Do 1991 r. mało kto z nas wiedział o tragicznym losie polskich żołnierzy i oficerów, którzy trafili do niewoli niemieckiej i rosyjskiej w 1939 roku. By­łem wyjątkiem, dlatego że w 1968 r. spotkałem się z człowiekiem, który przeszedł wszystkie kręgi niemiecko-sowieckiego piekła.

Dopiero w 1990 roku mogłem opublikować jego wspomnienia w miejscowej gazecie o trudnej mło­dości pod tytułem „Przez dwie niewole”. Całe jego życie minęło w kuźni, najpierw w pańskiej, później w kołchozowej. W 1944 roku otrzymał medal „Za waleczną pracę podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnia­nej 1941-1945 r.” Nie ma żadnego inwentarza gospo­darczego, którego nie mógłby zrobić swymi rękoma. Do ostatnich lat nie znalem najbardziej tragicznych kartek jego życia, a one przecież były, podobnie jak u większości przedstawicieli jego pokolenia.

Kiedy Niemcy zaatakowali Polskę w 1939 roku znajdował się w Wołkowysku na służbie wojskowej w trzecim konno-strzeleckim pułku imienia Stefana Czar­neckiego, był karabinierem. Razem z rozpoczęciem działań wojennych przenieśli ich do wsi Olszanka. A tak o swoim dalszym losie opowiada mi sam bohater.

„Na drugi dzień po rozpoczęciu wojny przyjechał ksiądz, pułk wyszeregowano, on wygłosił bardzo uro­czyste kazanie, życzył zwycięstwa i wolności dla Pol­ski. Zrozumieliśmy, że sprawy przybierają poważny obrót i że czekają nas ciężkie próby. Po kapelanie zwrócił się do nas zastępca dowódcy z pytaniem: kto zna się na kowalstwie? Wyszedłem z szeregu i za­miast ciężkiego karabinu maszynowego dostałem niewielkie pudło z narzędziami dla kucia koni i krótki karabin kawaleryjski. To jeszcze raz potwierdziło na­sze obawy. Obejrzałem konie, doprowadziłem je do porządku i wkrótce pułk wrócił do miasta na stację, gdzie były przygotowane dla nas wagony i konie. Za­ładowaliśmy się i pojechaliśmy na zachód.

Za Białymstokiem nad pociągiem pojawiły się niemieckie samoloty zwiadowcze. Pod ich eskortą dojechaliśmy do Prus Wschodnich (to była albo wieś, albo uroczysko Czerwony Bór – dokładnie nie pa­miętam). Tutaj zaczął się obstrzał, w mgnieniu oka wyskoczyliśmy z wagonów do lasu. W tym momen­cie skończyło się spokojne życie. Cały czas ścigały i ostrzeliwały nas samoloty. Mieliśmy wrażenie, że pułk trafił w pułapkę. I tak się naprawdę stało. Ci­sza, która nadeszła, zastała wszystkich na skraju lasu. Przed nami było pole, a za nim, na skraju lasu, zauważyliśmy niemieckie czołgi. O ich sile bojowej wiedzieliśmy tylko tyle, że kawaleria da sobie z nimi radę, dlatego, że zbudowane były ze sklejki. Dlatego, kiedy padł rozkaz „szable w dłoń”, pułk lawiną ruszył naprzód. Nie było strachu, byliśmy pewni, że zmiaż­dżymy Niemców. Po kilku minutach prawie cały pułk, razem z końmi leżał w czystym polu. Zabity również został i mój koń, a jedna z kul poparzyła mi oko.

Józef Janowski pierwszy z lewej
Józef Janowski pierwszy z lewej

Zostało nas kilka osób, ruszybśmy na wschód, do domu. Po drodze próbowaliśmy zatrzymywać ofice­rów, którzy jechali samochodami. Pytaliśmy, gdzie mamy iść. Odpowiedź była jedna – do domu. Napotka­ne kobiety uspokajały, że Niemcy nie biorą do niewob polskich żołnierzy i my razem z ludźmi z sąsiednich wiosek śmiało szbśmy dalej na wschód. Ale jeśb los nie jest miłosierny, to nie jest miłosierny również na progu własnego domu. Jednej z grup niemieckich wydaliśmy się podejrzani, więc zabrali nas ze sobą, tłumacząc za­trzymanie tym, że po powrocie do domu znowu weź­miemy się za broń i będziemy walczyć przeciwko nim. Tak trafiliśmy do Żabinki, a później do Brześcia, do cerkwi, która była przepełniona polskimi żołnierzami i oficerami. Później przeprowadzono nas do twierdzy Brzeskiej. Po pewnym czasie drzwi celi otworzył nie­miecki żołnierz i wziął dziesięć osób do pracy w kuch­ni. Do tej drużyny trafiłem i ja. W kuchni było dużo różnych produktów, dlatego gotowanie posiłków nie sprawiało większego kłopotu. Pewnego razu żołnierz przyniósł butelkę wódki „Wyborowej” i kazał zaśpie­wać piosenkę „Wołga-Wołga”, chciał pokazać, jakimi są dobrymi przyjaciółmi z Rosjanami. Zaśpiewaliśmy piosenkę jak mogliśmy.

Tak minęło kilka dni. Później wśród jeńców pojawiły się pogłoski, że do Brześcia przyszli Rosjanie, a Niemcy odchodzą. Wszyscy czekaliśmy na spotkanie….

Niedługo przyszło nam być z nowymi nadzorca­mi. Przyszedł rozkaz, aby wszyscy jeńcy stanęli do szeregu, zaprowadzili nas na dworzec, gdzie ogłoszo­no, że ci, którzy mieszkają niedaleko Brześcia mogą iść do domu, a tych, którzy mieszkają dalej podwiozą do Baranowicz. Taka uwaga nas podkupiła i wielu zdecydowało się podjechać bliżej domu. Ale w Bara­nowiczach nasz pociąg był otoczony żołnierzami, do wagonów załadowali jeszcze ludzi, w Niechaczewo przesadzili nas do dużych wagonów i pociąg pojechał na wschód. Ta podróż, bez wody i jedzenia, trwała dziewięć dni, wielu po drodze umarło z głodu.

W końcu, dotarliśmy do miasta Ostaszków dzi­siejsze województwo Twierskie nad jezioro Seliger. Kiedy nasi marynarze zobaczyli jezioro, natychmiast wywnioskowali: będą topić wszystkich. Wyładowali nas z wagonów na trzy pływające platformy po pięć­set osób, przyczepih do holownika i powoli pociągnęli na środek jeziora. Wtedy już słyszeliśmy, że w jakimś Katyniu Rosjanie unicestwiają polskich więźniów wo­jennych. Pożegnałem się z przyjaciółmi i przygoto­wałem się wypić swój kielich. Ale holowniki powoli ciągnęły ku linii horyzontu i pod koniec dnia daleko od nas zobaczyliśmy drzewa. Jeszcze za jakąś godzinę znaleźliśmy się przy brzegu wyspy z klasztorem. Wy­sadzili nas i znowu zostawili bez jedzenia dłużej niż na tydzień. Ludzi zebrało się tutaj dużo, a kuchni nie ma. Poszedłem szukać ratunku. Znalazłem rosyjskich żołnierzy i zaproponowałem im swoje usługi kowala. Zacząłem majstrować łyżki, miski. I tak codziennie, za tę pracę otrzymywałem kawałek chleba, dzięki czemu uratowałem siebie i swoich rodaków.

Po pewnym czasie do łagru zaczęli przyjeżdżać oficerowie NKWD i zabierać naszych oficerów, obie­cując im wysłanie do domu w pierwszej kolejności. Takie przyjazdy były regularne. Faktycznie oficero­wie wiedzieli co ich czeka. Z żołnierzy nikt ich nie wydawał, nie mniej jednak żywili chyba jakąś na­dzieję na ratunek, ale nie wszyscy. Pozostań złudzeń nie mieli, związali jeden drugiego za ręce, rozpędzili się i skoczyli z wysokiego brzegu do jeziora.

Nie mogę powiedzieć ile osób zginęło tutaj, więk­szość umarła z głodu. Zmarłych rzucali do jeziora. Nikt nie dowie się ile ich było.

W grudniu ogłoszono nam, że wyślą nas do domu. I rzeczywiście, na tych samych platformach przeprawili nas w Ostaszkowa, tam do wagonów i do domu. Po dro­dze karmili w stołówkach. Tak dojechałem do Zelwy, ja i

jeszcze trzej moi rodacy. Do domu we wsi Janowsz- czyna zostało pięć kilometrów. Od razu poszedłem do narzeczonej, ale we wsi prawie nikogo nie było. Cala wieś poszła dzielić pańskie dobro. U tego pana pracowa­łem kowalem, chociaż ojciec miał własną gospodarkę. Wtedy, nie zwlekając, przed nowym rokiem pobraliśmy się. To było pierwsze wesele przy nowej władzy. Akty­wiści długo namawiali, aby zrobić je według nowych sowieckich obrządków. Ale ja wybrałem ślub kościel­ny, z czym i zostaje Janowski Iosif Iosifowicz.”

Ale niedługim było to młode szczęście. Po pół roku faszystowskie Niemcy zaatakowały Związek Radziecki. I już pierwszego dnia wojny w rodzinie wydarzyła się tragedia. Umiera ojciec jego żony. Nie, nie kula, nie odłamek zakończyły jego życie. Samo słowo wojna. Wiedział człowiek, co to takiego. Wie­dział, że młody zięć pójdzie na wojnę… Nie wytrzy­mało serce – stanęło.

Ale wszystkie wojenne lata spędził Józef Janow­ski na swojej ziemi ojczystej. Komisja poborowa nie zdążyła wtedy nawet przeprowadzić mobilizacji, kie­dy Niemcy już zawładnęli terytorium. Partyzantów w pobliżu nie było. Różnie wtedy bywało…

W1944 roku, po wyzwoleniu Zelwy, poszedł do pra­cy na stacji maszynowo-traktorowej. Był szefem bryga­dy traktorzystów. Wiele zrobił dla organizacji kadr me- chanizatorskich w kołchozach, było wiele wyróżnień, podziękowań. I teraz jeszcze pieczołowicie przechowu­je Iosif Iosiwowicz tomik utworów Miczurina z napi­sem i pieczątką za waleczną pracę. Ostatnie piętnaście lat przepracował jako kowal w kołchozie „Pobieda”.

Przeżycia dają o sobie znać. Stan zdrowia teraz bardzo się pogorszył. Ale obok niego już prawie przez pięćdziesiąt jeden lat jest jego Zosia – Zofia Andrejewna. Nie zapominają dzieci, wnuki.

Ja natomiast odczuwam jakieś niezrozumiałe, szczypiące uczucie, kiedy widzę jego pracownię i ma­leńką kuźnię osobistą. Na ścianach wiszą dziesiątki różnych narzędzi, wykonanych przez niego, czekają na swojego MISTRZA – tak nazywają Iosifa Iosifowicza mieszkańcy wsi.

Cały czas się wybieram do Ostaszkowa, zawieźć tam żonę, pokazać jedno z najpiękniejszych miejsc w Rosji na Waldaje, gdzie odbywały się nieludzkie rzeczy i jej ojciec przeszedł przez takie cierpienia. Były obóz koncentracyjny teraz jest odnowiony w by­łej swojej jakości – klasztor pustyń Nilowa.

Aleksy Dubrowski

Pińsk

Udostępnij na: