Drodzy Nasi Czytelnicy! Prezentujemy dziś dla Państwa fragment wspomnień Jadwigi Marysiównej-Lobmanowej, z którego dowiadujemy się, jak wyglądały bale maturalne naszych prababci i pradziadków w dwudziestoleciu międzywojennym. Wspomnienia te ukazały się w Londynie w 1989 r. w pismie Polskiej Macierzy Szkolnej «Słowo Ojczyste» Nr4/160.

Działo się to w maju 1933 roku w Brześciu nad Bugiem. Zaraz po zdaniu ostatnich egzaminów ustnych, już jako absolwentki Gimnazjum Polskiej Macierzy Szkolnej, zabrałyśmy się żywo do organizowania pomaturalnego balu, na którym po raz pierwszy miałyśmy się ukazać nie w granatowych mundurkach, lecz w długich kolorowych sukniach – szczycie naszych marzeń. Ileż to było narad z matkami i koleżankami nad wyborem materiału i fasonu galowej toalety. Niebagatelny też był kolor. Nie wiem dlaczego w naszych ówczesnych gustach przeważała jedwabna żorżeta i to
koniecznie biała lub różowa. Na niebieski kolor było najmniej reflektantek.

Jak nakazywała tradycja, bal miał odbyć się w budynku szkolnym. Troszkę to nas rozczarowało, albowiem nie posiadał on odpowiedniej sali do tak zaszczytnej zabawy. Po długich naradach z kierownictwem i rodzicami, zdecydowaliśmy się na wybór sali rekreacyjnej, do której przylegały dwie duże klasy nadające się na jadalnie. Do udekorowania tych pomieszczeń zaprosiliśmy chłopców z gimnazjów Traugutta i Lewickiego. Chętni byli też koledzy z gimnazjum żydowskiego Tarbuta. Ale najlepszymi okazali się nasi adoratorzy z Technikum Kolejowego. Mieli dużo ciekawych pomysłów i bardzo sprawne ręce. Nasza szkoła mieściła się w niewielkim parterowym budynku zakupionym przez Polską Macierz Szkolną w 1924 roku. Później do tego głównego korpusu dobudowano boczne pawilony zmniejszając bardzo poważnie powierzchnię otaczającego go ogrodu. Ale innego wyjścia nie było. Podczas bowiem I wojny światowej Brześć ze swoją potężną twierdzą był stale na szlaku bojowym i niszczono to miasto bez litości. W tych warunkach znalezienie odpowiedniego budynku na reprezentacyjną żeńską szkołę średnią Polskiej Macierzy Szkolnej na Polesiu było rzeczą nad wyraz trudną. Architekci, powiększając powierzchnię szkoły, nie mieli powodu do dumy, ale Macierzanki kochały ją bez zastrzeżeń. Grono nauczycielskie starannie dobrane, o wysokich kwalifikacjach zawodowych i wychowawczych dawało gwarancję, że jej mury będą zawsze opuszczały dziewczęta nie tylko z odpowiednim zapasem wiedzy, ale także z silnie rozwiniętymi uczuciami patriotycznymi, moralnymi i estetycznymi.

I oto nadszedł moment rozstania i pożegnania jej na zawsze! Jakoś wydawało się nam to dość dziwne. Po tylu latach spędzonych wspólnie na niewygodnych ławkach z podnoszonymi pulpitami, wśród koleżanek, które traktowało się nieomal jak siostry, w ciągłym obcowaniu z nauczycielami, którzy korygowali wszystkie nasze błędy nie tylko w nauce, ale także w zachowaniu, bez dźwięku dzwonka, wzywającego na lekcje i bez tego ogrodu, w którym na wiosnę tak cudnie pachniały bzy. No, ale życie szło naprzód i jego nakazom należało się podporządkować. Koleżanki miały różne projekty: zamożniejsze i zdolniejsze wybierały się na studia wyższe do Warszawy lub Wilna, inne robiły już starania o posady w instytucjach brzeskich, jeszcze inne, jak Kazia Denisówna, marzyła o szybkim poślubieniu ukochanego podporucznika. Do klasztoru z naszej szkoły wybrała się tylko Wanda Bogacka imponująca nam zawsze swoją szczerą pobożnością i szlachetnością postępowania.

Sukienka była gotowa. Uszyła mi ją krawcowa z Przedmieścia Kijowskiego a więc nie najlepsza, ale innej w pobliżu nie było. W piątek przed balem wybrałyśmy się z mamą do centrum miasta, by uzupełnić moją toaletę parą prunelków, jakimiś ozdobami oraz żeby zamówić fryzjera na następny dzień. Zabrało nam to sporo czasu, ale powróciłyśmy do domu zadowolone z poczynionych zakupów.

Prunelki – wspominam je z łezką w oku. Cóż to było za cudowne obuwie. Atłasowe wierzchy i miękkie z prawdziwej skóry spody, miały niewielki obcas i zapinały się na jeden paseczek. Zwykłe były czarne, bo to pasowało do koloru każdej prawie toalety, białe do ślubnych strojów a także różnokolorowe. Cudnie się w nich tańczyło, bo nogi nie czuły zmęczenia. Produkowały je przeważnie firmy prywatne i aby wytrzymać konkurencję musiały wytwarzać towar elegancki i tani.

W sobotę od rana przekształcałyśmy brzydką salę rekreacyjną w salę balową. Kiedy dzisiaj spoglądam tak daleko wstecz, trochę mnie śmieszy i trochę wzrusza sposób jej przyozdabiania. Składały się nań różne kolorowe łańcuchy, pracowicie klejone przez kilka dni, lampiony z pomarszczonej bibułki i olbrzymie kwiaty, którymi próbowałyśmy zakryć najbrudniejsze ściany. Była to tandetna dekoracja, ale pocieszałyśmy się, że wieczorem przy świetle przyćmionym kolorowymi abażurami wszystko wyda się ładniejsze. I tak też było !

W programie wieczoru uwzględniłyśmy czas na spożycie wspólnej kolacji, którą zamówiłyśmy w restauracji «Kresówka». Stamtąd miało też przybyć kilku kelnerów. Nasze mamy stanęły również na wysokości zadania i upiekły smakowite i różnorodne ciasta. Pamiętam dobrze, że nie było napojów alkoholowych tylko lemoniada, herbata i kawa. Z Klubu Obywatelskiego wynajęłyśmy orkiestrę, doskonałą, ale bardzo kosztowną. Pochłonęła ona większość naszych składek na tę imprezę.

Kiedy sala została już udekorowana, rozeszłyśmy się do domów, by choć trochę wypocząć przed «nocnym szaleństwem «A potem… potem – ubrana w pierwszą długą toaletę – wsiadłam z bratem Marianem do zamówionej dorożki i pojechałam na bal.

Wkraczającą do sali powitał już ożywiony gwar. Przybyło sporo gości, a koleżanki w powiewnych szatach uwijały się wśród nich. Były kolorowe i radosne. Niektóre tak się zmieniły, że z trudem je poznawałam. A jednak – pomyślałam – szata zdobi człowieka.

Grono nauczycielskie z zasłużonym dyrektorem Szczepanem Chodkowskim i prefektem Janem Borysiukiem rozsiadło się dostojnie w jednym rogu sali, aby mieć najlepszy punkt obserwacyjny. Przyglądano nam się życzliwie. Wiem to z późniejszych relacji. Żaden szczegół naszego zachowania
ani toalety nie uszedł ich uwadze. Byłyśmy wychowankami tej szkoły i bardzo zależało im, by bal potwierdził, że wysiłek włożony w przygotowanie nas do nowego etapu życia był właściwy i nie został zmarnowany.

Witając się z gośćmi zauważyłam obecność trzech podchorążych, którzy po szkole odbywali służbę w 35 Pułku Piechoty w Brześciu nad Bugiem. Ucieszyłam się ogromnie zwłaszcza z przybycia Zenka
Burskiego, o którym wiedziałam, że jest świetnym tancerzem. Na prośbę swej sympatii, Lusi Molickiej, zgodził się być wodzirejem na naszym balu. Odetchnęłam z ulgą.

Rodzice nie zostali zaproszeni na tę uroczystość, ale kilka mam zgodziło się pomagać w przygotowaniu kolacji. Mieliśmy do niej zasiąść około północy. Widziałam, jak od czasu do czasu dyskretnie uchylały drzwi klasy zamienionej na jadalnię, by popatrzeć na córki adorowane przez młodych panów i by z uczuciem pewnej satysfakcji stwierdzić, że mogą się podobać.

Jeżeli nie odznaczałyśmy się uderzającą urodą, to jednak krasiła nas młodość, wdzięk i radość życia, które otwierało przed nami tyle niespodzianek. Nasi partnerzy potwierdzali to przeświadczenie prawiąc przeróżne komplementy, a my nurzałyśmy się w nich, jak w dymie kadzidlanym zapominając, że szybko się rozwiewa. Na razie było jednak wesoło i beztrosko.

