Ukryta wśród białoruskich pól i lasów, Mołczadź to miejsce, którego historia rozciąga się na przestrzeni ponad sześciu wieków. Choć dziś to spokojna wieś w rejonie baranowickim obwodu brzeskiego, kiedyś tętniła życiem jako wielokulturowe miasteczko – centrum lokalnego handlu, ośrodek edukacji, punkt przecięcia religii i tradycji. Przez wieki zamieszkiwali ją Białorusini, Polacy, Żydzi, Litwini i Tatarzy. Każdy z tych narodów pozostawił tu swój ślad – w architekturze, w języku, w opowieściach przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Historia Mołczadzi to opowieść o trudzie i odradzaniu się. O pożarach, które niemal doszczętnie ją niszczyły, i o ludziach, którzy ją za każdym razem odbudowywali. To także miejsce, gdzie dramat II wojny światowej zostawił głęboką ranę – w 1942 roku Mołczadź stała się świadkiem masowego mordu na ponad 3600 Żydach, o czym do dziś przypomina pomnik na Popowskich Wzgórzach i świadectwa tych, którzy przetrwali.
Ale to nie tylko opowieść o tragediach. To również historia dzieciństwa – rzeki Mołczadki, która wiosną wylewała aż po ogrody, szkolnych zabaw na saneczkach z „polskiego czasu”, jarmarków pachnących miodem i dymem, targowisk pełnych gwaru i życia. Opowieść o społeczności, która pomimo wszystkich przeciwności zachowała swoją pamięć, godność i tożsamość.
O nazwie wsi
Na obrzeżach wsi przepływa rzeka Mołczadź. Niektórzy badacze uważają, że jej nazwa pochodzi od starożytnego osiedla; istnieje też kilka dawnych legend, wszystkie w taki czy inny sposób związane ze słowem „milczeć”. Według jednej z nich cisza spowiła pole bitwy rozciągające się w pobliżu — wojownicy wzajemnie się wybili i zamilkli na wieki. Inna opowiada, że wieś spłonęła doszczętnie i również na długo zamilkła… Rzeczywiście, wielki pożar wielokrotnie pustoszył osadę. W 1654 roku ogień niemal całkowicie zniszczył Mołczadź, dlatego przez cztery lata jej mieszkańcy byli zwolnieni z płacenia wszelkich podatków. Kolejny duży pożar, wspomniany w różnych dokumentach historycznych, miał miejsce w Mołczadzi w 1879 roku — spalił ponad połowę istniejących wtedy zabudowań. W tym czasie mieszkało tu ponad tysiąc osób, głównie Żydów, ale także Białorusini, Polacy, Tatarzy i Litwini. Wielojęzyczna i wielokulturowa Mołczadź bynajmniej nie była milcząca.
Z historii Mołczadzi
Obecnie Mołczadź to wieś w rejonie baranowickim obwodu brzeskiego na Białorusi, lecz niegdyś była to tętniąca życiem osada: odbywały się tu słynne jarmarki, działały bank, restauracja, kawiarnia i lokalna produkcja wód gazowanych.

Po raz pierwszy Mołczadź została wspomniana w pierwszej połowie XV wieku. Od 1486 roku w źródłach pisanych figuruje jako miasteczko w powiecie słonimskim, własność wielkich książąt. Podczas wojny w latach 1654–1667 osadę spalili rosyjscy żołnierze, podobnie jak inne większe okoliczne miejscowości, jak Liuszniewo, Połonka czy Nowa Mysz, ale później, jak wszystkie inne, została odbudowana. W różnych okresach Mołczadź znajdowała się w rękach rodów Hałeckich, Judyckich, Tyzenhauzów, Bułgów (ostatni unicki metropolita WKL).
W XVI–XVII wieku w Mołczadzi istniały dwie cerkwie prawosławne. Jedną z nich w 1555 roku założył sam wielki książę Zygmunt August II, ale niestety w 1852 roku cerkiew ta spłonęła. W 1869 roku rozpoczęto budowę nowej świątyni z udziałem wszystkich parafian. W 1873 roku poświęcono nową cerkiew i odtąd nigdy nie była zamykana dla wiernych. Dziś odwiedzający Mołczadź mogą pokłonić się unikalnej ikonie św. Aleksandra Newskiego z 1861 roku. To nie jedyna świętość związana z wsią. W XIX wieku w kaplicy na starym cmentarzu znajdowała się rzeźba katolickiego świętego Antoniego z Padwy. Uważano ją za cudowną, odwiedzaną przez wiernych obu wyznań. Jego kult mieszkańcy Mołczadzi czcili aż do początku XX wieku, nawet gdy rzeźbę zastąpiono ikoną.

W drugiej połowie XVIII wieku w osadzie mieszkało około 1000–1500 osób — sporo. Byli to Białorusini, Litwini, Tatarzy, Polacy, wielu Żydów. Społeczność żydowska odcisnęła wyraźny ślad w historii wsi: rozwijała lokalny handel, rzemiosło, otworzyła aptekę, dużą młynów.

Po trzecim rozbiorze Rzeczypospolitej (1795) Mołczadź znalazła się w granicach Imperium Rosyjskiego, należała do gminy Liuszniewo w powiecie słonimskim guberni grodzieńskiej. W 1867 roku władze rosyjskie zlikwidowały kościół katolicki, a w latach 1869–1873 wzniesiono cerkiew prawosławną św. Piotra i Pawła. Wiadomo, że poprzednia cerkiew była drewniana i spłonęła w 1845 lub 1852 roku.

Wydarzeniem wyjątkowym w historii Mołczadzi było otwarcie w końcu 1862 roku elementarnej szkoły ludowej. Budynek dla niej postawiono w 1864 roku, ale do początku XX wieku znacznie się już zestarzał. Pod naciskiem mieszkańców osady i okolicznych wsi lokalne władze przyznały środki na nową szkołę. Jednak budowa nigdy się nie rozpoczęła. Co zaskakujące — nie znaleziono odpowiedniego gruntu! W rezultacie przywiezione już bale zgniły, a pieniądze gdzieś przepadły.
Jednak dążenie mieszkańców do edukacji nie zgasło. Najlepszym tego przykładem był nauczyciel Jakow Matwiejewicz Karliński, który rozpoczął pracę w Mołczadzi w 1907 roku. Według jego wspomnień, 1 września do szkoły przyszło około 80 uczniów. Następnego dnia, 2 września — kolejnych 103 osoby, a 3 września — jeszcze 49! Łącznie 232 uczniów. Władze gubernialne w Grodnie natychmiast telegrafowały: „Zatrzymać przyjęcia uczniów”. Nic dziwnego — sala lekcyjna była zbyt mała, znajdowała się w opłakanym stanie, a Karliński uczył sam. Dopiero po kilku miesiącach pojawił się drugi nauczyciel. W 1908 roku szkołę przemianowano na dwuklasową. Równocześnie prowadzono zbiórkę dobrowolnych datków — od ziemian po chłopów — na nowe czteroklasowe progimnazjum. I rzeczywiście otwarto je 1 lipca 1911 roku. Od 1 stycznia 1913 roku szkoła ta zyskała status wyższej szkoły początkowej, a pół roku później została przekształcona w tak zwaną szkołę mieszaną — uczyły się tu razem chłopcy i dziewczęta, co było wówczas nowoczesną praktyką.
Budynek szkoły wraz z dużą biblioteką spalili żołnierze niemieccy w 1917 roku podczas odwrotu. W czasie działań wojennych I wojny światowej ucierpiała również cerkiew św. Piotra i Pawła: wnętrze zdemolowano, nawet carskie wrota wyrwano z zawiasów…
Jak wiele innych miast i osad, Mołczadź wielokrotnie płonęła. W 1879 roku miał miejsce wielki pożar, który zniszczył znaczną część drewnianej zabudowy. W 1884 roku nieopodal osady poprowadzono linię kolejową, co stało się impulsem do rozwoju i umocnienia pozycji Mołczadzi jako lokalnego centrum.
W 1886 roku w Mołczadzi było 45 domów, 479 mieszkańców, 2 cerkwie, 3 synagogi, browar, stacja kolejowa (w pobliżu osady), szkoła ludowa. Co tydzień odbywał się tu targ, a w ciągu roku cztery jarmarki. W 1897 roku mieszkało tu już 1188 Żydów (68,5% ogółu ludności).





Na zdjęciach z końca XIX i początku XX wieku widzimy ówczesne zabytki: cerkiew, targowiska, młyn, stację kolei Wileńsko-Rówieńskiej linii Poleskich Kolei Żelaznych… Domy w osadzie stały blisko siebie, niemal „ramię w ramię”. Prawie identyczne ganki z niewielkimi dwuspadowymi dachami wychodziły wprost na ulicę.

Na mocy traktatu ryskiego (1921) Mołczadź znalazła się w granicach międzywojennej Polski — w powiecie słonimskim, a od 1926 roku baranowickim. Od 1939 roku wieś należała do BSRR.
Mołczadź – miasteczko żydowskie
Historia handlowa Mołczadzi rozpoczęła się już w 1566 roku. Zgodnie z metrykami Wielkiego Księstwa Litewskiego, miasteczko Mołczadź wraz ze Słonimem i Lokonnicą zostało oddane w dzierżawę Żydowi Samuelowi Ijudyczowi: „Które to opłaty na potrzeby Rzeczypospolitej były zatwierdzone, mianowicie młynowe od słodu i wszelkiego innego zboża, szynkowe od piwa i miodu świeżego, jeśli ktoś szynkował, od gorzałki i od żaren miejscowych.”


Pod koniec XIX i na początku XX wieku do wiejskiej gminy Mołczadź należało 16 okolicznych wsi: Biełohurna, Mała Błoszna, Mickiewicze, Dukrowo, Iwiezjanka, Dobropole… Niestety, wielu z nich nie znajdziemy już na współczesnej mapie regionu. Bogate lasy, nadrzeczne łąki wokół, dobre drogi, bliskość rzek i linii kolejowej Wilno–Rumunia („czugunka”) pozwalały miejscowej ludności prowadzić dochodowe interesy handlowe. Cotygodniowy targ odbywał się w Mołczadzi w każdą środę, a wielkie jarmarki trzy razy w roku — 29 czerwca, 20 lipca i 14 września. Zjeżdżali się na nie nie tylko mieszkańcy sąsiednich wsi, bo rzeczywiście było co oglądać na mołczadzkich jarmarkach!

Ze starego polskiego informatora wydanego w 1929 roku dowiadujemy się, że w tamtym czasie w Mołczadzi przyjmowali pacjentów: własny lekarz, dentysta, akuszerka, cyrulik–chirurg oraz weterynarz. Działała apteka i składy apteczne. Usługi oferowali stolarze, cieśle, handlarze tkaninami i drewnem, sześciu kowali, pięć szwaczek, czterech krawców! Kwiat handlu stanowili handlarze końmi i innym bydłem. Można było kupić obuwie, gotowe ubrania, naczynia i meble. W miasteczku zapraszały gości herbaciarnia, kawiarnia, sklepy papiernicze i kolonialne (z przyprawami). Klientów obsługiwał żydowski bank, kasa oszczędnościowa i kancelaria prawna. Działała niewielka restauracja (prowadzona przez Związek Inwalidów Wojennych), a nawet otwarto produkcję wody gazowanej.

Echa wojny
Wojska niemieckie okupowały Mołczadź w czerwcu 1941 roku. Natychmiast Niemcy spędzili do getta ponad 3600 Żydów. W maju 1942 roku zmuszono więźniów do wykopania ogromnego dołu na tzw. Popowskich Wzgórzach, a 15 lipca rozstrzelano pierwszą grupę ludzi, potem drugą, trzecią… Świadkowie opowiadali, że ziemia w tym miejscu jeszcze przez trzy dni się poruszała.
Sprawcami zbrodni byli Niemcy z SD z Baranowicz, niemiecka żandarmeria oraz policja bałtycka i białoruska [(Wikipedia)].
W 1977 roku na miejscu masowego mordu cywilnej ludności, zamieszkującej Mołczadź i pobliskie wsie, postawiono pomnik.
Warto zaznaczyć, że podczas tragedii 1942 roku niektórym Żydom jednak udało się przeżyć. Jednym z ocalałych był 10-letni chłopiec – Wiktor Rubeżewicz. Dobiegł do sąsiedniej wsi, gdzie schronił go miejscowy mieszkaniec, Adam Sorgowicki. Wiktor dorósł i wyemigrował do Ameryki, gdzie ukazała się jego książka wspomnieniowa „Zapamiętajcie nas”, opisująca okrucieństwa nazistów na białoruskiej ziemi. To nie jedyna publikacja — inne, bardziej obszerne dzieło zostało także wydane przez żydowskich wychodźców i nosi tytuł „Księga Pamięci”.
Mołczadź w swojej historii kilkukrotnie niemal doszczętnie płonęła, ale za każdym razem się odradzała — i w 2022 roku obchodziła swoje 600-lecie.

Ze wspomnień mieszkańców Mołczadzi o wojnie i powojennym życiu
Mirosław Aleksandrowicz, syn Stefana
Wojna
Mała grupa Żydów, przeczuwając niebezpieczeństwo, opuściła Mołczadź i ukryła się w lesie Sworotowskim (niedaleko Mołczadzi). W lesie wykopali podziemny bunkier i tam się skryli. Moi rodzice znali ich dobrze. Zapamiętałem niektóre imiona: Czira, Morduch. Moja mama, Amelia Aleksandrowicz, raz w tygodniu specjalnie dla nich piekła chleb, a kilku z nich przychodziło po niego nocą. Pukali trzy razy w okno od północnej strony naszego domu, w odstępach (taki był umówiony znak). Rodzice otwierali okno i przekazywali im żywność – chleb, mleko, ziemniaki. Żyli tam przez kilka miesięcy, ale potem ktoś z miejscowych doniósł policji w Mołczadzi i w pewien straszny dzień oprawcy podeszli do kryjówki, otworzyli wejście (mała choinka z kępą ziemi) i wrzucili do środka granaty…
Później mieszkańcy odwiedzali to miejsce zadumy i modlili się za dusze niewinnych ofiar. Byłem tam razem z mamą — w mojej pamięci pozostał obraz wyjałowionego skrawka ziemi, uschnięte choinki nad schronem, zapadnięte wejście. Wieczna pamięć niewinnie zamordowanym ludziom.
Lokalni niemieccy kolaboranci, którzy brali udział w rozstrzeliwaniach Żydów w Mołczadzi, zaraz po wojnie wyjechali do Polski, ale tam zostali odnalezieni na początku lat 60., przewiezieni na Białoruś i tu osądzeni. Proces odbył się w Baranowiczach, a całość opisywała gazeta rejonowa.
Lata 50.
Na głównym placu miasteczka znajdowała się studnia, z której wodę czerpano ręczną pompą.
Po wojnie targi odbywały się w niedziele – najpierw w centrum miasteczka, potem we wschodniej części, naprzeciw przystanku kolejowego, a w latach 50. w pobliżu cmentarza katolickiego.
Kościół w Mołczadzi został zamknięty pod koniec lat 40., a w latach 50. rozebrany – z jego materiałów zbudowano dom kultury.
Pamiętam katolicki cmentarz w Mołczadzi – nieduży, ale zadbany, czysty, z drogimi, pięknymi nagrobkami i rodzinnymi grobowcami. Później jednak wszystko zostało zniszczone, zdewastowane. Pomogli w tym również wychowankowie domu dziecka, który znajdował się niedaleko cmentarza. Na tym cmentarzu pochowani są także moi dziadkowie.
Źródło: http://molchad.clan.su/publ/vospominanija_detstva/1-1-0-24
Wspomnienia Jeleny Gowor
Mój ojciec wyjechał z Mołczadzi pod koniec lat 40., ale dla mnie Mołczadź również stała się miejscem rodzinnym – całe dzieciństwo jeździliśmy tam na letnisko, a czasem mieszkaliśmy w Iwanowiczach, w domu, który zbudował mój pradziadek, Wasilij Kazimierowicz Gowor.
Mołczadź mojego dzieciństwa, lata 60-te… Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to las, leśne drogi, poziomki i jagody, krzemienie (czytając wersy Lermontowa o kamienistej drodze, zawsze przypominają mi się mołczadzkie pagórki z krzemieniami), a także silne burze.
W samej Mołczadzi — malowniczy targ w weekendy, dziecięca biblioteka, gdzie przeczytałam mnóstwo książek, kino w dawnym kościele, gdzie oglądałam z ojcem film „Aleksander Newski”, a wieczorami w szkole dzieci śpiewały przy ognisku (bardzo im zazdrościłam).
Rzeka Mołczadka — wtedy płynęła malowniczą doliną, łowiliśmy w niej raki. Wokół suszyły się cegiełki z torfu, a za nimi rozciągały się kwitnące łąki.
I kolej. Uwielbiałam patrzeć na nią z pagórków i wyobrażać sobie, że te pociągi jadą do dalekich krajów. Skończyło się na tym, że sama jestem teraz w dalekim kraju, ale tych pociągów nie zapomniałam.
Łączność ze światem
Poczta znajdowała się w domku przy drodze do szkoły. W pierwszej części — „biuro” — telefonistka przy ręcznym przełączniku, gniazda, przewody z miedzianymi końcówkami. Była tam poczta, punkt rozmów telefonicznych, kasa oszczędnościowa, ogromny sejf, zapach laku. W drugiej części — mieszkanie naczelnika. W szopie — pocztowy koń, wóz, sanie. Dwa razy dziennie poczta była dostarczana do pociągu podmiejskiego, tam też odbierana. Po sortowaniu listonoszki z ciężkimi torbami ruszały — jedne po Mołczadzi, inne do okolicznych wsi.
Poczta była chyba najlepiej poinformowaną instytucją we wsi — kto do kogo pisał, skąd były paczki, telegramy, przekazy, alimenty itd. Połączenia telefoniczne były, delikatnie mówiąc, kiepskie — trzeba było krzyczeć do słuchawki, a treść rozmowy słyszeli wszyscy w pobliżu.
Z czasem pocztowego konia zastąpiła furgonetka, a pocztę zaczęto dowozić z Baranowicz. Potem poczta przeniosła się do nowego budynku.
O szkole w Mołczadzi
Chyba każdy ma swoją „rzekę dzieciństwa”. Dla mnie to Mołczadka — zanim przyszli melioranci. Od tamtej pory nie darzę tej profesji sympatią. W Podlazianach na rzece stała tama i działał młyn. Przez tamę w stronę torów przejeżdżały wozy. Za przejazdem droga skręcała w lewo, tak jak dziś — Sworotwa, Kruptlany, Choraszki i dalej, do Nowojelni. Tama niszczała, nikt jej nie naprawiał, więc za młynem zrobiono objazd z małym mostem.
Potem zbudowano nową drogę z betonowym mostem przez środek wsi. Piasek brano z Górki Słonimskiej — była taka, przecięta drogą na Słonim. Wtedy też zrównano jeden ze starych kurhanów, który stał po lewej stronie drogi. Kto nie widział wiosennych wylewów Mołczadki — aż po ogrody! — nie zrozumie, po co usypano tak wysoką groblę. Zniknęła tama, nie było już powodzi.
To właśnie ten stary Gowor z fajką w zębach opowiadał, jak chłopi wozili drewno budowlane swoimi furmankami — po dwa wozy na raz. Podczas wojny w szkole stacjonował posterunek policyjny, otoczony okopami i drutem kolczastym. Gdy Niemcy odeszli, a policjanci rozbiegli się, stróż z jednym z mieszkańców wrzucili amunicję do okopów i zasypali. Przypadkiem wszystko odkryto około 1961 roku — ze szkolnego podwórza wywieziono dwa lub trzy przyczepy pocisków i min, które wysadzono w lesie za torami. Roku nie gwarantuję — może było to dwa lata później.
Coś tam o Mołczadzi wiem, ale nie udało mi się zarejestrować na stronie — stary czajnik jestem.
Szkoła i życie uczniowskie
1 września lub zaraz po — zgodnie z poleceniem otrzymanym jeszcze przed wakacjami — każdy uczeń musiał przynieść do szkoły co najmniej dwie brzozowe miotły. Gdy zaczynała się zima, miotły stały przy głównym wejściu i każdy wchodzący otrzepywał z butów śnieg. Zimy bywały srogie, a wielu uczniów przychodziło z okolicznych wsi — kilka kilometrów — i nikt im ścieżek nie odśnieżał. Gdy mróz dochodził do 25 stopni, zajęcia odwoływano, a cała dzieciarnia z Mołczadzi szalała na górkach. Sanki wielu miało jeszcze „z polskiego czasu” — na kutych płozach, pojemne i ciężkie. Były też „lodówki” — kawałek wydrążonego lodu, z dziurką na sznurek i dołkiem na słomę pod tyłek.
Wieczory szkolne — uczyłem się, zanim rozbudowano szkołę. Salą widowiskową były dwa połączone klasy — między nimi była rozsuwana ścianka. Zdejmowano tablicę, odsuwano przegrodę do ścian. Ze stodoły przynoszono kozły, na nie kładziono grube deski — scena gotowa. Po części oficjalnej i koncercie — tańce. Ławki wzdłuż ścian, muzyka z radiowęzła — płyty. Na ścianach specjalne półeczki z lampami naftowymi — na wypadek przerw w dostawie prądu. Czasem naprawdę je zapalano. Każdy miał przypięty numer, a po sali krążyli „listonosze” — roznosili karteczki: „do numeru tego a tego od numeru tamtego” albo „od nieznanego”. To było ekscytujące, ciekawe, radosne…
Wiosenne ferie zależały od pogody. Ćwierć się kończyła, oceny były wystawione, ale lekcje trwały — czekano, aż zacznie topnieć. Drogi miejscami były zalewane. W Mołczadzi potok płynął od lasu, obok podwórza kołchozu, przy cmentarzu żydowskim i dalej na łąkę. Ulica była nieprzejezdna — czekano na wóz. Ulubione zajęcia? Dłubać kanały, spuszczać wodę, puszczać statki, kawałki kory — wszystko, co pływa. Wracaliśmy do domu przemoczeni, ale szczęśliwi (czego nie można było powiedzieć o naszych mamach).
Był też „ekstremalny sport” — pływaliśmy na krze. Mój kolega z klasy, Lonia Fridrik, wpadł z kry do wody — zimowy płaszcz nasiąkł wodą w sekundę, ledwo go wyciągnęliśmy. Potem suszył się na piecu u Griniewieckiego (chutor za rzeką, widać go z przystanku), aż przyszedł po niego ojciec z pasem.
Pożar z połowy lata (ok. 1967–68 r.)
Pożar wybuchł w dzień, na rogu placu i ul. Słonimskiej — dzieci podpaliły wióry obok budującego się domu. Nowy dom jeszcze nieukończony, a sąsiedni już się palił. Nagle wiatr, płomienie szumią, ludzie krzyczą — straszne! Mieszkańcy przybiegli z wiadrami, przekazywali je po drabinie na górę, polewali ściany i dach najbliższego domu. Włosy się przypalały, koszule dymiły, polewano się nawzajem, ale nikt nie uciekał! Puste wiadra spadały w dół, ktoś je łapał, biegł do studni — do bliższych i dalszych (na samym rynku były wtedy dwie studnie).
Jednym z wiader uderzono w głowę Irę Szechowcową — była cała we krwi. Kto nie gasił, ten biegał po domach — cały plac i ulica aż po cmentarz żydowski były zasypane rzeczami, meblami, tobołkami — wynoszono wszystko, co się dało, bo domy stały gęsto, a jak zapali się jeden — spłoną wszystkie! Jedna kobieta opowiadała — wbiegamy do czyjegoś domu, a na stole talerze z zupą! – wylać? Ale dom ocalono, ogień dalej się nie rozprzestrzenił.
Niedzielny poranek
Do źródełka schodzą kobiety w białych fartuchach, boso. Są z Sawcewicz, Iwanowicz, może z Choraszków. Buty zawieszone na szyi. Piją z dłoni, myją twarz, stopy, zakładają skarpetki, buty. Okrągłe kawałki masła, owinięte świeżymi łopianami, opuszczają do zimnej wody — trochę się roztopiły po drodze. Odpoczywają, poprawiają białe chustki, zbierają się i idą — na targ i do kościoła.
Bazar w Mołczadzi zaczynał się od bramy, po prawej od herbaciarni (dziś zabitej deskami). Teren był ogrodzony, był też „bazarny” — człowiek pobierający opłaty od sprzedawców, naprawiający płot, stragany, sprzątający. Długie rzędy furmanek, dyszlami do ogrodzenia. Między dyszlami stały wypięte konie, próbujące uszczknąć trochę siana z wozu. Na wozach — świnie, owce, obok w workach kwiczały i piszczały prosiaki. Przyjeżdżali garncarze — misy, miseczki, dzbany wszelkich rozmiarów. Na długich stołach — masło, twaróg, jajka, wszystko z ogrodów i sadów. W koszach pod nogami — kury, gęsi, kurczaki, koguty — wszystkim nogi powiązane.
W drewnianych pawilonach — handel obwoźny sklepów, nie tylko mołczadzkich — odzież, galanteria, artykuły gospodarcze. Wielu kupców z Baranowicz, Nowojelni — pociągiem łatwo dojechać.
To całe wielkie zbiorowisko ludzi hałasuje, wrze, przemieszcza się, targuje, sprzedaje, kupuje, wymienia wiadomości — do dziś zadziwia mnie wiejska wszechwiedza — wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, o swoich i o całej okolicy.
Zimą zamiast wozów — sanie, a nad całym targiem unosi się mgła — para z ust ludzi i zwierząt. Latem przez tłum krążą chłopcy z bańkami i czajnikami — własny „biznes” — szklanka zimnej wody za kopiejkę, co chwilę biegną do źródełka po nowy „towar”.
Aż tu nagle krzyk, śmiech, zamieszanie — uciekł prosiak! A te bestie w młodości są bardzo zwinne! — i pół targu go goni!
Opr. red.
Źródła:
https://www.sb.by/articles/molchad-zhizn-ne-iz-okna-vagona.html
https://forum.vgd.ru/3450/150570/20.htm?a=stdforum_view&o=
https://radzima.org