Zostały tam tysiące Polaków

Wojennych przeżyć Telesfora (Maćka) Kaczmarka w Związku Radzieckim przez długie lata nie znali nawet jego najbliżsi. W niektórych rodzinach tak było: traktowano wojnę jako zamknięty etap, nie rozmawiano o niej, nie rozdrapywano ran. Wierzono w uzdrowicielską moc czasu. Kiedy Telesfor (Maciek) żył, niebezpiecznie było mówić zresztą mówić o pewnych sprawach.

Blisko pół wieku po śmierci ojca do publikowanej tu relacji dotarł syn Stanisław. Tekst został spisany 29 kwietnia 1943 r., najprawdopodobniej w Iraku. Niektóre pytania nie mogły mieć wtedy odpowiedzi: czy Telesfor spotka jeszcze kiedyś żonę wywiezioną w 1940 r. do Kazachstanu, czy szlak armii gen. Andersa, który rozpoczął ponad rok wcześniej, zaprowadzi go kiedyś do Polski. Niektóre pytania, jakie stawiał, na przykład: co się stało z 80 policjantami z Pińska, których wywieziono do obozu w Ostaszkowie, swą odpowiedź miały, ale jej jeszcze nie znano.

Pracowałem jako skromny urzędnik w Kasie Urzędu Skarbowego w Pińsku. Pińsk, stolica Polesia na wschodnich rubieżach Polski, liczył wtenczas, a było to w sierpniu 1939 roku, 35 tysięcy mieszkańców.

Wszyscy byli obywatelami polskimi, a narodowościowo przeważali Żydzi (ok.60%.) Reszta to Polacy, Białorusini, a właściwie Poleszucy. Zastanawiałem się nie raz, dlaczego tak często określano Poleszuka jako Białorusina, bo przecież z nim się spotykałem i rozmawiałem, a on nic o sobie inaczej nie mówił, jak tylko „ja tutejszy, panoczku” albo „ja Pińczuk”.

Często też wyciągano z jakiejś metalowej lub drewnianej tuby stare pergaminy z dumą pokazywano mi je i szczycono się nimi. Były to różne przywileje nadane poszczególnym osobom lub też całym gromadom przez królów polskich jak Zygmunta Starego, królową Bonę, a więc w wieku XVI. Ale odbiegam od tematu.

Przed starostwem powiatowym w Pińsku, 2. z lewej Telesfor Kaczmarek, 1934 r.

Pracuję spokojnie, lecz przeczuwam jakieś nieszczęście. W Urzędzie jakieś specjalne zarządzenia. Gazety nerwowe, radio też często podaje jakieś sensacje, jakieś narady, jakieś mowy. Wszędzie i często mówi się o tym, że Niemcy chcą napaść na Polskę.

Ale otoczenie moje jest spokojne. Burza wisi w powietrzu. Opada dnia 1 września 1939 r. W dniu tym Niemcy bombardowały całą Polskę. Bolesne to dla nas, lecz pracujemy spokojnie dalej i tylko chciwie słuchamy komunikatów i cieszymy się każdym naszym zwycięstwem i smucimy się, gdy nam mówią coś niedobrego.

Ogromna radość, kiedy Anglia i Francja dnia 3 IX 39 roku wypowiedziały wojnę Niemcom. Tymczasem przez Pińsk przejeżdżają setki aut. Widać, że tam na zachodzie chaos. Wszystko wycofuje się na Kresy Wschodnie. Przeważnie kobiety i dzieci. Lecz w Pińsku spokój – funkcjonują wszystkie urzędy i fabryki, pracuje LOPP  [Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej – przyp. red.], z poświęceniem pracuje Policja. Dwukrotny nalot bombowy nie robi też wielkiego wrażenia − może dlatego, że był niecelny i w małym zakresie.

 

Zuzanna i Telesfor Kaczmarkowie na ulicach Pińska

Aż nagle wieść najsmutniejsza: Sowieci napadają na Polskę z tyłu. Cios dla nas najboleśniejszy. Różnie to ludzie przeżywali, a mnie ciężko mówić o sobie, lecz czuję to jeszcze dzisiaj. Po prostu z nadmiernego wrażenia doznałem uczucia kompletnej bierności, zupełnego zobojętnienia.

Pogłoska ta rozeszła się 17 IX 39 r. Różne ciemne elementy, bandyci itp. od tego dnia zaczynają krążyć wokoło miasta, oczekując zmierzchu, aby napaść i rabować. Policja wzmocniona rezerwistami, posiłkami z powiatu oraz utworzona milicja obywatelska dzielnie przeciwstawia się bandom. Najgroźniejszą jest sytuacja wieczorem 19 września. Zaczynają się rabunki. Na szczęście ratuje stan ten grupa ludzi z urzędniczką magistratu Reginą Chodoniuk, która rzuca plotkę, że w Niemczech rewolucja, Włosi zawarli przymierze z Anglią etc. Wiadomość tę rozpowszechnia się przez megafony i tym sposobem ocala się miasto od grabieży i mordów.

W mieście cisza, ludzie czegoś oczekują pochowani na swych podwórzach. Cisza ta niedługo trwała, bo nagle rozległy się strzały oraz ogromny wstrząs. Jak się okazało, kompania naszych marynarzy [z Flotylli Pińskiej – przyp. red.], która stała pod murami kościoła jezuitów, oddała kilka strzałów z ręcznych karabinów do czołgów sowieckich, które ukazały się od strony Łunińca i posuwały się ulicą Kościuszki.

Czołgi zatrzymały się i zaczęły ostrzeliwać ze swych dział kościół. Marynarze tymczasem opuścili miasto, wysadzając most na Pinie. Wkrótce też zapalił się dach na kościele i świątynia, w której kiedyś żył i nauczał św. Andrzej Bobola, spłonęła. Pozostały tylko mury i dumnie sterczące wieże z krzyżami, do których wojska sowieckie strzelały bezskutecznie przez całą noc. Zemścili z tego powodu na soborze prawosławnym, do którego zaczęli strzelać w dwa dni później i spalili go doszczętnie.

Pińsk – kolegium i kościół jezuitów, 1936 r. Źródło: Fotopolska

W dniu następnym po wkroczeniu wojsk sowieckich do Pińska udałem się na miasto. Zobaczyłem ogromne kolumny wojsk sowieckich. Przeważnie broń pancerna. Ubrani byli biednie. Jako szczegół przytoczę buty, które były z brezentu albo ze świńskiej skóry o podeszwach gumowych. Z wielkim apetytem zajadali suchy czarny chleb. Zdumionymi oczami patrzyli na naszą ludność ubraną czysto i schludnie.

A muszę nadmienić, że każdy w dniu tym starał się ubrać jak najskromniej ‒ po prostu dlatego, aby nie narazić się na miano burżuja, którego, wiedzieliśmy z różnych książek, Sowieci nienawidzili. Sklepy były pozamykane, z okien wystawowych wszystko pousuwane. W ogóle ulice straciły swój wygląd zwyczajny.

A mimo to miasto robiło na żołnierzach sowieckich wrażenie świątecznego, co było widać z ich min oraz z ich własnych opowiadań. Powracając jeszcze do momentu wkroczenia Czerwonej Armii, muszę dodać, że nad miastem krążyły samoloty sowieckie, które rzucały ulotki z mową Mołotowa o decyzji „oswobodzenia” Zachodniej Białorusi i Ukrainy od ucisku panów i wyzysku kapitalistów.

Pińsk – hale targowe, 1936 r. Źródło: Fotopolska

Nazajutrz kupcy przystosowali się do rozporządzenia władz sowieckich i otworzyli sklepy. I teraz można było oglądać komiczne sceny. Wojskowi wszystkich stopni zaczęli kupować wszystko, co jeszcze z resztek pozostało. A więc manufakturę, bieliznę, jedwabie, całe naręcza kiełbas i słoniny, zegarki i śledzie. Wszystko to wysyłali do swych rodzin. W restauracjach na jednego człowieka zamawiali od razu po pięć obiadów i kilkanaście szklanek herbaty.

Jak się później okazało, ludzie ci byli przyzwyczajeni do tego, że należy od razu kupować wszystko, bo za chwilę nie będzie już niczego. I rzeczywiście, w parę dni po tym, gdy sklepy opustoszały, miasto przedstawiało się jakby kompleks budynków bez żadnego życia.

Tylko co pewien okres raz lub dwa razy w miesiącu można było widzieć ogromne kolejki ludzi przed magazynami tzw. „kooperatywami”, tworami już sowieckiego ustroju, których na miasto Pińsk było coś 12. Ludzie ci stali na mrozie lub deszczu przez 24 godziny, a czasem i dłużej, aby móc kupić kilo cukru lub litr oliwy rzepakowej. To było dla proletariatu, bo dla wybrańców, czyli dla ludzi tzw. partyjnych oraz dla funkcjonariuszy NKWD, były specjalne sklepy tzw. „spectorgi”, gdzie mogli zaopatrywać się we wszystko w każdej chwili i po niskiej cenie.

Panorama Pińska z rzeką Piną, 1936 r. Źródło: Fotopolska

Zaraz po ogłoszeniu, że należy zdawać wszelką broń, poszedłem na posterunek Policji Państwowej z karabinem, który posiadałem jako członek Straży Obywatelskiej. Karabin zdałem sowieckiemu podoficerowi i już miałem opuścić budynek, tymczasem przyskakuje do mnie jakiś wyrostek i charkając, plując, krzyczy do owego podoficera, mieszając wyrazy polskie, ruskie i żydowskie, że należy mnie aresztować, bo jestem Polakiem, burżujem i krwiopijcą, swołoczą, urzędnikiem i jeszcze tam czymś ‒ już nie pamiętam.

Podoficer ten zaskoczony takimi oskarżeniami aresztuje mnie, robi rewizję, zabiera legitymację urzędniczą, papierośnicę i 12 zł., których to przedmiotów już więcej nie zobaczyłem, i odsyła mnie wraz z jeszcze kilkoma podobnymi przestępcami w osobach Biruli Zenona ‒ również urzędnika skarbowego, Canarisa ‒ właściciela majątku oraz urzędnika z firmy Gregorowicz.

Pod silną eskortą z bronią na ostro prowadzi nas czterech przestępców aż 8 „bojców”. Przeprowadzono nas do Szkoły Powszechnej na ul. Traugutta, gdzie znowu oddano pod silną straż. Tutaj spotykam około 80 naszych policjantów stłoczonych do dwóch sal. Wierni ci stróże porządku publicznego mieli okazję uciekać, lecz chronili miasto do ostatniej chwili przed rabunkiem i bandami.

Zmienili ich dopiero sowieccy żołnierze, tylko nie poszli jak normalnie po służbie do swych domów, a po prostu zaaresztowano ich i trzymano pod silną strażą. Mnie i moich kilku kolegów po krótkich badaniach [przesłuchaniach – przyp. red.] zwolniono nazajutrz. Puszczono nas tylko dlatego, że byliśmy w cywilnych ubraniach. Natomiast tych osiemdziesięciu wywieziono transportowym samochodem do więzienia. Później dowiedziałem się, że przewieziono ich do znanego obozu w Ostaszkowie, a tam już ślad po nich zaginął. Dowiadywałem się o nich i pytałem ich rodzin. Nie ma z nich ani jednego. [Dzisiaj wiadomo już, że zostali zamordowani w piwnicach więzienia w Kalininie (obecnie Twer) i pochowanych w Miednoje – przyp. red.].

Ulica w Pińsku, 1936 r. Źródło: Fotopolska

Stopniowo też zaczęły się aresztowania. Brano ludzi z różnych sfer. Stosowano różne sposoby ‒ pod tym względem byli mistrzami. Albo w nocy z otoczeniem domu, albo na ulicy, albo przy pracy lub też przez wezwanie do stawienia się w jakimś urzędzie po paszport względnie udzielenia jakiej informacji. Tylko, że nikt prawie, kto został wezwany na małą chwilę, więcej nie wracał. Życie stawało się coraz nieznośniejsze. Pomimo to słuchało się radia, czekało się na dziennik z Londynu. Stale było się inwigilowanym.

Dużo ludzi przekraczało granicę i chroniło się na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Nosiłem się i ja z tym zamiarem. Uchroniło mnie od tego dziecko, którego nie chciałem narazić przy przekraczaniu granicy podczas srogiej zimy.

Nie pracowałem nigdzie, bo nie mogłem pogodzić się z myślą, że mam takim ludziom pomagać w budowaniu ich nienaturalnego ustroju. Urządzali różne wiece, tzw. mitingi. Nie chodziłem na nie. Byłem tylko dwa razy z musu, albowiem przedstawiono mi imienną listę obecności. Pamiętam jakieś szumne a puste hasła, jakieś kłamstwa rzucane niby dla dobra mas i proletariatu.

Opowiadano, jak to w Polsce ludzi męczono, że panowie zapędzali do pługa robotników i inne bzdury. Wesołe też nieraz były repliki i wymówienia się prostego ludu po takich wiecach. A więc raz jakiś stary chłop poleski odpowiedział mniej więcej tak; „Da, da, Polaki nas męczyli i dławili chlebem, sałom i sacharom” [słoniną i cukrem – przyp. red.] lub też powtarzano: „Sierp i młot ‒ chołod i gołod” [chłód i głód], albo „oswobodzili nas, ale od ubrań, chleba i cukru” itd.

Ogłoszono też wybory na kandydatów do Ogólnego Zgromadzenia Deputatów w Mińsku i Moskwie. Kandydat był jeden. Od głosowania nikt się nie mógł uchylić. Kandydat był wyznaczony przez władze sowieckie. Głosować musiał każdy, bo sporządzono dokładne listy wyborców i po wrzuceniu kartki do urny należało podać swoje nazwisko, które było skrzętnie odnotowane. Kto uchylił się od głosowania, był aresztowany. Była to właściwie parodia wyborów wymuszona strachem i terrorem.

Cała obsługa wyborów prócz przedstawicieli sowieckich składała się z tych elementów, które przedtem chciały rabować miasto. Podobnie było, jeśli chodzi o ludzi, którzy teraz zajmowali różne odpowiedzialne stanowiska. Ludzie ci prześladowali wszystko, co było kulturą, i wydawali wszystkich, którzy w Polsce zajmowali jakieś stanowisko względnie byli niczym innym jak tylko lojalnymi obywatelami.

Dnia 1 marca [1940 r. – przyp. red.] spotkała ta przyjemność i mnie. W nocy ok. 0.30 [z 1 na 2 marca] obstawiono dom milicją i silnym pukaniem kazano mi otworzyć drzwi. Po otwarciu drzwi wszedł do mieszkania funkcjonariusz NKWD, tzw. „sledowatiel” [śledczy], oraz dwóch milicjantów. Splądrowali całe mieszkanie, zabrali dokumenty osobiste, rodzinne fotografie, pieniądze, zmusili do podpisania nakazu aresztowania i nie pozwalając pożegnać się z rodziną, wsadzili do karetki, tzw. powszechnie „hapun” lub „czorny woron”, i zawieźli do lochów gmachu NKWD.

Tutaj − po dokładnej rewizji, rozebraniu do naga, zaglądaniu w każdą część ciała, poucinano nawet wszystkie guziki, zerwano medalik święty i podeptano go − zamknięto mnie do betonowego lochu, nieopalanego, wilgotnego bez żadnego sprzętu. Byłem zmaltretowany, zresztą nie tylko ja, bo i tysiące innych takich przestępców. Tak samo jak z mężczyznami obchodzono się i z kobietami. Po jakiejś godzinie zaprowadzono mnie na piętro do jasno oświetlonego pokoju. Za stołem siedział oficer NKWD, poprosił uprzejmie, żebym usiadł i zaczął częstować papierosami. Pierwsze pytanie: jaką funkcję pełniłem w organizacji antysowieckiej i ostrzeżenia, abym mówił prawdę, bo w przeciwnym razie mnie złamie. Następnie wyciągnął z szuflady jakiś plik zapisanego papieru pokazał mi to i uprzedził, że wszystko już dokładnie ma o mnie opisane. Wyczułem, że to fałsz i zaprzeczyłem wszystkiemu. Na to do pokoju weszło na jakiś znak jeszcze dwóch oficerów NKWD i zaczęto stosować różne metody. A więc przykładanie mi rewolweru do głowy, bicie po twarzy, kopanie w kostki nóg, stawianie w pozycji nieruchomej przez kilka godzin itd. Zadawano po tym różne oskarżenia, że byłem patriotą polskim, że byłem oficerem, konfidentem, że chodziłem za granicę, że posiadałem broń ukrytą i jeszcze moc innych zarzutów, których nie pamiętam. Śledztwo odbywało się przeważnie w nocy w przeciągu trzech miesięcy do końca maja 1940 r.

Ostatecznie zasądzono mnie na 8 lat przymusowych robót i wysłanie do obozów za należenie do organizacji antysowieckiej − tak brzmiało w wyroku zaocznym. W rzeczywistości zasądzono mnie tylko za to, że byłem Polakiem.

Zuzanna Kaczmarek

Odesłano mnie do więzienia w Pińsku. W międzyczasie jeszcze przed ukończeniem śledztwa 13 kwietnia 1940 r. wywieziono żonę moją [Zuzannę z d. Domańską – przyp. red..] z synkiem [ Karol, 6 miesięcy] oraz siostrę żony [Jadwigę Domańską] wraz z tysiącami innych nieszczęśliwych rodzin. Dowiedziałem się o tym od aresztowanego później znajomego mego.

Łączności ze światem żadnej, byliśmy jak ludzie umarli. Później dopiero po amnestii w czerwcu roku 1942 r. dowiedziałem się, że zona moja znajduje się w Akmolińskiej Obłasti, rejonie Aryk-Bałyk, wieś Konstantynowka.

Jeśli chodzi o życie w więzieniu, to było nudne. Dni były urozmaicone tylko tym, że wprowadzano ludzi nowych, którzy nas informowali, co się działo na zewnątrz murów. Pożywienie składało się z litra zupy zaprawionej kaszą jaglaną, 600 gramów czarnego mokrego chleba, litra gorącej wody i 2 dag cukru. Zupa czasem na słonej, zepsutej rybie lub ze słonymi źle oczyszczonymi jelitami bydlęcymi. Nastrój tragiczno-komiczny, samopoczucie wysokie. Każdy prawie wierzył, że ustrój taki długo nie potrwa, że całego wyroku nikt nie wysiedzi. Wszyscy się modlili za swe rodziny.

Ludzie różni − przewaga małorolnych i robotników, przestępcy polityczni i kryminalni razem. W celi obliczonej na 30 ludzi było 120 i więcej. Gorąco, bród, robactwo i zaduch okropny. Zmarli: śp. Morgentaler − były prezydent Pińska, Ślaski − obywatel m. Pińska, restaurator, inż. płk .Głazek, adwokat Obuchowicz. To tylko kilku, o których wiem, a w rzeczywistości zmarło o wiele więcej z wycieńczenia i głodu.

Od 3 października 1940 r. − więzienie w Brześciu nad Bugiem, 22 maja 1941 r. ogólny transport w nieznane. Podróż trwała 45 dni w wagonach bydlęcych silnie ubezpieczonych. Przez całą drogę karmiono nas słoną rybą i czarnym chlebem w małej ilości 400 gramów dziennie. Wodę dawano rzadko, czerpaną z rowów przytorowych.

W naszym wagonie zmarł Żołudziejewski z Grodna. Droga od granicy do końca podróży usiana była obozami koncentracyjnymi. Zawieziono nas do Workuty pod 66 stopień szerokości północnej. Po paru dniach wrócono mnie o 150 km nad rzekę Usę do miejscowości Siwa Maska. Tutaj umieszczono naszą „brygadę” roboczą w ziemiankach, gdzie pluskwy, szczury i masa komarów oraz muszek zwanych meszkami, wszystko to dręczyło nas niezmiernie, wysysając resztki rozwodnionej krwi. Żywiono znowu wodnianką, względnie owsem. Chleba dawano 700 gram, jeśli się wypracowało tzw. normę, np. na człowieka przypadało wykopać 8-10 m3 ziemi lub ładować względnie rozładować barkę z drzewem około 1000-tonowa na 30, względnie przenosić 200 metrów 70 worków 80-kilogramowych z mąką na dzień.

Telesfor Kaczmarek – żołnierz Armii Polskiej na Wschodzie, Palestyna, 1943 r.

Pracowaliśmy i spaliśmy w tych samych łachmanach., stale pod nadzorem straży ze specjalnie tresowanymi psami. Głód panował taki, że niektórzy jedli różne odpadki znalezione na śmietnikach lub niedojrzałe jagody leśne. Nogi puchły, otwierały się rany − zynga. Często ktoś umierał, a jeśli miał złote zęby, to przyśpieszano mu śmierć. Zmarli śp. bosmat Małek, kasjer z Pińska Stępniewski, ppor. Moczydłowski. To tylko nieliczni, o których mogę powiedzieć z całą pewnością. A przecież zginęło tysiące innych, o których śmierci nic nie wiadomo.

 

 

Wreszcie radość ogromna − umowa polsko-sowiecka w sierpniu 1941 r. Zwalniano nas grupami. Ja zostałem zwolniony 16 września 1941 r. Z tego samego miejsca koledzy wyjeżdżali dopiero w marcu 1942 r. Zwolniono nie wszystkich, tysiące tam zostało, jeśli do dziś dotrwali żywi. Dano nam możliwość zakupienia troszkę prowiantu i skierowano do Buzułuku [miasto w europejskiej części Rosji, w latach 1941-42 siedziba dowództwa i sztabu formującej się Armii Polskiej w ZSRR – przyp. red.]. Jechaliśmy i w barkach i w wagonach, na wagonach i szliśmy setki kilometrów pieszo.

Wreszcie w połowie października 1941 r. przywieziono nas, lecz nie do miejsca tworzenia się Armii Polskiej, lecz nad morze Aralskie. W czasie drogi otrzymaliśmy po 400 gram chleba albo nic. Jechały z nami rodziny z dalekiej północy. Znowu trupy, znowu dzieci zmarłe z głodu, wrzucane do rzeki Amu-Daria.

W 2 Korpusie Polskim we Włoszech, 1945 r.

Nad morzem Aralskim umieszczono [nas] w kołchozach jako ludzi już wolnych. Lecz w kołchozach to samo, za wykonanie normy 600 gramów chleba, względnie 400 gramów prosa i 200 gram rzepy. To samo otrzymywali obywatele sowieccy. Kto był sprytniejszy, żył dlatego, że uprawiał nielegalny handel względnie kradł barany na pastwiskach.

 

 

Wreszcie w dniu 22 lutego 1942 r. wstąpiłem do Armii Polskiej. Było to w Czok-Pak w południowym Kazachstanie. Przełęcz górska z wiecznymi śnieżycami. Ludzie napływali tłumnie wynędzniali i kładli się pokotem na tyfus plamisty, który przynieśli ze swej nieszczęsnej włóczęgi. Zachorowałem i ja tutaj, ale Bóg miał mnie w swojej opiece. Żyję i jestem zdrów.

Widziałem Rosję w czasie pokoju i w czasie wojny. Przejechałem ją od dalekiej północy po morze Kaspijskie. Wszędzie zawsze widziałem tylko nędzę i ludzi w łachmanach. Rozmowa toczyła się zawsze na ten sam temat: gdzie sprzedają chleb, gdzie i ile chleba dają za normę itd.

W obozie pracowałem z człowiekiem, który opowiadał mi, jak w roku 1932 w okolicach Saratowa nad Wołgą kupował mięso ludzkie i jadł je z głodu. Kiedyś jeszcze w Polsce słyszałem o tym, lecz nie chciałem wierzyć. Później dopiero przekonałem się, że to wszystko, co pisano o Sowietach, było za mało, widziałem gorsze rzeczy, których nie da się opisać.

Dzisiaj znajduję się w Armii Polskiej, niczego mi nie brak. Powinienem być szczęśliwym. Niestety, tam w Rosji w Akmolińskiej obłasti, rejonie Aryk-Bałyk, sioło Konstantynowka znajdują się moja żona, mój synek. Zostały tysiące polskich obywateli, którzy płakali na widok polskiego żołnierza, którym pozostała tylko modlitwa i wiara, że Bóg i Rząd nasz o nich nie zapomną. Oby tak się stało.

Telesfor Kaczmarek

 

Telesfor Kaczmarek ‒ biogram

Telesfor (Maciek) Kaczmarek urodził się w Szamotułach 26 grudnia 1910 r. Jego rodzic: Jan (z zawodu murarz) i Anna z domu Konieczna mieli czworo dzieci: dwóch synów i dwie córki. Telesfor był z nich najstarszy.

Ukończył Gimnazjum im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach, w 1930 r. zdał maturę. Następnie odbył obowiązkową służbę wojskową: najpierw w Szkole Podchorążych Piechoty w Jarocinie, a następnie w 58 Pułku Piechoty w Poznaniu (IX 1930-IX 1931). Wrócił do Szamotuł, ale w latach kryzysu gospodarczego trudno mu było znaleźć pracę. W czasie kampanii zatrudniany był w szamotulskiej cukrowni, okresowo pracował też na poczcie. W 1933 r. otrzymał pracę w Urzędzie Skarbowym w Pińsku (woj. poleskie, obecnie Białoruś).

Zuzanna z domu Domańska i Telesfor Kaczmarek, 1936 r.

Praca urzędnicza wiązała się ze stabilizacją. Dzięki koleżance z pracy ‒ Marcie Łosin poznał jej młodszą siostrę Zuzannę Domańską (urodzoną w 1912 r. w Żelechowie), która prowadziła dom Łosinów. Pobrali się w sierpniu 1936 r. W październiku 1939 r., już po zajęciu tej części Rzeczypospolitej przez ZSRR, urodziło się ich pierwsze dziecko ‒ syn Karol.

1 marca 1940 r. ‒ jako polski urzędnik ‒ został aresztowany przez NKWD. Śledztwo z użyciem brutalnych metod trwało 3 miesiące. 30 grudnia 1940 r. zaocznie skazano go na 8 lat obozu pracy za rzekomą przynależność do organizacji antysowieckiej. Jeszcze w czasie trwania śledztwa, 13 kwietnia 1940 r., jego żonę, razem z synem i siostrą Jadwigą Domańską, wywieziono do Kazachstanu.

Telesfor Kaczmarek był przetrzymywany do 22 maja 1941 r. w więzieniu w Brześciu nad Bugiem, a następnie przez kilka miesięcy pracował w obozie pracy na północy Rosji nad rzeką Usą (Workuta, Siwu-Maska i Pieczorłag). Zwolniony z obozu we wrześniu 1941 r. po porozumieniu rządu polskiego na emigracji z rządem radzieckim i amnestii (rehabilitacja nastąpiła dopiero po blisko 40 latach ‒ 7.09.1989 r.).

Naszywki z munduru Telesfora Kaczmarka. Walczący w składzie 8 Armii Brytyjskiej 2 Korpus Polski otrzymał od dowódcy armii gen. Olivera Leese’a po bitwie o Monte Cassino odznakę specjalną. Stanowiła ją oznaka rozpoznawcza 8 Armii Brytyjskiej w kształcie tarczy krzyżowców.

Do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR udało mu się wstąpić 22 lutego 1942 r. na terenie Kazachstanu (miejscowość Szakpak); początkowo został wcielony do 24 Pułku Piechoty (w ramach 8 Dywizji Piechoty) Dopiero dzięki listom wysyłanym z wojska do przedstawicielstw polskiej ambasady w maju 1942 r. poznał miejsce pobytu rodziny i nawiązał kontakt z żoną. Armia gen. Andersa w tym czasie przebywała już w republice uzbeckiej w Azji Środkowej, a Telesfor Kaczmarek przydzielony był wówczas do Kompanii Administracyjnej Centrum Wyszkolenia Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR (miejscowość Wrewskoje). W zachowanym liście do żony z 8 VIII 1942 r. pisał o ewakuacji z ZSRR, która wkrótce miała nastąpić; miał nadzieję, że rodzinie uda się dołączyć do grupy ponad 40 tys. polskich cywilów, która opuszczała Związek Radziecki. Tak się jednak nie stało ‒ Stalin po wydaniu zgody na wyprowadzenie Armii Polskiej z ZSRR nie brał już pod uwagę jakiejkolwiek dalszej współpracy.

Gwiazda Italii, nadana 21.12.1945 r.

W czasie służby w armii gen. Andersa Telesfor Kaczmarek kilka razy był przenoszony z jednostki do jednostki: w 1943 r. służył w Ośrodku Wyszkolenia Piechoty, a od wiosny 1944 r. ‒ w służbie zaopatrywania i transportu. Odbył kilka kursów (w tym kurs prawa jazdy) i uzyskał awanse: na plutonowego (1.11.1942) i sierżanta (1.06.1945). Przebył cały szlak armii gen. Andersa: od ZSRR, przez Iran, Irak, Palestynę, Egipt, do Włoch i w końcu do Wielkiej Brytanii (XI 1946). Bezpośrednio uczestniczył w walkach od 18 listopada 1944 r. do 2 maja 1945 r. ‒ w Apeninach Północnych, nad rzeką Senio i w czasie bitwy o Bolonię. Otrzymał odznaczenia: Gwiazdę za Wojnę 1939-45, Gwiazdę Italii, Medal Wojska, Odznakę Pamiątkową 2 Korpusu i The War Medal 1939/1945. Telesfor Kaczmarek miał przydział do Oddziału VI (Specjalnego) Sztabu Naczelnego Wodza, w ramach którego odbył przeszkolenie spadochronowe we Włoszech, gdzie otrzymał Znak Spadochronowy numer 4407, co oznacza, że jako tzw. cichociemny miał zostać zrzucony do okupowanej Polski. Z relacji córki Małgorzaty wynika, że po przyjeździe do Wielkiej Brytanii uległ wypadkowi w czasie ćwiczeń lotniczych. Być może właśnie ta kontuzja uniemożliwiła przerzut do Polski.

Medal Wojska 1939-45, nadany 16.04.1946 r.

Przed komisją repatriacyjną w Wielkiej Brytanii stanął 27 kwietnia 1947 r. i 1 czerwca był już w Polsce. Z żoną i synem spotkał się ponad 7 lat po rozstaniu w Żelechowie (pow. garwoliński) ‒ rodzinnej miejscowości Domańskich. Powrót z Kazachstanu Zuzanny, Karola (zm. w 1972 r.) i Jadwigi (później po mężu Kozłowskiej) odbywał się w strasznym mrozie; kiedy jechali wozem z sianem, furman zamarzł, dalszą podróż odbyli na ciężarówce.  

Telesfor Kaczmarek chciał nowe życie rozpocząć w Szamotułach. Do 1951 r. pracował w szamotulskim Urzędzie Skarbowym, potem zatrudniony był Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni, a następnie ‒ jako główny księgowy ‒ w Stacji Hodowli Roślin Ogrodniczych w Mutowie. Zuzanna i Telesfor Kaczmarkowie doczekali się trojga kolejnych dzieci: Małgorzata (po mężu Hołderna) urodziła się w 1948 r., Stanisław ‒ w 1949 r. (zmarł w 2014), Urszula (po mężu Wegner) ‒ w 1952 r.

Zginął tragicznie 12 kwietnia 1960 r.

Relacja Telesfora Kaczmarka z okresu przed wstąpieniem do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR przechowywana jest w Instytucie Polskim i Muzeum gen. Sikorskiego w Londynie. Pierwszy opublikował ją Jan Domański (chrześniak Telesfora Kaczmarka) na łamach „Gazety Nidzickiej”, spełniając w ten sposób wolę Stanisława Kaczmarka ‒ syna Telesfora (marzec 2016 r., w 76. rocznicę masowych deportacji Polaków).

Zdjęcia i dokumenty udostępnili: Małgorzata Hołderna, Wojciech Kaczmarek i Jan Domański.

Opracowanie Agnieszka Krygier-Łączkowska

regionszamotulski.pl

 

Udostępnij na: