Proponujemy Drogim Czytelnikom fragmenty z notatek Eugeniusza Lickiewicza, naszego kolegi – krajoznawcy, myśliwego, wędkarza, który z zamiłowaniem opisuje świat przyrody poleskiej, swoje obserwacje podczas licznych wypraw i podróży. Potrafi znaleźć piękno i głębszy sens w rzeczach zwyczajnych, widzieć go tam, gdzie inny mieszkaniec naszych miast – kompan komputera i codziennych sensacji w sieci, nie zauważy i nie zrozumie nic. Zapomnieliśmy prawie, że jesteśmy częścią przyrody, nie zastanawiamy się nad tym, a jak się żyje obok nas, obok motłochu cywilizacyjnego, naszym „braciom mniejszym”, przecież one żyją jak i tysiące lat temu ich przodkowie – w harmonii ze sobą i z przyrodą, nie rozumiejąc nas, zapędzonych niewolników. Kochani, oderwijmy się od naszych komputerów – i do lasu, na pola i łąki, nad rzeki, które w każdą porę roku są dostojne, piękne, wlewają spokój i harmonie do naszych serc.
Oczywiście, że mowa o bobrach. Że są architektami – łatwo się upewnić, oglądając ich dzieła: bobrowe chatki, zwane żeremia, tamy, zagrody, pościnane drzewa i następnie przetransportowane do wody gałęzie. No a „poleskie”, to wiadomo dlatego, że mimo że w ostatnich latach nie brak ich i na Białorusi, i w Polsce, tradycyjnie od dawna Polesie ze względu na szereg okoliczności było ich stolicą.
Bobry od czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego chronione były mocą prawa królewskiego. Ze względu jednak na cenne futro, na przełomie XIX i XX wieków, wyniszczone zostały do tego stopnia, że okazały się na krawędzi istnienia jako gatunek. Przetrwały jednak ten okres, zarówno jak i przetrwały totalną meliorację na Polesiu w wieku ubiegłym. Trzeba powiedzieć, że tą meliorację nie tylko przetrwały, lecz potrafiły znakomicie dostosować się do nowych warunków, obecnie rozmnożywszy się tak licznie, że swoją aktywnością „architektoniczną” w gospodarce leśnej oraz rolnej nieraz wyrządzają znaczne szkody. Jest znany przypadek, kiedy bobry wprawiają o ból głowy nawet firmy telekomunikacyjne, w miarę regularnie uszkadzając podziemne kable przy szosie na odcinku drogi z Prużany do Różan na byłych bagnach Chorewskich.
Żyją w rodzinach, zamieszkując przeważnie kanały melioracyjne, którymi dosyć gęsto poprzecinany jest teren dawnych błot. Mieszkania urządzają sobie, wykopując nory w brzegach. Z uwagi że wejście do nory robią pod wodą, mieszkanie takie stanowi dosyć bezpieczne schronisko przed drapieżnikami, w tym przed człowiekiem. Bo nawet w skrajnym wypadku próby rozkopania nory od góry, bóbr ma możliwość dyskretnie, pod wodą, opuścić zagrożone miejsce. Warunkiem bezpieczeństwa jest jednak dostatecznie wysoki poziom wody, o co nieustannie bobry dbają, budując na kanałach, w miejscach dogodnych, tamy z dosyć grubych gałęzi i mułu. Kiedy nie brak budulca, tamy są tak mocne, że z łatwością wytrzymują ciężar człowieka; dla poleskich myśliwych zaś nieraz stanowią dosyć wygodne kładki, kiedy zachodzi potrzeba przedostania się na drugi brzeg. Zdarza się jednak, choć i dosyć rzadko, że brzegi kanału są tak niskie, że brak możliwości urządzenia w nim suchego mieszkanka – i wtedy na brzegu takiego kanału powstaje żeremie! Spotkałem takie niedawno w ur. Kwasowszczyna, podczas gdy bezskutecznie tropiłem szaraków na byłym błocie Asina w swoich stronach rodzinnych. Żeremie bobrowe wznosiło się ponad kanałem w kilku metrach od zbudowanej poniżej tamy – jak twierdza-strażnica w czasach starożytnych, zbudowana przez człowieka nad rzeką w miejscu przeprawy. A tutaj przecież jest gospodarzem bóbr, nie jakiś człowiek! Przyroda rządzi się własnymi prawami i sama potrafi sobie doskonale radzić, a Bogiem dla jej istot jest wcale nie człowiek, lecz słońce. Jest wiadomym zjawisko, przez myśliwych na Polesiu nazywane „mołczalik”, kiedy za moment przed wschodem słońca ptaki nagle, na krótką chwile, zaprzestają swojego śpiewu. Ale że słońce witają nie tylko ptaki – o tym poniższe króciutkie opowiadanie.
Pewnego razu w sierpniu, mieszkając wówczas w Grodnie, sobotnim porankiem pojechałem na polowanie na kaczki-krzyżówki w okolicę w. Hoża. Jak zwykle, byłem na miejscu przed świtem, i gdy tylko nieco poszarzało udałem się, trzymając naładowaną, gotową do strzału broń w ręku, wzdłuż ciągnącego się pod sam las zarastającego po brzegach krzakami kanału. Już na dobre rozwidniało, i do końca kanału oraz do lasu zostawało niewiele odległości, gdy stąpając cichutko, zobaczyłem w oddali rozchodzące się spod brzegu lekkie fale na spokojnej tafli wody. „Kaczusie!” – przebłysnęła radosna myśl w głowie. Więc jeszcze powolniej i bezszelestnie posuwałem się bliżej. Gdy nieco lepiej zza oczeretów wyłoniła się przestrzeń przed moim wzrokiem, zobaczyłem… bobra, kończącego już, „renowację” istniejącej w tym miejscu tamy. Nie spostrzegłszy mnie i nie podejrzewając nawet o mojej obecności, całkowicie pochłonięty pracą, podpływał do rosnącego na brzegu, tuż nad kanałem gęstego krzaku rokity, błyskawicznie ścinał gałęź, i trzymając ją w zębach, wracał na środek tamy, gdzie misternie, bo przeplatając z innymi gałęziami, układał do tamy. Robił to wszystko bodaj że szybciej, niż układają się na komputerze te oto strofy!
Zachwycony widowiskiem, stałem tak, obserwując pracę bobra ładnych kilkanaście minut. Zrobiło się już całkiem jasno, a na północnym wschodzie, nad wierzchołkami świerków nad lasem hożańskim ukazał się rąbek ogromnej czerwonej tarczy wschodzącego słońca. Bóbr nagle przerwał swoją pracę. Czyżby mnie wyczuł? No nie – otóż obrócił się na grzbiet, i rozrzuciwszy na boki swoje pracowite łapki, leżał na plesie czystej wody przy tamie. „Fairant”, już po robocie! Patrzył zza swojego poważnego brzuchu na wschodzące słońce, witając nowy dzień. A ja, nie mogąc już więcej wytrzymać – głośno się roześmiałem, i w odpowiedzi od bobra na taką moją bezczelność i ingerencję w jego świat usłyszałem jedynie mocne uderzenie ogonem-łopatą po wodzie i zobaczyłem już tylko rozchodzące się fale w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą wypoczywał miejscowy Pan Architekt.
Eugeniusz Lickiewicz
Prużany