Kiedy miałem 5-7 lat, a było to w latach 1937-1939, moi rodzice często brali mnie ze sobą na jarmark do Brześcia. Gospodarowali oni w Malowej Górze 10 km na wschód od Terespola, na 12 ha dosyć słabej ziemi. Ziemia była licha to i plony były zazwyczaj marne, a w związku z tym za bardzo nie mieli, co sprzedawać. Musieli jednak niekiedy pozbyć się swoich zapasów zboża czy ziemniaków, aby utargować trochę grosza na sól czy naftę (prąd elektryczny dotarł do nas dopiero w 1965 r.). Trzeba było odziać rodzinę, no i opłacić dość wysokie podatki. Oprócz podatków rodzice ponosili również koszty obsługi długu hipotecznego, zaciągniętego wcześniej na kupno ziemi. Jak opowiadał ojciec, na ów dług (200 zł) trzeba było przeznaczyć dwie krowy. A ponieważ był on bardzo solidnym gospodarzem, to często w domu było „chłodno” i „głodno”, ale wszystkie podatki i raty długu spłacone były na czas. Wozili, więc rodzice na jarmark, wszystko, co tylko dało się sprzedać: masło, jaja, śmietanę, kury, słomę w snopkach, zboże i ziemniaki.

Pojazd tamtych czasów
Pojazd tamtych czasów

Taki wyjazd, to była autentyczna wyprawa!. W dniu poprzedzającym należało się do tego przygotować: sprawdzić wóz i uprząż, spakować towar przeznaczony do sprzedania. Wozy były wówczas drewniane, należało zdjąć wszystkie koła i dobrze wysmarować osie. Każde z kół miało specjalne zabezpieczenie. Podczas przeglądu na każdą oś zakładało się specjalne wycięte ze skóry wkładki, aby wóz mógł poruszać się ciszej, a smar zbyt łatwo nie wydostawał się na zewnątrz. Potem był jeszcze kapsel, następnie lonek, a na lonek zakładało się uchwyt, luśny, który podtrzymywał drabinę. W końcu zakładało się zawleczkę, która wszystko to miała trzymać. Zawleczka ta musiała być wcześniej odpowiednio powyginana, aby przypadkiem nie wyskoczyła podczas szybkiej jazdy po kocich łbach. Na wóz zakładało się plecione z wikliny kielnie, co gwarantowało, że transportowany towar nie spadł. Jako siedzisko dla podróżujących służyło wypchany słomą duży worek. Matka wyścielała go zawsze jakąś ładna płachtą utkaną przez siebie na krosnach. Ojciec ładował siano i torbę z obrokiem dla konia. Brał zawsze ze sobą puszkę ze smarem, aby w razie „piszczenia” koła mógł posmarować je ponownie. Do drabiny przywiązywana była latarka naftowa, aby w razie późnego powrotu oświetlać drogę. Konia trzeba było karmić bardzo wcześnie, gdzieś około 2-3 w nocy, aby już około 4 wyruszyć w podróż (czasami zwłaszcza latem wyruszano wcześniej). Używano czasami takiego powiedzenia: „ranek-panek”. W każdy dzień targowy, od bardzo wczesnych godzin rannych, słychać było na bruku turkot żelaznych obręczy kół. Każdy starał się dotrzeć na jarmark jak najwcześniej, by zająć bardzo dobre miejsce, co później miało określony wpływ na uzyskanie wyższego utargu. Kto miał dobrego konia, po drodze wyprzedzał innych. Przy okazji podkpiwał z sąsiadów, że maja marne szkapy.

 

Moja matka Franciszka Szabluk z Ostapczuków
Moja matka Franciszka Szabluk z Ostapczuków

Matka szykowała na jarmark różnorodne produkty żywnościowe. Jajka umieszczone były w dużym wiklinowym koszyku, wypełnionym sieczką. Liczyła zawsze na kopy, mendle czy pary, nigdy na wagę. W poprzedzający wieczór wyjazdu „robiła” masło w kijance. Czasami ono nie wychodziło, było „zarobione”, nie trzymało się kupy, było białe. Taki produkt najczęściej wracał z jarmarku, gdyż nikt nie chciało go kupić. Oj, mieliśmy wtedy w domu wyżerkę: do woli smarowaliśmy sobie chleb, matka piekła placki na tym masełku i krasiła ziemniaki. Przed wyjazdem łapane były niektóre kury. Matka musiała na nie bacznie patrzeć, aby nie sprzedać tej, która znosi jeszcze jajka. Zazwyczaj do sprzedaży wystawiało się podstarzałe, podejrzanie kulawe, wypierzające się. Złapanym mama wiązała łapy i wsadzała do koszyka, który obwiązywała jakąś szmatą, aby przypadkiem nie wyfrunęły. Czasami wieziona była kaczka lub gęś. Ojciec dosyć często wiózł na sprzedaż małego cielaka, barana lub owcę.

Mój ojciec Michał Szabluk
Mój ojciec Michał Szabluk

Zabierany byłem na brzeski jarmark najczęściej po to, aby pilnować wozu. Mój ojciec lubił dużo „gadać”, a kiedy spotkał na jarmarku dobrego kolegę, mógł przegawędzić i dwie godziny. Podróż trwała dość długo, gdyż do Terespola jest około 12 kilometrów, a stamtąd jeszcze około 8 kilometrów do brzeskiego jarmarku. Do Terespola można było jechać dwiema drogami: albo „wysoką szosą” (Koroszczyn – przejazd klejowy, tzw. łobaczewski – bruk), albo drogą Koroszczyn – Kobylany i dalej szosa warszawska (przez tzw. przejazd błotkowski). W gospodarstwie naszym były zawsze dwa konie. Ojciec trzymał kobyłę (klacz) tylko po to, aby mieć młode źrebaki, które później były sprzedawane. Stara kobyła chodziła wolno, ale nie bała się samochodów i parowozów poruszających się na przejeździe kolejowym. Młody koń sprawniejszy podczas pracy, podczas jazdy bał się zazwyczaj wszystkiego. Podczas wyjazdu na jarmark zawsze trzeba było rozstrzygać, którym koniem korzystniej będzie podróżować. I jaką trasę w związku z tym należy wybrać. Jeśli była stara kobyła jechało się drogą Koroszczyn-Kobylany, a następnie szosą warszawską, jeśli zaś koń młody, od Koroszczyna podróżowało się „wysoką szosą”, z której nie korzystały samochody.

Kiedy byliśmy już na miejscu ojciec wyprzęgał konia, uwiązywał go przodem do wozu, dawał torbę z obrokiem i wyruszał pomiędzy inne furmanki. Musiał zorientować się, jakie są ceny na poszczególne towary. W tym momencie rozpoczynał się mój dyżur na wozie. Do podstawowych zadań należał pilnowanie wozu i końskiej uprzęży, aby czegoś nie ukradziono, a także uzupełnianie jedzenia dla konia. Gdyby pojawił się Żyd z wodą miałem pozwolić mu napoić konia. Z pogadanek sąsiedzkich naszej wsi wiedziałem, że na jarmarkach można sie spodziewać kradzieży i oszustw. Dlatego dyżurując na furmance bacznie obserwowałem każdego, kto zbliżał się do niej, traktując go niemal jak złodzieja. Nie dawałem nikomu dotknąć jakiegokolwiek przedmiotu na wozie. Pewnego razu ojciec zostawił, mnie samego i oddalił się na „krótką” chwilę, która zazwyczaj trwała zwykle około godziny. Na wozie leżały dwa worki ze zbożem, które przeznaczone były do sprzedaży. W tym czasie podszedł do mniej jakiś Żyd, który zapytał, co mam na wozie. Odpowiedziałem, że nic nie mam i zażądałem, aby odszedł, bo będę krzyczał. Żyd popatrzył trochę zdziwiony i odszedł, ale po chwili wróciłby aby zadać to samo pytanie. Ponieważ nie chciałem mu tego powiedzieć, podszedł do wozu i zaczął zaglądać do worka. Bez namysłu sięgnąłem wtedy po bat i uderzyłem „nachalnego” Żyda po plecach. Powstał wrzask. Żyd zaczął krzyczeć, a ludzie patrzyć się na powstałe widowisko. Zaraz też zjawił się ojciec, który począł Żyda przepraszać a ja zostałem porządnie zganiony. Okazało się, że Żyd ów był bardzo dobrym znajomym ojca. Znał on bardzo dobrze naszą furmankę i naszego konia, dlatego właśnie próbował ze mną dogadać się. No cóż, ja tylko bardzo starannie wykonywałem powierzone mi zadanie. Gdzieś około południa jeden z Żydów chodził pomiędzy furmankami z wiadrami wypełnionymi wodą i poił konie, o ile gospodarz za tą usługę zapłacił. Zdarzało się, że pojenie odbywało się nawet pod nieobecność ojca, gdyż wiedział, że zapłatę później otrzyma.

Jarmark w Brześciu
Jarmark w Brześciu

 

Czegóż, ja nie widziałem na tym jarmarku? Bardzo duże wrażenie robiła ogromna ilość furmanek wypełnionych najprzeróżniejszymi płodami. Wszędzie był harmider, pisk prosiaków, beczenie owiec, gdakanie kur, gęganie, kwakanie i wiele innych odgłosów. Do tego przekleństwa, wyzwiska, okrzyki w rodzaju „łapcie złodzieja”, wyzywanie od durniów i usilne targowanie się o uzyskanie korzystnej ceny. W jednym miejscu „paniusia” dmucha kurze pod ogon i patrzy, czy skora żółta, w innym paznokciem obskrobuje osełkę masła i sprawdza jego smak, jeszcze w innym liczy głośno wyjmowane z koszyka jajka. Tutaj sprzedają „krupy” i różne kasze mierzone szklankami, obok olej z domowej olejarni i niemal wszędzie przeróżne warzywa i owoce. Pomiędzy furami chodzili młodzi chłopcy, trochę starsi ode mnie, nosząc całe naręcza różnorodnych gazet. Odpowiednimi krzykami podkreślającymi ważkość znajdujących na ich łamach wiadomości, zachęcali do kupna. Pamiętam, że nasz znajomy gospodarz z sąsiedniej wsi, taki trochę kpiarz, zawołał kiedyś chłopaka z gazetami i powiedział, że da mu dwa razy więcej za tę gazetę, o ile on ją mu przeczyta:, „bo ja tam nie umiem czytać”. Innemu, który nosił lepy na muchy i zachwalał ich, jakość, powiedział, że w to nie uwierzy, dopóki mu jednego nie rozwinie i nie pokarze jak będą przylepiać się. A much tam nie brakowało! Rozwijał więc chłopak ten lep, przyklejający mu się do palców, a potem znów zwijał go, gdyż szkoda było każdego grosza. A gospodarz kupował w końcu tylko ten jeden, śmiejąc się przy tym ze sprzedawcy.

Chodzili też między furmankami i tacy, którzy tylko patrzyli, co by ukraść. Zwykle było ich kilku; jeden coś tam kradł, a inni odwracali uwagę. W razie wpadki udawali, że gonią złodzieja, który w tym czasie uciekał bezkarnie.

Około południa, kiedy większość towaru była sprzedana, gospodarze „chodzili po sklepach” i szukali potrzebnych im artykułów. Do podstawowych potrzeb w każdym gospodarstwie zaliczało się naftę do lamp oraz latarki. Ojciec mój miał specjalny gąsiorek, opleciony wikliną, do którego wchodziło około 5 litrów nafty. Nazywano go „bańką na naftę”. Kolejne ważne zakupy to: sól, olej i trochę cukru. Zazwyczaj nic więcej do bezpośredniego spożycia nie kupowano. Czasami jak był dobry utarg, ojciec kupował dla mnie i młodszej siostry „chałkę”. Kiełbasy czy też innych wędlin, nie znaliśmy. Czasami kupowano piękne, tłuste śledzie, które bardzo smakowały. Ojciec nazywał je „smalcówkami”. Dzisiaj może to niewiarygodne, ale proszę mi wierzyć, każdy gospodarz jadąc na targ, czy to do Brześcia, czy to do Terespola, brał ze sobą do jedzenia jedynie chleb razowy własnego wypieku oraz butelkę mleka. Chleb ten czasami wracał z jarmarku do domu, bo ojciec nie miał sumienia go zjeść, wiedząc, że tam w domu dzieci czekając na gościniec z miasta. Bardzo często chleb ten pachniał sianem, gdyż przechowywany był w końskiej torbie. Ojciec wtedy nam mówił, że jest to „chleb od zająca”.

Panorama m.Brześć
Panorama m.Brześć

A jak odbywały się zakupy w Brześciu, w sklepikach, które przeważnie należały do Żydów? Byłem kiedyś z obojgiem rodziców, a była to jesień, mieliśmy kupić mojej matce palto na zimę. Płody rolne były już sprzedane, utarg był dobry, więc kupno palta dla matki stawało się realne. Weszliśmy do jakiegoś małego sklepu, gdzie wisiały różne ubrania. Było tam tego bardzo dużo. Żyd, właściciel sklepu, z wielka uprzejmością zapraszał do oglądania i kupowania. Wybrali więc rodzice odpowiednie palto i pytają ile ono kosztuje? Żyd z uśmiechem odpowiedział, że „jak to dla pana, dla znajomego, to 70 zł”. Metr żyta kosztowało wtedy 10 zł, a wiec 7 metrów żyta za palto. Ojciec odpowiedział, że to za drogo i zaczął szykować się do wyjścia. Żyd złapał go za rękę i mówi: „no, co pan taki nerwowy, ja opuszczę dziesięć złotych”. Ojciec rzekł: „Jak chcesz Żydzie to dam ci za to palto 35zł i to wszystko”. Żyd niby rozeźlił się, że z niego żartujemy, ale ze sklepu nie chciał nas wypuścić, redukując cenę o kolejne 10 zł. Ojciec pozostał przy swoim, więc Żyd znowu opuścił 5 zł. Ojciec ustąpił 5 zł, no i za 40 zł palto zostało kupione. Kiedy już pakowaliśmy swój nabytek, do sklepu weszła jakaś para małżeńska, która zamierzała kupić takie same palto. Żyd podał im cenę 70 zł. Tamci zaproponowali 60 zł. Kiedy ojciec mój to usłyszał, chciał powiedzieć o swoim dużym, korzystniejszym targu, lecz Żyd, uprzejmie dziękując, wprost wypchnął nas ze sklepu. Nie omieszkał jednak powiedzieć dowidzenia i zaprosił nas na kolejne zakupy. A swoja drogą, podobną cechę posiadali niemal wszyscy Żydzi. Jakżeż oni potrafili targować się i to zarówno przy kupnie, jak i przy sprzedaży. Pamiętam, że na jarmarku wielu gospodarzy z nich szydziło, naśmiewało się, a niektórzy nawet obrażali. Oni jednak nie gniewali się, lecz uparcie prowadzili swój „interes”. No i zazwyczaj zawsze, jak to się mówi „wychodzili na swoje”.

Lata okupacji, moja I Komunia św.
Lata okupacji, moja I Komunia św.

Kiedy w Brześciu już wszystko sprzedaliśmy i kupiliśmy, co trzeba, ojciec zakładał konia i ruszaliśmy do Terespola. Pamiętam, że jeszcze po tamtej stronie Bugu, trzeba było 2 km jechać przez jakieś zarośla, lub niewielki las. Ojciec opowiadał mi, że właśnie z tego lasu napadali na spóźnionych lub podpitych gospodarzy jakieś „opryszkowie”. Z tego m.in. powodu ojciec starał się jechać przez te zarośla razem z innymi gospodarzami. Dopiero w Terespolu można było coś zjeść, ewentualnie wypić. Piszę o ewentualnym wypiciu, dlatego, że ojciec w zasadzie wódki nie pił. Jeśli już zdarzyła się jakaś okazja, to ograniczał się do jednego lub dwu kieliszków i ani grama więcej. Przeżył 88 lat i nigdy nie widziałem ojca „podpitego”. Lubił natomiast dużo rozmawiać, nawet wtedy, gdy tamci pili dużo więcej. Bardzo interesowała go polityka. W latach 1916-1917, jak mówił, zjeździł całą Rosję. Był plutonowy „rotnym kamandirem”. Był człowiekiem bardzo oczytanym. Całego Sienkiewicza to nam w długie jesienno-zimowe wieczory przeczytał na głos. Zwracał nam uwagę na męstwo, bohaterstwo i patriotyzm, jakimi przesiąknięta była trylogia.

Kiedy na brzeskim jarmarku utarg był pomyślny, ojciec zatrzymywał się w powrotnej drodze w Terespolu, u „Itki” albo „Brochli”. Wspólnie z kolegami wypijał tego „jednego”, no i długo z nimi politykował. Towarzyszyłem ojcu w tej „nasiadówce” i muszę przyznać, że niekiedy mi się to opłacało. Kiedy nadmiernie domagałem się powrotu do domu, dostawałem cukierka albo jakieś ciastko. Czasami dostawałem cukierka też od rozmówców ojca. Pamiętam, że pomieszczenie tej knajpki było ciasne, ciemne i brudne, a ludzi było zazwyczaj bardzo dużo. Poubierani byli w różne burki, kurtki kożuchy; często wnosili ze sobą baty, aby nikt ich nie ukradł z wozu. Jedni siedzieli przy brudnych drewnianych stolikach, inni, którym brakowało stołka, jedli i pili stojąc, głośno przy tym rozmawiając. Pełno było dymu papierosowego, z tak zwanych skrętów i fajek. Tematyka rozmów była różna. Jedni byli zadowoleni, inni rozczarowani a jeszcze inni prowadzili kłótnie, biorąc się od czasu do czasu za bary. Miejscowy Żyd i Żydówka obsługiwali to towarzystwo bardzo sprawnie i uprzejmie. Często niosły się wołania „hej ty parchu, hej ty wszarzu, dawaj tu wódkę”. Żyd nie gniewał się. Za każdym razem z uśmiechem i życzliwością zaspakajał potrzeby swoich klientów.

Do domu przyjeżdżało się, zwłaszcza jesienią, kiedy było już ciemno. W domu zawsze było, co opowiadać, jak to było na tym jarmarku, co wydarzyło się, kogo widziało się i jakie korzyści przyniosła wyprawa za Bug. Od razu też trzeba było myśleć o kolejnym wyjeździe, przygotowywać i gromadzić płody rolne, które znajdą nabywców na brzeskim jarmarku.

 Leon Szabluk

Malowa Góra

Udostępnij na: