zk4PKWN (polscy komuniści – wyrzutki narodu) na usługach swoich sowieckich mocodawców, razem z nimi organizowali obławy, „ko­tły”, aresztowania, sfingowane procesy sądowe kończące się wyroka­mi śmierci, beztwerminowym lub wieloletnim więzieniem. Stosowali nieludzkie tortury wymuszające fałszywe samooskarzenia, przyzna­wanie się do niepopełnionych czynów. W jednej z obław na żołnierzy AK przeprowadzonych przez NKWD i UB został ciężko ranny i poj­many ppor. Józef Wiącek – „Sowa”, „Kleszcz” – dowódca , Jędru­siów”. Ppor.”Bobo”, kiedy się o tym dowiedział, postanowił ratować swojego dowódcę. Zdobył się na szalony, zuchwały, wprost samobój­czy wyczyn: poszedł upomnieć się o los swego dowódcy wprost do , Jaskini lwa” – do siedziby UB w Sandomierzu. Kiedy go poprosiłem o opis tego wydarzenia, napisał mi co następuje:

Jak obiecałem wysyłam Ci na chybcika napisane sprawozdanie z mojej niemiłej wizyty w UB. Jest w du­żym skrócie, ale oddaje wszystkie zasadnicze szczegóły.

Na początku lipca 1945 r. (o ile pamiętam było to 2 lipca) nasz dowódca, „Szef— Józek”, wpadł w rę­ce bezpieki, ciężko ranny, w czasie obławy na wieś Ossala i okolicę. (Mówiono, że rannego przywiązali do konia i wlekli po błocie spory dystans do stanowi­ska dowódcy obławy, ale nie mogę tego potwierdzić). Parę dni później Szef zaczął wysyłać przez ubeków na nasze skrzynki, listy wzywające nas do złożenia broni i ujawnienia się. Po naradzie postanowiliśmy wysłać do komendy powiatowej UB w Sandomierzu „parlamentariusza”, z dwu powodów :

  1. Zyskać na czasie, aby mieć możność zniknięcia z terenu Sandomierszczyzny, intensywnie penetro­wanego przez bezpiekę.
  2. Wytargować dla Szefa warunki leczenia ran. (We­dług naszych wiadomości leżał w piwnicach bez­pieki, bez opieki lekarskiej).

Nie pamiętam już dlaczego właśnie ja zostałem tym „parlamentariuszem”. Do bezpieki, do Sando­mierza udałem się z „bazy wypadowej” w Dołach Michałowskich, gdzie gospodarzył na resztówce nasz przyjaciel Jasio Dunin-Wąsowicz, na rowerze od nie­go pożyczonym.

Bezpieka urzędowała w gmachu dawnego semina­rium duchownego. Zaprowadzono mnie do gabinetu ko­mendanta, rosyjskiego Żyda kpt. Wolkowa*. (Późniejszy reorganizator UB na Lubelszczyźnie i krwawy kat żoł­nierzy AK.) Siedząc przez biurko od niego prowadziłem z nim długą i bardzo cywilizowaną rozmowę, w której brało żywy udział kilku innych ubeków, łącznie z jego zastępcą, bardzo opryskliwym Polakiem o rosyjskim ak­cencie. Rozmowa (w bardzo dużym skrócie) toczyła się jak następuje: Dlaczego siedzicie w lesie? Przecież woj­na się skończyła i partyzantka nie ma już żadnego sen­su. Na to ja: A jest sens w obronie własnej? Nie mamy ochoty jechać „na białe niedźwiedzie”, przecież wywo­zicie akowców na Sybir. Nic podobnego, to kłamstwo.

Na to inny wtrąca się: Cicho, cicho, bywało i tak.

Jaki jest wasz cel? Chcecie nas pobić? Tego nigdy nie będzie. Ale gdybyście nas nawet pobili, to wezwiemy na pomoc wojsko. Też chcecie je pobić? A jeżeli nawet pobijecie, to wezwiemy na pomoc armię czerwoną. Ją też chcecie pobić? Nonsens. Zachowujecie się jak ten królik który kładzie głowę na szynie i chce zatrzymać pociąg.

W końcu miałem tego dość. Powiedziałem, że nie przyjechałem tu na polityczne konferencje, ale na wezwanie mojego dowódcy. Jestem tu tylko dlatego, aby się z nim zobaczyć i usłyszeć od niego to, co pi­sał w listach do nas. Zastępca-oprych podskoczył do mnie z pięściami, ale Wołków go uspokoił: Potisze, potisze, pust’ jemu budiet. Zaprowadzili mnie całą zgrają do lochów i wpuścili do piwniczej izby, gdzie leżał na wiązce słomy Szef.

Był w gorączce, miał zapadłe oczy, był zarośnięty, brudny. Biodro miał przewiązane zakrwawionym ła­chem. Zatrzęsło mną. Uklęknąłem przy nim i zapyta­łem go czy potwierdza to, co napisał w listach. Kiedy powiedział, że tak, zwróciłem się do ubeków i powie­działem: On musi tak mówić, bo wy tu jesteście. Chcę z nim rozmawiać bez świadków. Znów wybuch złości opryskliwca, i Wolków: Potisze, nie szumi, pust’ gawariat. Wyszli z piwnicy.

Sprawdziwszy, ze nikt pod drzwiami nie podsłuchu­je znów uklęknąłem przy Szefie. Rozmowa z nim była dość krótka. Szef stwierdził, ie nie jest już naszym do­wódcą, będąc w rękach nieprzyjaciela. Nie może nam wydawać rozkazów. Jego zdaniem jednak, gdybyśmy się zdecydowali ujawnić, to nas z miejsca nie zamkną. Zbyt wielka to dla nich propagandowa gratka. Ale — ciągnął — jeżeli zdecydujecie się ujawnić, nie odda­wajcie im wszystkiej broni. Kilku najbardziej zaufanych niech ją zamelinuje. Mówił, a z oczu po zarośniętych policzkach ciekły mu łzy. Ostatni odruch powalonego wojownika. Miałem „ogryzek” w gardle. Po dziecin­nemu pogłaskałem go po twarzy. Rozmowa skończo­na. Wyprowadzili mnie i znów poszliśmy do gabinetu Wolkowa. Zapytał czy bym się czegoś nie napił. Piwa chętnie. Posłał kogoś do miasta po piwo. Tymczasem zacząłem go „bajerować”, mówiąc, że nie mam prawa nikomu rozkazywać, ale przekażę chłopcom wiadomo­ści od Szefa i jego rady, aby się ujawnić. Tylko że to potrwa parę dni, bo ta obława bardzo nas rozproszyła. Proponuję więc zawieszenie broni na cztery-pięć dni. Oczywiście liczyłem na to, że za pięć dni nikogo z nas w terenie już nie będzie. Powiedziałem też, Że jako znak dobrej woli powinni przenieść Szefa do szpitala,

Zjawiło się piwo. W pewnej chwili usłyszałem za plecami wystraszony głos jednej z naszych dziewczyn – „Skrzynek” z Janowic, gęsto tłumaczącej, że o ni­czym nie wie. Odwróciłem się i spojrzałem na nią obo­jętnie, nie zdradzając się z tym, że ją znam. Wołków skinął głową i kazał ją wyprowadzić. Później dowie­działem się, że została zwolniona. Wreszcie Wołków — dżentelmen zaproponował, abym u nich zanocował, bo jest już późno. Oczywiście zrezygnowałem z propozycji i uścisnąwszy podaną mi rękę Wolkowa wyszedłem za bramę, przeprowadzony przed szpalerem przyglądają­cych mi się ubeków. Wyskoczyłem z Sandomierza jak­by mnie diabeł gonił (może i drań gonił).

Szefa przewieźli do szpitala, ale nie mogę twier­dzić, że było to spowodowane naszą interwencją.

Dowiedziałem się potem, że sandomierscy ube­cy pochwalili się depeszą do swoich przełożonych w Warszawie, że „mają Jędrusiów”. Można sobie wyobrazić, co o mnie pomyśleli, kiedy okazało się, że mają rufę do wiatru. Gdyby mnie schwycili, miałbym bez pudła „kęsim”.

Ich reakcję oddaje list Szefa napisany do mnie wiele lat później.

Oto wyjątki z niego: Obory, 12 marca 1957

Kochany Zbyszku. … Ostatni raz, gdy widzieliśmy się, byłem w takim stanie, że zdawało się, że nigdy już więcej się nie zobaczymy, ani pisał do Ciebie nie będę. Chęć życia była jednak silniejsza, no i wyleczyłem się i nawet nie jestem kaleką. Muszę Ci przy okazji nad­mienić, jakie straszne zrobiło wrażenie na tych opraw­cach Twoje zjawienie się tam. Później stawiali Ciebie za wzór tej swojej pijanej bandzie, jak Ty się znalazłeś. Zrobili przy tym odkrycie, że: (wyrażę się ich słowami) „Byliśmy głupi. Był w naszych rękach i puściliśmy go. Jeszcze oddaliśmy mu rower”. Uniknąłeś wtedy może największego niebezpieczeństwa. A może kalectwa, lub śmierci… Ściskam Cię serdecznie

Józek

Udostępnij na: