Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Ale o sen nawet nie walczyłem ze sobą, – przecież tyle świąt i nieodzownego przy tym (w moim mniemaniu) lenistwa: Boże Narodzenie, Nowy Rok, dzisiejsze Trzy Króle… . Ale wreszcie po świętach, jutro chyba wybiorę się na polowanie. Co prawda, od Gwiazdki co najmniej wyglądałem śniegu, bo czarny trop jest dobry i ciekawy na jesień, a tego roku aura w przyrodzie jest taka, że nie wiadomo czy to jeszcze jesień, czy to już wiosna… Poza tym pochmurne i krótkie, jak noc polarna dnie, – nawet na to polowanie i niespecjalnie już ciągnie – ot tak, by nieco przywrócić formę fizyczną.

Przewracając się z boku na bok, wspominam dobiegający już pomału końca sezon łowiecki. Należę raczej do tej starej generacji kresowych myśliwych, odpornych na wszelkie nowe mody i trendy. Z ledwo ukrywaną pogardą patrzę na nowobogackich, co boją się zamoczyć stopę w błocie, wystrojonych w ubrania i akcesoria, kosztem przewyższającym wartość mojego starego „boka” z Iżewsku i ze sprzętem, przy którym nawet w nocy zwierzę nie ma szans na schronienie. Najczęściej należą do armii współczesnych „wypasionych” urzędników lub przygodnych turystów z „bratniej” Rosji. Preferują polowania na grubego zwierza i cenią sobie bardzo, aż do zboczenia, wszelkie wygody. Stać ich na to. (Albo tylko na to). Zresztą, chyba zawsze tak było. Za czasów rozbiorów Polski oraz podczas II RP raczej podobnie wyglądały te „dewizowe” polowania, a rdzenny Poleszuk zmuszony był potajemnie kłusować w niedostępnych uroczyskach gdzieś w środku bagien. Młodość moja przypadła na czasy komuny w ZSRR, kiedy też dostęp do tych obfitujących w ubitą zwierzynę polowań dawała czerwona książeczka przynależności do partii mimo że od wielu lat płaciłem takiej samej wielkości składki członkowskie związku łowieckiego. Nie po drodze jednak mi było. Przez co, kiedy adrenaliny jeszcze nigdy nie było za dużo, w proteście przeciw takiemu stanowi rzeczy dołączyłem do „bandy” grodzieńskich kłusowników, którą dowodził śp. Aleksander S. – akowiec, który wyszedł z lasów dopiero po śmierci Stalina w roku 1953. Ale to już czasy minione.

Czuje się więc, tropiąc za szarakami, jak ostatni Mohikanin, dla kogoś z boku, może wyglądam i na idiotę. Bo takich jak ja (jak i zajęcy również), zostało już jak „na lekarstwo”. Na polowania najczęściej wybieram się na swoją ojcowiznę w rodzinne strony. Wszystko tu jest miłe i swoje. Te brzozy na skraju wioski obok domku dziadków, w którym minęło moje dzieciństwo, są dla mnie jak siostry, – to moje rówieśnice; a tamten las jest młodszy ode mnie, a ten kawałek pola należał do mojego dziadka…. Okoliczne pola i lasy znam jak swoją kieszeń. A mimo moich starań, przez listopad i pierwszą połowę grudnia nawet nie doszedłem do strzału. Chodzę więc i przeklinam w duchu i meliorantów, którzy zniszczyli przepiękne niegdyś tutejsze krajobrazy północnego Polesia, i kołchozy, i kołchoźników, co na potrzeby zabezpieczenia surowcami miejscowej, należącej do rosyjskiego oligarchy mleczarni, wybudowali olbrzymie farmy krów, których nawet nie wypuszczają na paszę. Za to na ogromnych połaciach pól uprawiają kukurydzę. Może to i dobre dla dzików, ale jaki szarak, jaka kuropatwa da radę przeżyć i zostawić w takich warunkach po sobie potomstwo? A przecież nie zawsze tak było. Przecież pamiętam, jak dzieciakami starałyśmy złowić nielotne głuszce całkiem niedaleko od naszej wioski, pamiętam przepiękne, tętniące życiem bagna i bagienka, pachnące miodem łąki, mokradła, gaje i zagajniki, laski i lasy; stadka kuropatw w ogrodzie przy domu porą zimową i duże stada cietrzewi na niedalekiej Osinie, które mroźnymi wieczorami jak wrony obsiadywały stare dorodne brzozy na skraju błota przy odległym o kilka kilometrów chutorze Drobaty… . Ale to też już czasy minione.

Jedynego szaraka w tym sezonie, upolowałem już blisko świąt Bożego Narodzenia i tylko jednego, jak dotąd, na oczy widziałem. „Smutne to bardzo”, – rozważam w duchu, wciąż nie mogąc zasnąć, – „… ale tego jedynaka zdobyłem następnego dnia, kiedy ze swojej inicjatywy postawiłem nowy krzyż na grobie zasłużonego bardzo dla moich Prużan Antoniego Pacewicza… No właśnie!” Nagle chwytam się tej myśli jak ostatniej deski ratunku, przypominając, że mam sporo podobnych „dziwnych” przykładów. Najbardziej zadziwiającym pośród nich był ten, kiedy w rocznicę śmierci mojego ojca (kiedyś był zawołanym wędkarzem), po odprawieniu Mszy Św. i wszystkich towarzyszących uroczystości, w następny wolny dzień udałem się na ryby na jedno z pobliskich jezior i wyłowiłem jednego (oprócz tego nic więcej) karpia o wadze 3 kg. „Żaden popis” – powie doświadczony rybak – no tak, zgadzam się, ale przypon miałem zaledwie 0,15 mm, a karpia przy tym wyciągnąłem z kępy podwodnego zielska i do podbieraka trafił dopiero za trzecim podejściem. Nie wiem, co kto o mnie pomyśli, ale ja wierzę, że tego karpia dostałem, „w prezencie” od ojca, to znaczy za jego wstawiennictwem… A kiedy w roku 2007 ostatecznie zdecydowałem, że opuszczam Grodno, w którym spędziłem ponad 20 lat, jaki fart miałem na pożegnanie? – rozważam dalej – cztery wypady na polowania (na więcej brakowało już czasu), sześć wystrzelonych naboi i pięć sztuk różnorodnej zwierzyny na rozkładzie: piękny klasyczny dublet do stada krzyżówek, jeden „królewski strzał” do stada gęsi (skąd się wzięło nad moją głową w końcu listopada?!), jeden nabój na szaraka co zaważył prawie 6 kilo i wreszcie dwa naboje (choć drugiego już być i nie musiało) na pięknego, ognistego lisa, którego na 7 metrów podszedłem śpiącego w krzaku jałowca. „Hm, można by te „dziwne” przykłady mnożyć dalej … , ale co wymyśleć na jutro?”Aż nagle mnie olśniło: „Boże!, św. Hubercie! – zawołałem w duchu – jeżeli jutro upoluję szaraka, to oddam go naszemu księdzu-proboszczowi! Ależ chytrus ze mnie – istnie to po poleszucku. No, zobaczymy.”

Grzeszny jestem, bo mówiąc szczerze, nie wierzyłem wcale, że będę musiał swoje przyrzeczenie spełniać. Na polowanie jednak udałem się jak to sobie i obiecywałem. Co prawda z powodu, że niezatankowany samochód stał bezużyteczny w garażu, korzystając z ciepłej pogody, wsiadłem na rower. A więc moja droga nie była daleka. Odjeżdżam od miasta jakichś 4 km, gdzie kończy się strefa „zielona” i zsiadając z roweru penetruję sosnowy lasek obok wsi Szubicze. Lasek niezły, choć najczęściej przez myśliwych ignorowany, ale i pusty. Udaję się dalej. Przez zaorane pole przepycham się z rowerem do następnego pobliskiego lasu porośniętego brzozą i olchą, gęsto podszytego krzakami łozy, a miejscami zaroślami jeżyny. Środek lasu przecina kanał, na którym co kilkaset metrów bobry urządziły tamy. Krajobraz przy kanale zawdzięczając „wodnym inżynierom”, przez masę powalonych i pokrzyżowanych pomiędzy sobą drzew szczególnie we mgle wygląda jakoś mitycznie i nierealnie. Ja jednak do lasu wchodzę od innej strony – od przylegającego ścierniska, co też wygląda bardzo atrakcyjnie, lecz także okazuje się puste.

Sprawdzam brzeg lasu od ścierniska. Po kilkudziesięciu metrach nagle zauważam umykającego przede mną szaraka. Daleko, niestety, i gęstwina taka że nawet nie podnoszę lufy. Biegnę za to na skraj lasu, by przeciąć zajączkowi drogę do ucieczki. Ale gdzie tam dorównasz takiemu sprinterowi! Zając wynosi się na zaorane pole i umyka do szubickich sośniaków. Nieco rozgoryczony idę dalej. A jakiś diabełek szturcha mnie łokciem w bok i śmieje się w twarz: „A co, naiwniaczku, myślałeś że jak dla księdza, to już taki ważniak z ciebie?” Cholera.

Trudno, obchodzę kolejny ustęp lasu od strony pola i znowu nieco zagłębiam się, starając się myśleć „po zajęczemu”: „Gdzie tu by wygodniej i bezpieczniej przedrzemać dzionek?” Już prawie dochodzę końca lasu, jak widzę kolejnego umykającego w krzaki między drzewami starego szaraka. I znowu zbyt daleko. Całkiem rozgoryczony z takiego obrotu rzeczy, popełniam częsty grzech młodych i gorących myśliwych, oddając pudłujący strzał. Zataczając koło, już całkiem bez humoru i zrozpaczony wychodzę na skraj lasu. Wracam jednak. Ale nic z tego, przecież było co najmniej 50 metrów, a w ułamek sekundy co miałem na oddanie strzału, to by i mistrz olimpijski sobie nie poradził. Wcielony w sójkę diabełek śmiejąc się ze mnie wrzeszczy na cały las, podskakując z radości na gałęziach w konarze na wpół zwalonej ze starości olbrzymiej osiki. Zataczam jednak kolejne kręgi. Doświadczenie i obowiązek każą sprawdzić dokładnie dalszy trop po strzale. Aż nagle… Przecież to nie jest możliwe! Z małej kępy świerczków podrywa się, całkiem blisko, kolejny szarak. To już trzeci za dzisiaj w ciągu zaledwie kilku godzin, – a przed tym nic nie widziałem na oczy przez dwa miesiące! Ten młodszy z szaraków już żadnych szans nie miał.

Upokorzony przez swoje wątpliwości, siedzę z fajką na powalonym drzewie na skraju lasu obok przykrytego świerkową gałązką dedykowanego proboszczowi szaraka i radośnie uśmiecham się do nieba. A w duszy rozbrzmiewa jakiś Głos tajemniczy, lecz bardzo serdeczny: „…nie bądź niedowiarkiem…”. Spojrzałem na swoje dłonie, ufarbowane we krwi jakoś dziwnie obficie dzisiaj broczącego szaraka i uroczyście, w zadumie wkładam ofiarę do plecaka, by w pełni wykonać przyrzeczenie.

DSCF6467-2

Szary Poleszuk

Udostępnij na: