(jako przedwojenny brześcianin pozwalam sobie na taką poufałość )
Na początku tego roku otrzymałem od swego kolegi, też brześcianina, do poczytania, dwa egzemplarze ECHA POLESIA Nr 2(38)2013 i Nr3(43)2014. Przyznam, że nie znałem tego kwartalnika, dlatego tym bardziej z wielką chęcią i zapałem przystąpiłem do lektury. Przeczytałem oba numery z ogromnym zainteresowaniem i …wzruszeniem. Bardzo się cieszę, że mogłem poczytać o moim Brześciu i w ogóle o Polesiu. W sposób specjalny zwróciłem uwagę na artykuł „Oświata polska na Polesiu w latach 1939-44″, zamieszczony w Nr 2(38)2013, gdzie na str.26, w przypisach, wymienione są nazwiska nauczycieli tajnego nauczania z Inspektoratu Brześć n. Bugiem. I tam znalazłem swoją wychowawczynię p. Aleksandrę Dudzińską, kierownik p. Helenę Parymończyk oraz ks. Jerzego Urbanowicza, który w dniu 4 czerwca 1942 roku udzielił mi I komunii świętej. Najbardziej pamiętam p. Dudzińską, która była wspaniałą nauczycielką i wychowawczynią.
Pani Alino! Przesyłam Pani swoje świadectwa szkolne z klasy II, III i IV. Tak się szczęśliwie złożyło, że je do tej pory posiadam. Są one ciekawe z tego względu, że drukowane są w trzech językach, a ponadto: w roku 1942, w nagłówku, to był Generalny Komisariat Wołynia i Podola, a szkoła była VII-klasowa; w roku 1943 i 44 nagłówka już nie było, a szkoła była 4-klasowa. Chodziłem więc do szkoły powszechnej Nr 2, ale uczyliśmy się w różnych miejscach, na różnych ulicach, ponieważ Niemcy ciągle zajmowali te budynki dla swoich potrzeb. Był też taki okres, że razem z nami była także szkoła ukraińska i dla nas młodych ciekawostką było to, że u nas lekcja trwała 45 minut, a u nich 50, no i dzwonki „trochę” się różniły. Kiedy byłem już w czwartej klasie, to tych klas 4-tych było dużo, tylko uczniowie tych innych klas byli starsi od nas. To był sposób na to jak dalej kształcić młodzież. Tak, tylko że to był już rok 1944, zbliżał się front wschodni i dostałem świadectwo … „uczęszczał do klasy czwartej”, podpisane przez p. Gołackiego w dniu 3 czerwca, bo moich Nauczycielek już nie było, a zajęcia zostały przerwane.
W Brześciu przebywałem 10 lat. Początkowo mieszkaliśmy na ul. Unii Lubelskiej, vis a vis Parku 3 Maja. Z tego okresu pamiętam defilady wojskowe, cyrk na ul. Sadowej, podróż rowerem (siedziałem na małym siodełku u taty) do cioci Adzi, do Kobrynia i w czerwcu 39 r. puszczanie wianków w Twierdzy i potem jeszcze, jak odwiedziłem tatę w koszarach ( bo był zmobilizowany ) i że był w czarnym berecie i poczęstował mnie kostkami takiej słodzonej kawy. Później przekonałem się, że to było moje ostatnie spotkanie z tatą. Wojsko wyjechało na front i po latach dowiedziałem się, że już 9 września 39 tato nie żył. Ich transport został zbombardowany na Lubelszczyźnie. A mnie mama zaprowadziła do znajomych, do Tryszyna i tam obserwowałem jak samoloty niemieckie bombardowały Brześć i Twierdzę. Natomiast mama wróciła do mieszkania i później opowiadała swoje przeżycia. Kiedy ogłoszono alarm bombowy, schowała się do schronu, który był wykopany na placu, gdzie zwykle rozbijał swój namiot cyrk – pomiędzy ul. Unii Lubelskiej i Zygmuntowską. W schronie było wiele osób, w tym dzieci z ochronki, którą prowadziły Siostry Urszulanki. W pewnym momencie coś mamę tknęło, powiedziała – módlcie się dzieci – i wybiegła. Kiedy znalazła się przy naszym mieszkaniu, w schron uderzyła bomba – wszyscy zginęli. Mama pobiegła dalej i kiedy była już na ul. Mickiewicza, kolejna bomba uderzyła w dom, gdzie było nasze mieszkanie, a za chwilę następna spadła na słup ogłoszeniowy na Mickiewicza i podmuch rzucił mamę pod taksówkę (tam był postój ). Zakrwawiona pobiegła aż na ul. Białostocką, gdzie mieszkała ciocia Stenia. Mama miała później taką bliznę na czole w kształcie samolotu. To był dzień 8 września. W dalszym ciągu przebywałem wTryszynie i nadal widziałem samoloty niemieckie, pikujące nad Twierdzą. Teraz wiem, że kilka dni później odbyła się na „mojej” ul. Unii Lubelskiej defilada „sprzymierzonych sił”, które dokonały IV rozbioru Polski.
Nastały czasy władzy radzieckiej. Ponieważ nasze mieszkanie było spalone, mamie udało się załatwić pokój w baraku kolejowym przy torach, obok wiaduktu prowadzącego do dworca i na Grajewkę. Mama zaczęła pracować „na kolei”, była opiekunką wagonów, w których mieszkali rosyjscy kolejarze, pracujący w brzeskim węźle kolejowym. Pamiętam, że w okresie świąt Bożego Narodzenia, a właściwie Nowego Roku (1941) była zorganizowana dla dzieci kolejarzy choinka. Na dworcu, w holu, było ustawione piękne, duże drzewko, bardzo ładnie ustrojone; były zabawy i tańce i można było zaśpiewać, albo zadeklamować wierszyk, no i ja 6-letni brzdąc powiedziałem krótki wierszyk i naczelnik (pamiętam, że nazywał się Łukin ) zdjął z choinki takiego słonika, z trąbą do góry i wręczył mi, mówiąc „ eto tiebie na sczastije” i rzeczywiście tego słonika mam do dzisiaj, zawsze wisi na choince w widocznym miejscu i chyba przyniósł mi szczęście. Ważną rzecz, którą pamiętam, to fakt iż obok naszego baraku, tuż u podnóża skarpy nasypu przy przyczółku wiaduktu, był świeży grób pułkownika Wojska Polskiego, ale jego nazwiska niestety nie zapamiętałem. Wiem, że stawialiśmy tam świeczki. Do dziś wspominam, że zimy w latach 39/40 i 40/41 były bardzo mroźne. Kiedy szedłem do kościoła, to nos mi po prostu zatykało. Dobrze przypomniałem to uczucie, gdy wyjechałem w roku 1975 na kontrakt do Libii i latem temperatura dochodziła do 50 stopni w cieniu, to wówczas podobnie mi zatykało nos. Przypomina mi się jeszcze jeden „obrazek”. Otóż w Rosji wydawano tygodnik satyryczny „Krokodił” i pamiętam jak tuż po wkroczeniu do Brześcia Armii Czerwonej , w którymś numerze, na pierwszej stronie był taki rysunek: za okrągłym stołem siedzą bobasy z różnych krajów Europy, największy jest Rosjanin i Niemiec, a mały Polak stoi w kącie i płacze. Przecież byłem wówczas dzieciakiem, ale zrozumiałem to szyderstwo. My kresowiacy pamiętamy wywózki na Sybir. Otóż w przeddzień wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej przyszedł do nas znajomy , pan Żuk, aby pożegnać się z nami i powiedział, że widział listy wywózki i że po nas przyjdą w poniedziałek. Wojna wybuchła w niedzielę. Mama miała dyżur nocny i nigdy przedtem u niej nie nocowałem, a teraz poprosiła mnie abym przyszedł do wagonu i razem z nią przenocował. W nocy zaczęło się bombardowanie Brześcia. Zerwaliśmy się na równe nogi, mama jeszcze pobudziła kolejarzy w wagonach, wołając „to wojna” , wzięła mnie na plecy i pobiegła wzdłuż torów, ale nie do baraku (naszego mieszkania) lecz w stronę przeciwną, do naszych znajomych na ulicę Kobryńską. Rosjanie też biegli, wielu tylko w bieliźnie, w kalesonach. I to jest prawda, niektórzy później powątpiewali w takie relacje, ale tak naprawdę było.
Przyszli Niemcy. Przeprowadziliśmy się z mamą na ul. Białostocką, bo ciocia Stenia przeniosła się do Kobrynia. We wrześniu zacząłem chodzić do szkoły, lecz w pierwszej klasie byłem krótko, gdyż gdzieś po tygodniu przyszła do naszej klasy pani Kierownik, a nasza pani powiedziała „to ten”, wskazując na mnie i kazały zabrać moje rzeczy i zaprowadziły mnie do innej klasy, jak się okazało drugiej. Dlatego nie mam świadectwa ukończenia klasy pierwszej. Pamiętam, że miałem kłopot napisania daty z dużej litery, a później jeszcze podpisałem rysunek „Hendryk”, ale to tylko takie wspominki. Pani Dudzińska była uroczą nauczycielką. Bardzo ją lubiliśmy i bardzo dużo nas nauczyła. W kościele byłem w kółku ministrantów, a opiekował się nami ks. Jerzy Rosiak. Chodziłem także do szkoły muzycznej, uczyłem się gry na skrzypcach. Początkowo lekcji udzielała mi pani (nazwiska nie pamiętam, mieszkała w blokach kolejowych, niedaleko dworca), a potem nauczyciel Rosjanin. Śpiewałem także w chórze szkoły muzycznej, byłem jedynym chłopcem w sopranach, chórem dyrygował p. Demczenko. Tak nawiasem, to później śpiewałem w innych chórach, ale w basach.
Opisuję te drobne epizody z mojego dzieciństwa, ale mam nadzieję, że ktoś z moich rówieśników może przeczyta to moje wspomnienie i odezwie się, bo tak się składa, że do tej pory nie spotkałem nikogo znajomego z tamtych szczenięcych lat. Dodam więc jeszcze trochę wspomnień. Przed moją I komunią świętą mama uszyła mi białe lniane ubranko i kiedy po uroczystości szliśmy ul. 3 Maja, by zrobić zdjęcie, to zatrzymał mnie niemiecki oficer i z uśmiechem wręczył mi 10 marek. Może w domu, w Niemczech, zostawił swojego syna? Nie wiem, nie rozmawialiśmy przecież. Natomiast kilka miesięcy później widziałem jak na rogu ulic Szerokiej i Piotrowskiej Niemcy powiesili 3 partyzantów. To są różne wspomnienia dziecka. Miałem także „kolegę”, węgierskiego żołnierza, którego oddział stacjonował niedaleko naszego mieszkania (mieszkaliśmy już wówczas na ul. Piotrowskiej). To był młody chłopak, którego wojenny los rzucił do Brześcia. Widywaliśmy się przez kilka miesięcy; nauczył mnie liczyć po węgiersku do dziesięciu, a ja usiłowałem nauczyć go po polsku. Dobrze pamiętam też jak Niemcy rozkleili kolorowe plakaty, na których były pokazane okrucieństwa zbrodni katyńskiej. Wówczas już wiedzieliśmy kto to uczynił. Do naszej znajomej, pani Molowej, nadeszła przesyłka, w której był pęk kluczy od jej mieszkania i medalik (wręczyła go mężowi, gdy wyjeżdżał „na wojnę”), z informacją, że jej mąż, oficer WP, został zamordowany przez sowietów w Katyniu. Pamiętam też, że byłem na meczu piłkarskim, na którym przeciwko drużynie żołnierzy niemieckich wystąpili Polacy; na trybunie było pełno wojska niemieckiego, ale było również dużo Polaków. Doping był obustronny, ale nasi niestety przegrali 5:6. Mam w pamięci także częste naloty na Brześć. Mieszkańcy wybudowali w ogródku schron, do którego chowaliśmy się w razie alarmu. Rosjanie, w czasie nalotu, oświetlali miasto takimi „parasolami”, że było widno jak w dzień. Brześcianie dobrze pamiętają, że wskutek działań wojennych nasze miasto zostało bardzo zniszczone. Dodam jeszcze takie wspomnienie – otóż pewnego dnia zjawiło się u nas małżeństwo z synkiem, trochę młodszym ode mnie. To byli uciekinierzy z Wołynia, z Janowej Doliny i opowiedzieli nam jaką straszną rzeź urządzili Polakom Ukraińcy . Ci państwo byli u nas przez kilka tygodni i pojechali potem w kierunku Warszawy. Dalszych ich losów nie znam. Natomiast później dowiedziałem się na lekcji geografii, że w Janowej Dolinie były największe kamieniołomy bazaltu.
W czerwcu 1944 roku, kiedy front się zbliżał, mama postanowiła wyjechać z Brześcia na wieś. Załatwiła jakąś podwodę i pojechaliśmy z drobnymi bagażami do wsi Pokry, niedaleko Czernawczyc. Po drodze spotkałem mojego „kolegę” Węgra, który udawał się na front. Uściskaliśmy się i więcej go już nie spotkałem. Wieś Pokry położona jest nad rzeką Leśną, prawym dopływem Bugu. To była wieś zamieszkiwana przez prawosławnych, nie wiem jakiej byli narodowości, rozmawiali ze mną po polsku, ale to byt taki „śpiewny” język. Natomiast między sobą rozmawiali „po swojemu”. Byłem zbyt mały żeby trafnie to ocenić. Pamiętam, że byli wobec nas bardzo serdeczni. Początkowo był spokój, cisza. W niedzielę chodziłem do cerkwi (bo kościoła nie było). Dorośli mówili, że zbliża się front. Pewnego dnia zjawił się konny oddział żołnierzy rosyjskich, ale gdzieś odjechał. Mówiono, że to byli partyzanci gen. Kowpaka, nie jestem pewien. I znowu kilka dni spokoju, ale gospodarze zaczęli kopać ziemianki tuż nad rzeką. Od strony wioski brzeg był na wysokiej skarpie, więc łatwo je było wykonać. Przenieśliśmy się do tych „schronów”, a niedługo potem przyszli Niemcy, przekroczyli rzekę (tam był teren zalewowy, łąka o szerokości kilkuset metrów) i rozłożyli się obozem. I znowu dziwny spokój. Jednak po kilku dniach usłyszeliśmy ze wschodu strzały i przyszli Rosjanie. Wtedy okazało się, że jesteśmy dosłownie na linii frontu. Niemcy wycofali się dalej, na wysoką skarpę, a Rosjanie zaczęli strzelać. Na naszym schronie ustawili ckm, we wsi były czołgi i „katiusze” (później dopiero dowiedziałem się, że to broń rakietowa). W pewnym momencie oficer rosyjski rozkazał miejscowemu chłopakowi by pokazał gdzie jest bród przez rzekę, okazało się, że tuż koło nas. Chłopiec pokazał, wtedy oficer, z pistoletem w ręku, rozkazał żeby on poszedł pierwszy, no i poszli. Pamiętam, jak żołnierze z bębnami na plecach ciągnęli kable łączności. Niemcy odpowiadali ogniem, na naszym schronie zniszczyli ten ckm. Mama wcześniej zakryła otwór wejściowy kołdrą puchową. Później w tej kołdrze znaleźliśmy kilka odłamków. Modliliśmy się i obiecywaliśmy Matce Bożej, że jeżeli wyjdziemy z tego cało, to pojedziemy do Częstochowy (i byliśmy; w 1946 roku pojechaliśmy na Jasną Górę, bardzo to przeżyłem emocjonalnie, szczególnie wtedy, gdy przy dźwiękach orkiestry odsłaniany był cudowny obraz Matki Boskiej). Szczęśliwie front poszedł dalej, a my jeszcze byliśmy w Pokrach, oczekując na wiadomość kiedy do Brześcia można będzie pojechać. Wojsko jeszcze było na wsi, rozmawiałem z takimi młodymi „bojcami” i poczęstowali mnie taką „swinną tuszonką”, zobaczyłem, że na wieczku napisane jest USA. Kiedy zapytałem co to znaczy, odpowiedzieli mi- przepraszam, lecz tak było -że to skrót „Ubij Sukinsyna Adolfa”. Wreszcie mogliśmy udać się do Brześcia. Poszliśmy więc z mamą do Czernawczyc. To było kilka kilometrów drogi. W tym miejscu muszę cofnąć się na chwilę. Otóż jadąc z Brześcia na wieś, zabraliśmy ze sobą naszego pieska Bobika, ale już w Pokrach nie mieliśmy możliwości, żeby się nim opiekować i oddaliśmy go jednemu z gospodarzy. Teraz, idąc do Czernawczyc, spotkaliśmy na polu „naszego” Bobika. Piesek się ucieszył, my też, ale musieliśmy mu powiedzieć, żeby poszedł z nowym panem i… poszedł. Do tej pory pamiętam to spotkanie i jest mi tak jakoś dziwnie. W Czernawczycach, czekając na „okazję” by czymś pojechać, zobaczyłem polskiego żołnierza, ucieszyłem się bardzo, ale na czapce miał jakiegoś takiego dziwnego orzełka (teraz już wiem dlaczego). W Brześciu była następna niespodzianka – na nasze spotkanie wybiegła z ogrodu, z głośnym miałczeniem, nasza kotka. Było bardzo miło i …smutno. Po kilku dniach mama załatwiła „przy pomocy samogonu” ciężarówkę wojskową i kierowca wywiózł nas przez „zieloną granicę” do Czeremchy (kotkę musieliśmy zostawić). Pamiętam, jechaliśmy na skrzyni i kazał nam się przykryć plandeką, a jak przejeżdżaliśmy przez Wysokie Litewskie, to mieliśmy być cicho. W Czeremsze mama zostawiła mnie u przygodnych gospodarzy, a sama poszła do Bielska Podlaskiego. W tym czasie widziałem jak gospodarze młócili w stodole cepami zboże. Piszę o tym, bo teraz już tego nie zobaczymy.
Po kilku dniach byłem już w Bielsku Podlaskim (tam urodził się mój tato). Zacząłem chodzić do szkoły, do klasy 5-tej. Mieszkaliśmy na ul. Jagiellońskiej, obok nas był duży plac i tam uczyli się musztry młodzi polscy żołnierze – rekruci. Tutaj, między innymi, tworzono ll-gą
Armię WP. 8 maja 1945 r. (tak – 8 nie 9) obchodziliśmy zakończenie wojny. Jaka to wówczas była radość. Całą szkołą poszliśmy na specjalne zgromadzenie. We wrześniu rozpocząłem naukę w klasie 6-tej, ale w listopadzie wyjechaliśmy transportem towarowym do Tomaszowa Mazowieckiego (mam jeszcze zaświadczenie PUR, upoważniające do uzyskania ulgi na przewóz przesiedleńców). W Tomaszowie ukończyłem 8-klasową Szkołę Powszechną im. Józefa Piłsudskiego (tak – wtedy jeszcze imienia „Dziadka”), potem w liceum zdałem maturę i od roku 1951 jestem w Gdańsku; skończyłem Politechnikę Gdańską, ożeniłem się, mamy z moją kochaną żoną (też kresowianką) dwoje dzieci i po dwie pary wnuków; pracowaliśmy przez wiele lat i teraz jesteśmy emerytami.
A mój kochany Brześć? Cóż, po wojnie byłem tam tylko raz, no… półtora, bo pierwszy raz jechaliśmy z żoną w 1966r. na wycieczkę z Orbisem do Moskwy i kiedy pociąg zatrzymał się w Brześciu, aby przezbroić go na szerokie tory, to wyskoczyłem na peron, pobiegłem na kładkę prowadzącą do ul. Steckiewicza i…. popatrzyłem sobie na Brześć. Natomiast drugi raz byłem w roku 1994, w lipcu, na I Światowym Zjeździe Brześcian. To było dla mnie wielkie przeżycie. Zjazd zorganizowano z okazji 975 rocznicy narodzin Brześcia i 50 rocznicy wyzwolenia. Przyjechało bardzo dużo brześcian z różnych krajów. Zakwaterowani byliśmy w hotelu „Drużba”, a obrady były w Pałacu Młodzieży. Oprócz części oficjalnej była też część artystyczna. Ze wzruszeniem oglądaliśmy występy młodzieży, a szczególnie tych najmłodszych artystów. Grupowo zwiedzaliśmy Twierdzę; tutaj dodam, że w naszej grupie była taka pani, która mieszkała przed wojną w Twierdzy, wspominała bale, a że była harcerką, więc w 39 r. pomagała naszym żołnierzom jako sanitariuszka i pokazała nam książeczkę do nabożeństwa, przebitą odłamkiem. Książeczka ta uratowała jej życie, bo miała ją w kieszonce mundurka. Powiedziała, z uśmiechem, że choć ona nie jest zbyt pobożną osobą, to nosi tę książeczkę jako talizman. W Twierdzy zwiedziliśmy Muzeum Historii Brześcia, bardzo ciekawie jest wyeksponowane. A że było już „ku wieczorowi” to pstryknąłem zachód słońca w miejscu, gdzie Muchawiec wpada do Bugu. Byliśmy, oczywiście, także w kościele Podwyższenia Krzyża Świętego. Tu znowu były chwile wzruszeń; mszę sprawował ks. Karolak , u którego byliśmy też na plebanii. Była również msza pojednania, odprawiana przez niemieckiego księdza. Wzruszające. A później miałem kilka godzin „wolnego” i wówczas poszedłem swoimi tropami. Byłem przy Parku 3 Maja i patrzyłem na to miejsce, gdzie kiedyś mieszkałem i poszedłem dalej w kierunku dworca, gdzie były „nasze” baraki, a jeszcze później szukałem ulicy Białostockiej. Wydawało mi się, że rozpoznaję to miejsce, ale nie byłem pewien; teraz ulica nosi nazwę Sowieckich Pograniczników. Wszedłem na podwórko, zapytałem bawiące się dziewczynki czy nie wiedzą jak nazywała się ta ulica przed wojną. Nie wiedziały, ale jedna zaprowadziła mnie do swojej mamy. Mama okazała się być Polką, ale też nie wiedziała. Powiedziała mi – „proszę pana, gdyby pan zapytał moją mamę, ale o Pińsk, to by panu wszystko dokładnie powiedziała, bo jak był u niej pan Ryszard Kapuściński, to oprowadziła go po „jego” Pińsku i wszystko mu opowiedziała”. Podziękowałem bardzo i wyszedłem, ale ta niepewność nie dawała mi spokoju. Zakręciłem na ulicę Listowskiego ( obecnie Budzionnego ) i tuż za rogiem zobaczyłem na budynku tablicę pamiątkową, na której napisano, że „w tym domu w dniu 22 czerwca 1941 roku bohatersko walczyli żołnierze sowieccy”. Nie miałem teraz wątpliwości, że byłem we właściwym miejscu. Budynek „wojenkomatu” był wówczas spalony, a my mali chłopcy chodziliśmy tam, z ciekawości i widzieliśmy nadpalone mundury żołnierzy. Wróciłem więc jeszcze na „moje” podwórko i powiedziałem, że ta ulica to przedwojenna Białostocka. Podbudowany moją dobrą pamięcią, poszedłem dalej nad
Muchawiec i tam pstryknąłem „fotkę” chłopczykowi, który miał tyle lat, co ja przed wojną. Jeszcze jedna ciekawostka. Zrobiłem sobie zdjęcie na ul. Unii Lubelskiej przed byłym Urzędem Wojewódzkim, trzymając w ręku zdjęcie zrobione przed wojną w tym samym miejscu. I teraz proszę sobie wyobrazić – kilka lat temu dostałem od kolegi instrukcję „Nawierzchnia z płyt betonowych sześciokątnych”, napisana przez inż. Władysława Trylińskiego. Na okładce jest zdjęcie, podpisane: Droga do Pińska. 51 km nawierzchni…, a wewnątrz jest zdjęcie z podpisem: Nawierzchnia… na ul. Unii Lubelskiej w Brześciu nad Bugiem. Teraz u mnie w Gdańsku Oliwie, przed naszym blokiem, na drodze osiedlowej, też jest nawierzchnia z trylinki, bo tak ją nazywamy. Jak widać z tą trylinką mam do czynienia od dzieciństwa do starości.
Ostatniego dnia pobytu zorganizowałem dla kilkunastu chętnych osób wycieczkę do Pińska. Byliśmy nad Piną, zwiedziliśmy katedrę, a po drodze byliśmy też w Kobryniu (który znałem przed wojną, bo tam miał swoją restaurację Świteziankę mój wujek i równocześnie chrzestny, który zginął 16 września 1939 w Kodniu -tydzień po moim tacie) i byliśmy także w Hruszowej, gdzie mieszkała i tworzyła Maria Rodziewiczówna i tam zrobiliśmy sobie zdjęcie pod dębem „Dewajtis”. I to już wszystko.
Zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś zobaczę mój BRZEŚĆ???
Pani Alinko! Wszystkim Wam dziękuję bardzo za Waszą działalność i
za Echa Polesia.
Serdecznie pozdrawiam – Henryk Pietruszczyk