Kiedy czyta się w internecie o Peliszczach – miejscowości położonej nad rzeką Żabinką – obok informacji o kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa wybudowanym w rzadkim dla regionu brzeskiego stylu modernistycznym oraz majątku rodziny Gustowskich, po którym zostały obecnie jedynie fragmenty parku krajobrazowego, odnaleźć też można na wzmiankę o amatorskim muzeum państwa Mickiewiczów.
Trafiłam tam w końcu października br. I ta przysadzista stuletnia chatka przy ulicy Oktiabrskiej, wypełniona rozmaitymi narzędziami gospodarczymi, haftowanymi ręcznikami i firankami, porządną polskojęzyczną biblioteką przypadła mi do serca. Szczególnie, jak spędziłam kilka godzin z inicjatorką założenia tego domu-muzeum, panią Haliną Mickiewicz i jej mężem Adamem. Państwo Mickiewiczowie wychowują sześcioro własnych dzieci, pracują, prowadzą gospodarkę, borykają się z przewlekłym remontem, lecz już od 25 lat znajdują czas i siły, żeby realizować programy edukacyjne dla miejscowej społeczności polskiej.
Korzenie trzymają tu
Pani Halina podczas rozmowy często wspomina rodziców, którzy już niestety odeszli i swe dzieciństwo. „Rodzina nasza była dość duża: miałam trzech braci i jedną siostrę. Wśród rodzeństwa jestem „złotym środkiem”. Rodzice – Helena i Bronisław Homziuk, zwykli ludzie, którzy zawsze pracowali na roli, życie swe oddali tej miejscowości, byli głęboko wierzący i inteligentni. Wychowywali nas w takiej prawdziwej atmosferze polskości i wiary, w świadomości tego, że jesteśmy Polakami, więc trzymamy się tradycji, języka ojczystego. Zawdzięczam im to, że zawsze wiedziałam, kim jestem.
Chociaż zawsze żyłam tu, na Białorusi, nigdy nie miałam zwątpień, skąd pochodzę. Byłam z tego dumna. Mama i tata lubili chyba tę ziemię, bo w latach 1953-56, kiedy już można było stąd wyjechać i dużo naszych krewnych wyjechało, oni zostali w Peliszczach. Często pytaliśmy później, dlaczego nie wyjechaliśmy? Szczególnie, kiedy przyjeżdżali nasi kuzyni, i – jak nam się wydawało – z absolutnie innego świata. Dręczyła nas taka nutka zazdrości, dlaczego oni są tam, a my jesteśmy tu. Czasem rodzice żałowali, przecież to były ciężkie czasy, nawet do kościoła nie można było pójść”.
Na te pytania odpowiedział wiersz, usłyszany w radiu przypadkiem już w latach 90., kiedy znów zaczęła się fala wyjazdów. „Niestety, nie pamiętam ani autora, ani dokładnie słów tego wiersza – żałuje pani Halina – jedynie sentencję: gdybyśmy wszyscy wyjechali, kto by odwiedzał wtedy groby naszych przodków, kto by śpiewał na naszych małych ojczyznach polskie piosenki, kto by stawiał tu szopki na Boże Narodzenie? Taki to wzruszający był ten wiersz, stał się odpowiedzią na te nawet pytania, które my, dzieci, wstydziłyśmy się nawet zadać”.
Machina, która potrafi zabronić
Ze „złotych czasów” dzieciństwa udało się wynieść naukę o przeciwstawianiu się osobie i systemowi. „Największą przykrość sprawił mi wypadek, kiedy w klasie piątej powinnam była jechać z matką do Polski. Dla mnie to było takie marzenie, takie marzenie! Oczywiście, że nie w sensie zakupów. Nie mogę nawet wyjaśnić słownie, co czułam. Przecież u nas w domu nawet kiedy odmawiało się różaniec, stawało się twarzą do Polski. Czasem odwracałam się. „Co to za różnica? – pytałam. – Przecież nawet nasz kościół jest w innej stronie”. „Nie, dziecko! Patrz tam, gdzie Polska, gdzie Matka Boska Częstochowska” – odpowiadała mi mama. Byłam wtedy aż tak mała, że nie rozumiałam jeszcze, co to znaczy „matkaboskaczęstochowska”, lecz było to dla mnie coś najjaśniejszego, najświętszego, najczystszego”.
Ale plany się rozbiły o ustalony porządek. „Choć dokumenty były już sporządzone, na Ziemiach Odzyskanych czekali stryjek i ciotka, nie wypuścili mnie. Przyszedł papierek, w którym pisało: jest rok szkolny i muszę się uczyć. Mama pojechała sama. A ja byłam tak okropnie zawiedziona, że pamiętam rozpacz do dziś. Zrozumiałam wtedy chyba po raz pierwszy, że istnieje jakaś machina, która może zabraniać, zniewalać, nie pozwalać”.
Pani Halina, mimo że jest sama, już tyle lat poświęca się wychowywaniu i nauczaniu dzieci – swoich i cudzych, do dziś dziwi się mądrości i wyrozumiałości swych rodziców. „Potrafili wychować nas w wierze, chociaż w szkole codziennie słyszeliśmy coś zupełnie innego: że nasi rodzice są ciemni ludzie i trzeba wierzyć jedynie w naukę i komunizm, a żadnego Boga nie ma itd.
Pamiętam, jak nawet próbowałam udowodnić ojcu, że wszystko, co mamy, dał nam dziadek Lenin. Byłam czwartoklasistką. „Gdyby nie Lenin, nie uczylibyśmy się, nie mielibyśmy prądu i ciepłej wody, bylibyśmy niewolnikami”. Ojciec śmiał się z całego serca, lecz śmiech ten był dobrym, szczerym. Powiedział na końcu, że dobrze, teraz nie rozumiesz, lecz przyjdzie i twój czas”.
Wieczorami słuchano w ich domu „Radio Wolność”. I już wtedy musiało być całkiem cicho. „Dzięki tym audycjom otrzymywaliśmy prawdziwe informacje o Katyniu, Sacharowie, o dysydentach i innych sprawach jeszcze przed tym, jak zaczęło się to omawiać powszechnie. No i mieliśmy już własne zdanie na te tematy. Nie wiem, ile to kosztowało moich rodziców, lecz oni wierzyli, że tak musi być a nie inaczej”.
Odziedziczyła więc po ojcu niezłomne poczucie godności, które do dziś pomaga w najcięższych chwilach. „Zachwycałam się stosunkiem ojca do państwa, do wszystkich tych ulg, które próbowano nam „dać”. Mieli z mamą pięcioro dzieci, ale odmawiali przyjęcia pomocy materialnej w szkole, mówiąc „sami będziemy karmili swe dzieci”. Nawet deficytowych palt nie chcieli dla nas kosztem państwa. Natomiast kiedy padały pretensje, że chodziłyśmy do kościoła, ojciec mógł z czystym sumieniem odpowiedzieć: „Tak wychowuję swoje dzieci. One same mogą wybierać, gdzie pójść”.
Pierwszy kontakt
Swoje pierwsze spotkanie z wymarzoną Polską pani Halina pamięta w szczegółach, chociaż trafiła tam w wieku 22 lat, kiedy była już zamężną kobietą. „Granica na razie była zamknięta, więc to była wycieczka turystyczna do Polski i Czechosłowacji akurat w okresie świąt Wielkanocnych. Przed wyjazdem ze trzy razy nas wzywano do ideologa i uprzedzano, że nie można się z nikim kontaktować, a tym bardziej przywozić jako upominki różańców, figurek świętych, literatury religijnej. A przecież różańców mieliśmy wtedy jeden-dwa na rodzinę, i tylko z Z achodu można było je przywieźć.
Dobrze pamiętam, jak przejeżdżaliśmy radziecko-polską granicę. Wszedł strażnik i przywitał się po polsku: „Dzień dobry!” A wszyscy mu po rosyjsku: „Zdrawstwujtie”. Tylko ja: „Dzień dobry”. Byłam bardzo zazdrosna wtedy, że podchodzi do każdego i do każdego się uśmiecha! Chciało mi się krzyknąć: „To ja, ja jestem prawdziwą Polką wśród tych turystów!”
Chociaż tak naprawdę, było nas wtedy troje katolików w tej grupie. Razem po kryjomu chodziliśmy do kościoła. Mogli nas za to wyrzucić z pracy, lecz przecież to takie święto było – Wielkanoc, wszyscy dookoła z koszyczkami na mszę idą, okna w każdym domu w kwiaty przystrojone”. Takie to na niej wywarło wrażenie, że następnej wiosny też koszyk zrobiła i na okno wstawiła. Mimo że był to rok 1987 i nie wypadało tak otwarcie swojej religijności demonstrować.
Stary las, młody las
Halina i Adam Mickiewiczowie mówią, że strasznie im było żal, że zanikają po cichu tradycje, które przekazywali im rodzice, wujkowie, dziadkowie itd., że odchodzi starsze pokolenie, nie zdążywszy całym swym doświadczeniem się podzielić. „Dobrze pamiętam wszystkie aromaty, kolory, dźwięki świąteczne. Jak mama starała się przed świętami a i każdej niedzieli wszystko zrobić dzień wcześniej, żeby potem tylko modlić się i świętować. Starałam się dzieciom swoim to przekazać, chociaż wydaje mi się ciągle, że nie odczuwają tej atmosfery tak jak ja odczuwałam. Wtedy to prawie wszystko było zabronione, a teraz wszystko jest wolne” – wspomina pani Halina.
W roku 1988, przyszła jej do głowy myśl, żeby zorganizować coś w rodzaju klubu dla mniejszości polskiej w Peliszczach (która mniejszością wcale nie jest – liczy przecież około 90 gospodarstw). Chciałaby tam robić wspólne spotkania opłatkowe, wielkanocne, andrzejkowe, prowadzić różne konkursy itd. „Idea była taka, żeby każde młode pokolenie starannie uczyć godnego odnoszenia się do pokolenia najstarszego, żeby nie tracić tych więzi międzypokoleniowych. Prościej mówiąc, żeby wnuki w domu częściej rozmawiały z dziadkami.
No i wymyśliłam, że będę dawała dzieciom takie zadanie – zapisywać wspomnienia własnych dziadków, opisywać zdjęcia z rodzinnych albumów, więc wymusiłam na nich naturalny sposób komunikowania. A później z tych notatek i fotografii robimy prezentacje dla społeczności polskiej”.Wyniki były zadziwiające przede wszystkich dla samych uczniów. „A wie Pani, o czym się dowiedziałem!” „Co mi moja babcia powiedziała!” – takie reakcje spotykała Halina Mickiewicz dość często. „Sporo rodzinnych tajemnic przed nimi się otwierało” – mówi.
„Później, po roku 2000 trafiła mi do rąk książka pod tytułem „Młody las”, wydana w Krakowie w 1985 roku: „Las się ciągle odnawia. Obok starych drzew wyrastają nowe, by zastąpić tamte. Podobnie odnawia się i nasz naród. Słabną i umierają jedni, a rodzą się i wyrastają drudzy. Tymi wzrastającymi siłami, tym jakby młodym lasem jesteś ty, młodzieży… Każda i każdy z was winien być nieustępliwą ochroną tego wszystkiego, co w naszej Ojczyźnie jest dobrego, świętego, pięknego”. Te słowa obrałam na hasło tego programu, bo dobrze odzwierciedlają ideę”.
Jasełka z prawdziwą krową
Ile osób przeszło przez ten program, pani Halina policzyć nie potrafi: „Z końca lat 80. chyba z parę pokoleń, dużo, dużo młodych ludzi. Już dzieci moich uczniów do mnie przychodzą, a myślę, że wkrótce „wnuków” się doczekam. Zmieniały się pomieszczenia: przy kościele, w szkołę, w wykupionym domku, przerobionym na muzeum. „Mężczyźni półki dla książek sami skonstruowali. Uczniowie sami zewsząd przynosili kadzie, krosna, dzieże i to, i tamto. Teraz to już mamy sporo eksponatów. Z biblioteką to samo: ludzie z Kamieńca nawet nam tu książki przekazywali”.
Obok domku wybudowano altankę z myślą, że tu będą urządzane żywe jasełka. „Przywiedliśmy tu owce, kozę, cielę, nasze źrebię Romaszkę. Ozdobiliśmy jasełka sianem. Do żłóbka kukłę położyliśmy. No i póki dzieci się przebierali w Józefa i Marię, póki czekaliśmy na gości, nasze babcie stały na mrozie i nie chciały do domu odejść, chociaż każda ma tam i krowę, i owcę. „Nie zostawimy przecież Jezuska” – mówiły.
Jestem bardzo im wdzięczna, tym starym i doświadczonym kobietom i mężczyznom, że popierają nasze z mężem inicjatywy i dzielą się z „młodym lasem” swą wiedzą i mądrością. To o nich, a nie o mnie trzeba pisać artykuły” – trochę wstydzi się opiekunka „Młodego lasu”.
Przez te 25 lat mieli pani Halina i jej uczniowie wiele wspólnych działań z młodzieżą w Hajnówce, Czyżach, do dziś współpracują ze szkołą w Miliczycach. Zaglądają na ich tematyczne spotkania dzieci ze szkoły i domu dziecka. „Staramy się do każdego takiego spotkania dodać elementy interaktywności. Jak o chlebie mówimy, to powinny być młynek, dzieżka, piec i każdy spróbuje to, co wspólnie upieczemy.
Kiedyś zakonnice z Polski przyjeżdżały, uczyły dzieci religii. Latem organizujemy „Zieloną szkołę”, gdzie dzieci bliżej poznają Polskę, jej język i tradycje, korzystają z biblioteki. Sprzątamy z dziećmi na cmentarzu katolickim groby, do których już nikt nie przychodzi. Na Dzień Niepodległości odwiedzamy naszych staruszków, zapisujemy w ramach programu „Młody las”, ich wspomnienia, pieśni”.
I tak szumi w Peliszczach młody las, przejmując od starego boru tajemnice i klejnoty polskości…
Rozmawiała Żanna Sidoruk, Brześć