Zjawiła się orkiestra i zasiadła na specjalnie dla niej przygotowanym podniesieniu. Muzykanci zaczęli stroić instrumenty, a my przebierałyśmy niecierpliwie nogami szykując się do pierwszego walca. Ja z drżeniem serca oczekiwałam zaproszenia do tańca, choć zewnętrznie zachowywałam prowokacyjny spokój. Stałam przed oknem z Tolą Popławską, koleżanką bardzo jeszcze dziecinną i udawałam zainteresowanie gałązką rozkwitającego bzu, gdy tymczasem kątem oka zerkałam
w kierunku młodego nauczyciela gimnastyki z Gimnazjum im. R. Traugutta – pana Zygmunta Wichy. Był on przedmiotem moich marzeń i cichych westchnień, które dopiero dzisiaj mogłam uzewnętrznić. Nie zawiódł mnie. Wraz z pierwszymi dźwiękami Błękitnego Walca zjawił się przede
mną i poprosił o podanie ręki. Czy muszę opisywać, czym była dla mnie ta chwila! A potem delikatnie i umiejętnie prowadzona przez wspaniałego tancerza płynęłam po sali jak uskrzydlona Nike. Przesuwając się obok areopagu nauczycielskiego czytałam na twarzach naszych drogich wychowawczyń wyrazy zadowolenia, szczególnie objawiła je pani Janina Kudelkowa – polonistka, której byłam faworytką. Dyskretnie klaskał w dłonie pan Władysław Borysiuk, wieloletni nauczyciel przyrody. Młodsze nauczycielki, jak historyczka Aniela Tokarzównai gimnastyczka Tośka Purtalówna, zostały porwane do tańca i jak my hasały po sali. Geograficzka, urocza Janina Tłoczko i
matematyczka Felicja Sobczak były zajęte płotkowaniem na nasz temat i zebranych gości, ale było to na pewno plotkowanie wyrażające ich życzliwość.

Po walcu były polki, oberki, kujawiaki i bardziej modne tanga i fokstroty. Z tymi ostatnimi najgorzej sobie radziłam. Zenek Burski sięgał do coraz nowych pomysłów i układów w prowadzeniu tańców i zmuszał wszystkich do czynnego w nich udziału. Tańczyłam z zapałem w ramionach różnych partnerów, ale żaden z nich nie był tak zręczny jak pan Zygmunt. Dla ochłody przenosiliśmy się do alejek wśród pachnących bzów i rozsiadając się na ławkach przekomarzaliśmy się wesoło lub też szeptem przekazywaliśmy tajemnice naszych serc.
Kolacja, jak to kolacja. Nie muszę się o niej specjalnie rozpisywać, powiem tylko, że właścicielka «Kresówki» i nasze mamy uczyniły wszystko, by potrawy były efektowne i smaczne. Pałaszowałyśmy je też z apetytem właściwym młodości. W środku nocy kelnerzy roznosili ciasta i herbatę, aby wzmocnić nasze siły, nadwątlone tańcami.

O piątej rano bal zakończył się Białym Mazurem, do którego stanęli wszyscy. Prowadził Zenek z Danką Bandurską. Wyglądali wspaniale: młodzi, zgrabni, urodziwi. Za nimi sunęły, jak pamiętam następujące pary: Ela Serownikówna z Żeńkiem Pochowskim, Lusia Molicka z podchorążakiem, którego nazwiska nie pamiętam, ale wiem, że zginął w 1939 roku, Kazia Denisówna ze swoją sympatią a przyszłym mężem, Ida Wajnsztejnówna z niewiele od niej wyższym partnerem, Hala Kamińska z urzędnikiem wojewódzkim itd., itd. Nawet brzydula Niura Szkurnikówna – prymuska
nie pozostała pod ścianą. Wszystkich porwał ten ostatni taniec na pierwszym balu w naszym życiu.

Przed rozejściem się do domów zaśpiewaliśmy jeszcze ukochaną pieśń «Polesia Czar» napisaną i skomponowaną przez brześcianina J. A. Kosteckiego.

Zmęczona, ale też ogromnie zadowolona, wsparta na ramieniu brata szłam ulicami, które przez osiem lat codziennie przemierzałam. Z ulicy Krzywej, przy której stał budynek szkolny skręciliśmy w Unię Lubelską, po której kursowała brzeska ciuchcia łącząc miasto z twierdzą. Ostatni jej przystanek wypadał na przeciwko kościoła parafialnego. Bywałam w nim często i zanosiłam modły do cudownego obrazu Matki Boskiej o pomoc w różnych opresjach mego młodego życia. Stare kobiety i kilku mężczyzn śpieszyło na jutrznię, którą zwykle odprawiał proboszcz Kazimierz Bukraba.

Miasto budziło się już ze snu. Na 3 Maja głównym «deptaku» brzeskim, dozorcy kamieniczek czynszowych i właściciele pomniejszych domów uzbrojeni w miotły osadzone na długich kijach uważnie zamiatali chodniki a także i jezdnię. Przy rogu ulicy Steckiewicza stały dwie jednokonne
dorożki z brodatymi Żydami na koźle. Czekali na pasażerów udających się na dworzec kolejowy, ale my postanowiliśmy kontynuować pieszą wędrówkę po ulicach naszego miasta.

Kiedy doszliśmy do Dąbrowskiego odezwały się pięknie brzmiące dzwony Brackiej Cerkwi, usytuowanej między reprezentacyjnym gmachem gimnazjum Traugutta a o wiele skromniejszym budynkiem gimnazjum rosyjskiego. Tak było po lewej stronie tej ulicy począwszy od 3 Maja. Po prawej zaś aż do ulicy Jagiellońskiej, a nawet do brzegów Muchawca, rozciągało się królestwo Merkurego. Pełno tu było sklepów, sklepików, straganów i różnych zakładów rzemieślniczych a prawie wszystkie w posiadaniu Żydów. Byli oni dobrymi kupcami, dbali o różnorodność towarów, no i można było z nimi potargować. To właśnie na tej ulicy u pana Hazana nabyłam prunelki.

Szliśmy krokiem wolnym odurzeni świeżym wiosennym powietrzem i rozmarzeni, chociaż każdy z innego powodu. Przy rogu Piotrowskiej mieściła się znana apteka Saskiego. Była już otwarta i brat wstąpił do niej, by kupić lekarstwo dla matki. Po drugiej stronie Piotrowskiej (później Batorego) prawie na przeciw apteki, w rozłożystym parterowym drewniaku rezydował od lat Klub Obywatelski, miejsce spotkań i szalonych zabaw elity brzeskiej. Zawsze marzyłam, aby przestąpić jego progi. Teraz było to już możliwe!

Od ulicy Szerokiej (Sobieskiego), nie brukowanej, która wyglądała jak wiejska droga, 3 Maja była już mniej atrakcyjna dla niedzielnych spacerów. Natomiast dla mnie ta dalsza jej część kryła zawsze wiele niespodzianek. Tutaj stykałam się najczęściej z fołkołorem żydowskim. Tutaj była bożnica,
którą szczególnie w piątki i soboty mijałam z lekką trwogą, a potem z wielkim zainteresowaniem. Schodzili się do niej wszyscy ortodoksyjni wyznawcy religii mojżeszowej, brodaci, w chałatach i jarmułkach z tałesami pod pachą. Charczącym głosem wyśpiewywali swoje modlitwy, które rozchodziły się bardzo daleko. Czasami odnosiłam wrażenie, że oni nie modlą się, ale kłócą z Panem Bogiem, tyle było bowiem tragizmu w ich wołaniach.

Za przejazdem kolejowym rozpoczynało się Kijowskie Przedmieście. Najpierw droga prowadziła obok cmentarza, gęsto zadrzewionego, miejsca gniazdowania niezliczonych ilości kruków, wron i gawronów. Minęliśmy domek grabarza, którego córka śpiewała w chórze kościelnym sopranem o
prześlicznym brzmieniu, lecz kształcić swego głosu nie miała za co. Zawsze witałam ją serdecznie, bo było mi jej naprawdę żal. Po przeciwnej stronie ulicy stała kolonia kilkunastu piętrowych domów urządzona, jak na warunki brzeskie, komfortowo przez zagraniczną organizację żydowską dla najbardziej poszkodowanych przez wojnę. Na uliczkach tego mini miasta bawiło się zawsze wiele dzieci o dużych ciemnych oczach i kręconych włoskach.

Ciasnymi zaułkami bez chodników dotarliśmy wreszcie do wysokiego, szarego muru, który oddzielał przedmieście od zabudowań kolejowych, skupionych wokół stacji Brześć II i warsztatów taboru PKP. Zaraz za bramą był nasz dom a na jego progu oczekiwała matka. Tego ranka nie byłam w stanie przekazać jej wrażenia z pierwszego balu. Zrobiłam to wieczorem, siedząc na niskim stołeczku u jej stóp.

Często przed wejściem do Gimnazjum Macierzy stały grupki chłopców z innych szkół, o tym też pisze Tadeusz Bujnowski: – najłatwiej, można było się urwać z zajęć warsztatowych i z usmolonymi pyskami gonić przez cały 3 Maj na Unię Lubelską pod bramę macierzanek, by zdążyć przed czwartą. Co za odurzające szczęście, gdy macierzanka otarła chusteczką smar z policzka i pozwoliła nieść swoją teczkę do domu.

Gdy pierwszy raz po wojnie po 50-ciu latach, w 1990 roku wybraliśmy się do Brześcia, jeszcze przed wyjazdem z Londynu Tadeusz Bujnowski spytał mnie:
– Czy pozwoli pani ponieść swoją teczkę, gdy będziemy już na 3 Maja, na Gazie? Teczki już dawno nie miałam, ale kupiłam podobną do tych, w których pół wieku temu nosiłyśmy książki i zeszyty; wiozłam ją przez całą Europę i w Brześciu oddałam mu ją. Szukaliśmy też kawiarenki Kaniowskiego czy Segały, ale nie znaleźliśmy, nie było już.

Jadwiga Marysiówna-Lobmanowa

Udostępnij na: