezwykłego zabytku. Pisze: „Zbudowany przez książąt Dolskich … dla braci komunistów (był też taki zakon, w którym wszystko, aż po łyżki, było wspólne). Trzeba zachować ten barokową zabawkę, z której każde miasto w Europie mogłoby być dumne, zabawkę, na której też nie ma tablicy upamiętniającej”. Możliwe, że właśnie te słowa W. Korotkiewicza, wypowiedziane o kościele Karola Baromeusza, zostały wysłuchane, i dziś mieszkańcy i goście mają możliwość podziwiać niezwykły zabytek barokowy z XVIII w., podobny do miniaturowej twierdzy, w murach której w 1990 r. była pińska sala koncertowa.

Nie wszystko z tego, co ujrzał W. Korotkiewicz w Pińsku, zachowało się do naszych czasów, na jego oczach dokonała się barbarzyńska dewastacja zabytków i całej historycznej architektury zespołu miasta. Po odwiedzeniu starego cmentarza zastał jeszcze „cud architektury drewnianej, świątynię na cmentarzu, gdzie wszystko, aż do galerii, takiej typowo białoruskiej, podpartej na kamiennych słupach, jest radość i cichy smutek. Gdzie dzwony wiszą między dwiema lipami, które rosną z jednego korzenia. Wszystko tam jest radością. I wszystko jest zapuszczone”. Tutaj on i jego towarzysze byli świadkami bezsensownego wandalizmu:  „… Studenci potrząsali kratami kaplicy na cmentarzu jak orangutany w klatce. Ochrona podeszła, spojrzała na nich i powiedziała jedno tylko słowo:

– Nieszczęśliwi.

I tak naprawdę, są oni nieszczęśliwi. Tacy nie mają szacunku do niczego. Nawet do słowa…”

Podczas podróży W. Korotkiewicza po Polesiu zespół dawnego klasztoru Franciszkanów w Pińsku, oprócz kościoła katedralnego, był w dyspozycji 1 Oddziału Szkoleniowego Marynarki Wojennej ZSRR. W dawnym klasztorze, gdzie w okresie międzywojennym XX wieku, mieściło się duchowe seminarium katolickie i kuria biskupa, teraz znajdowała się kwatera główna, sale szkoleniowe i dom oficerów z salą kinową. I tylko kościół zachował swoje dawne przeznaczenie, swoją nieskazitelną wielkość i atrakcyjność: „Kościół katedralny w Pińsku jest jednym z najlepszych budynków, jakie widziałem na Białorusi. Patrząc na jego apsydę potężną jak pierś zakutą w zbroję bohatera, rodzi się w sercu coś podobnego do uczucia wielkości: nie jestem wcale małym człowiekiem, kiedy jestem potomkiem Dojlidów i murarzy, którzy mogli to zbudować!

Kiedyś, wraz z przyległym do niego klasztorem, należał do „Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych św. Franciszka”. Został założony w 1396 roku przez Zygmunta Kiejstutowicza, księcia Pińska, Turowa i Staroduba, ale był wtedy drewniany. Poświęcił go biskup wileński Andrzej Wasyla. W ciągu trzech stuleci budynek przeżył trzy pożary…

Wtedy mieszkańcy podjęli się wreszcie murowania świątyni i została ona otwarta 1 maja 1730. Tak po dwieście dwudziestu jeden lat zakończyła się wreszcie ta tytaniczna praca.

Naprawdę tytaniczna. Bo jak weszli na dach…, to od widoku zapierało dech. Potężne wieże, łuskowate, jak grzbiet smoka, dach, majestatyczne spirale barokowych frontonów. A niżej, w nieosiągalnej, strasznej głębi, plątanina wąskich dziedzińców, labirynt przejść, dachy, ściany. I całe miasto, jak na dłoni i daleko daleko wije się niebieska Prypeć.

Stropy i rama z bali, na których leży dach, są arcydziełami obliczeń inżynierskich i umiejętności, nawet teraz. Ten splot pionów, rozpórek i podpórek, rozstępów i więzadeł sprawia wrażenie, jakbyś był wewnątrz jakiejś niezwykle skomplikowanej maszyny. A jednocześnie we wszystkim widoczny jest umysł budowniczych, prostota, celowość i dokładność.

Ściany są fantastycznie grube, a dla ułatwienia, lepszego rezonansu i wentylacji cała ich grubość jest przesiąknięta studniami i drogami. Tutejsze organy zostały postawione … przez architekta Gradzickiego, a piszczałki dla nich z czarnego drzewa, specjalnie namoczonego i suszonego, zaprojektował wyjątkowy nasz mistrz organów Rudnicki z Wilna…

Nie wiem, jak było wcześniej, ale teraz są majestatyczne i mocne. Tak i zewnętrzny wygląd tych srebrnych rur, ciemnego złota kapitelu, wyblakło-zielonego tła głównie zaskakuje harmonią”.

Wstrząśnięty wspaniałością kościoła Frańciszkanów, W. Korotkiewicz złożył hołd także swojemu proboszczowi, K. Świątkowi, w osobie którego znalazł nie tylko znawcę starożytności kościelnych, ale i człowieka niezwykle wszechstronnego i zgodnego z jego poglądami na „dziedzictwo historyczne”: „Prowadził nas po budynku, od zielonego dworu z czteropiętrową dzwonnicą („zdejmij czapkę, bo i tak dzwonnica tobie ją zrzuci”) dobry znawca ścian i w ogóle starożytnego Pińska i Pińszczyzny siwy już, dobry człowiek o uśmiechniętym i inteligentnym wyglądzie Kazimierz Świątek. Zdumiewała jego wiedza i szerokie podejście do życia. Szczególnie zaskoczeniem była prawdziwa miłość do starożytności i orientacji w niej ze współczesną miłością do techniki. To bardzo dobry fotograf, motocyklista, kiniematograf-amator (obecnie kręci film przyrodniczy Polesia), człowiek, który jest w stanie przez całą noc leżeć w lesie, tylko aby nagrać głuszca na magnetofon.

O pomniku, o każdej rzeźbie mógł mówić godzinami, a wszystko to było interesujące i kompetentne. To on nadał nazwę temu rozdziałowi („Ponad siedemdziesiąt pięć aniołów”), powiedział, że raz przyszło mu do głowy, że jest złym znawcą i nie jest panem nad zabytkami, jeśli nie wie, ile aniołów jest w kościele. I zaczął liczyć. Figury na obrazach, na malowidłach, posągi na ołtarzu głównym i na ołtarzach bocznych. Naliczył siedemdziesiąt pięć, pomylił się i machnął ręką.

Ołtarz gł. kościoła pw. Wniebowzięcia N.M.P. w Pińsku

Nie da się policzyć. Więc aniołów jest ponad siedemdziesiąt pięć. A „ponad” po białorusku zdarza się, że nie mieści się w setce”.

Żaden z historyków sztuki nie znalazł podobnych słów, za pomocą których W. Korotkiewicz opisał drewniane anioły i świętych kościoła w Pińsku: „Aniołowie na ołtarzu, byli wszędzie, to nie aniołowie, ale ironiczna radość. Pulchne tyłki, okrągłe brzuszki. Wszystkie są grube i wzdęte, trochę osowiałe, jakby tylko co dobrze zjadły. Słodkie grube mordeczki (niektóre nawet z zadartym nosem), bez żadnego uduchowienia. Patrzą na świat boży ciemno-niebiesko-mętnie, jak małe szczenięta, tylko z sytą radością, że tu dobrze jest żyć”. I oferta, której przez wiele dziesięcioleci nikt nie zrealizował: „Abyśmy … setkami wydawali albumy artystyczne dla siebie i turystów – potrzebna była monografia-album  „Anioły pińskiej katedry”. Bardzo wartościowa i potrzebna, bardzo ciekawa może być to rzecz … Jednym słowem, to wszystko jest wielkością, to wszystko jest sztuką, to wszystko jest nasze. I ponieważ jest to w ogóle dusza naszych przodków, mistrzów. I ponieważ ta wielkość jest naszą historią”.

Korotkiewicz nie zdążył zobaczyć zespołu dawnego klasztoru po zwróceniu go katolickiej diecezji. Pisarz-piosenkarz białoruskich zabytków – nie dożył tych czasów, kiedy cały dawny kompleks klasztorny został zwrócony katolickiej diecezji, i nie zobaczył, jak spod warstwy tynku w galerii krzyżowej seminarium pojawiły się malowidła ze scenami z życia św. Franciszka, a centralny balkon zwrócony w stronę rzeki ozdobiła kuta krata z herbem kardynalskim Kazimierza Świątka…

Tatiana Chwagina, Pińśk

Tłum.red.

Udostępnij na: