Sposób w jaki Andrzej Bobola upomniał się o swoją cześć, powinien stanowić mocne ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zechcą dokonywać politycznie poprawnych i wpisujących się w określoną „mądrość etapu” manipulacji postacią oraz życiorysem świętego.

Usłyszałem pukanie, a później poczułem mocne uderzenie w prawe ramie. Zobaczyłem nad sobą zwalistą postać w czarnej sutannie. Była druga w nocy. W pierwszej chwili pomyślałem, że to napad na plebanii – tak wspomina swoje pierwsze „spotkanie” z Andrzejem Bobolą ks. Stanisław Niźnik. Trudno się dziwić, że znany z porywczego charakteru święty w ten nietuzinkowy sposób postanowił przypomnieć o sobie pracującemu w Strachocinie księdzu proboszczowi. Czego można było się spodziewać po jezuicie, którego jeden z przełożonych uznał, ze względu na gwałtowność charakteru, za „za niezdatnego do nauczania w szkołach i piastowania urzędu przełożonego”?

Pojawienie się w Strachocinie to nie był pierwszy przypadek, gdy święty Andrzej „interweniował” w swojej sprawie. Dopominał się bowiem o należną mu cześć wielokrotnie i w sposób bardzo intensywny.

Odnajdźcie moje ciało!

Już 40 lat po swojej męczeńskiej śmierci, kiedy niemal zupełnie o nim zapomniano, święty ukazał się rektorowi kolegium jezuickiego w Pińsku. Kiedy 16 kwietnia 1702 roku ksiądz ks. Marcin Godebski modlił się o pomyślność dla przeżywającej trudności szkoły ukazał mu się nieznany jezuita, przedstawił jako Andrzej Bobola, i zapewnił, iż będzie miał klasztor w opiece pod warunkiem, że jego ciało zostanie odnalezione i otoczone odpowiednią czcią. Aby ułatwić spełnienie tego żądania zakonnik dwukrotnie wskazał miejsce swojego spoczynku. Po trzech godzinach pracy wykopano z ziemi trumny z łacińskim napisem: „Ojciec Andrzej Bobola Towarzystwa Jezusowego przez kozaków zabity”. Jak wielkie musiało być zaskoczenie kiedy po otwarciu trumny ujrzano zwłoki, zachowujące świeży wygląd, ze wszystkimi śladami tortur. A należy pamiętać, że męki jakim poddano Andrzeja Bobolę należały do szczególnie okrutnych. Dla schizmatyckich kozaków jezuita był bowiem wrogiem najgorszego sortu – jako znany „duszochwat” przywracający ruską ludność na łono Kościoła Świętego.

Bicie nahajami, kopanie i wielokilometrowy bieg z rękami przywiązanymi do pary koni stanowiły jedynie preludium do okrutnej kaźni, która miała czekać jezuitę. Jej najokrutniejsza część rozegrała się w miejskiej rzeźni w Janowie Poleskim. Rządni krwi oprawcy wcisnęli męczonemu duchownemu na głowę uplecioną z gałązek dębowych koronę. Policzkowanie szybko przerodziło się w zadawanie brutalnych, wybijających zęby uderzeń pięścią. Udręczone ciało wylądowało na stole, na którym przypalano je żywym ogniem. Na miejscu tonsury kozacy wycięli mu ciało do kości, zaś z pleców zdjęli skórę wykrajając na nich krwawy „ornat”. Rany posypali sieczką, a następnie odcięli męczonemu nos, uszy i wargi, a pod paznokcie wbili drzazgi. Nie mogąc już dłużej znieść niezłomnej postawy męczonego kapłana, który mimo straszliwego bólu nieustannie trwał przy świętej wierze, powtarzając „jestem księdzem katolickim kapłanem. W tej wierze się urodziłem i w niej też chcę umrzeć. Wiara moja jest prawdziwa i do zbawienia prowadzi. Wy powinniście żałować i pokutę czynić, bo bez tego w waszych błędach zbawienia nie dostąpicie. Przyjmując moją wiarę, poznacie prawdziwego Boga i wybawicie dusze swoje” okrutni oprawcy wyrwali Andrzejowi Boboli język wycinając w karku otwór. Ciało szarpane drgawkami powieszono głową w dół. Po dwóch godzinach dalszych tortur odcięto je, a dowódca oddziału około godziny trzeciej po południu, uderzeniem szabli zakończył te nieludzkie męczarnie dobijając zakonnika.

Odnalezione dzięki nadprzyrodzonej interwencji udręczone ciało, owinięto w nowe prześcieradło, okryto sutanną, czarnym ornatem i prze­łożono do nowej trumny, którą umieszczono na rusztowaniu w środku krypty. Wieść o cudzie szybko rozeszła się po Polesiu. Ludność chcąca oddać hołd Andrzejowi Boboli przypominała sobie opowieści snute przez ojców o heroizmie jezuickiego kapłana. Niezłomny kapłan potrafił także odwdzięczyć się współbraciom za spełnienie jego prośby. Szwedzi grabiący Rzeczpospolitą nie zniszczyli Pińska, a epidemia, która pochłonęła w tym czasie wiele tysięcy istnień ludzkich ominęła tę ziemię.

Zostanę w Królestwie Polskim za głównego patrona

Interwencja Andrzeja Boboli zakończona odnalezieniem jego ciała nie była ostatnia. Po stu latach trwania lokalnego kultu zamordowanego przez kozaków kapłana, jezuita ponownie przypomniał się Polakom.

W 1819 objawił się dominikaninowi Alojzemu Korzeniewskiemu. Zakonnik po dłuższych modlitwach zanoszonych w intencji odzyskania przez Polskę niepodległości ujrzał postać, która przedstawiła się jako Andrzej Bobola. Ojciec Korzeniewski otrzymał polecenie spojrzenia przez okno, wówczas jego oczom ukazała się – zamiast znajomego widoku wirydarza wileńskiego klasztoru – rozległa równina. Widok ten miał przedstawiać, jak powiedział Andrzej Bobola, ziemię pińską, gdzie dostąpił „chwały cierpień męczeństwa za wiarę Chrystusową”. Wkrótce widok uległ gwałtownej zmianie – równinę pokryło walczące zaciekle wojsko. „Gdy skończy się wojna, którą widzisz, wtedy, królestwo Polski zostanie przywrócone przez miłosierdzie Boże, a ja zostanę w nim uznany jako główny patron” – usłyszał o. Korzeniewski.

Zadanie uczynienia z Andrzeja Boboli patrona do najłatwiejszych nie należało, nie był on bowiem wówczas nawet beatyfikowany. Do zakończenia przedłużającego się m. in. z powodu kasaty Jezuitów i rozbiorów Polski procesu doszło dopiero 24 czerwca 1853 r.

Sprawa patronatu nad Polską powracała wielokrotnie podczas dramatycznych wydarzeń, których nie brakowało w historii naszej Ojczyzny. Pojawiła się m.in. po sierpniowym Cudzie nas Wisłą w 1920 roku. Ponownie zaistniała po kanonizacji, która miała miejsce w Rzymie 17 kwietnia 1938 roku.

O potrzebie uznania świętego za Patrona Polski przypomniano również po ogłoszeniu w 1957 r. przez papieża Piusa XII w „trzechsetną rocznicę chwalebnego męczeństwa św. Andrzeja Boboli” encykliki Invicti athletae Christi (Niezwyciężony Atleta Chrystusa). W papieskim dokumencie zawarto m. in. odezwę do narodu polskiego z wezwaniem do nieugiętego trwania przy religii i Kościele:

Niechże więc idąc za jego świetlanym przykładem nadal bronią ojczystej wiary przeciw wszystkim niebezpieczeństwom, niech usiłują obyczaje do norm chrześcijańskich dostosować, niech to sobie mają mocnym przekonaniem za największą chwałę swojej Ojczyzny, jeżeli przez nieugięte naśladowanie niezachwianej cnoty przodków to osiągną, żeby Polska zawsze wierna była dalej „przedmurzem chrześcijaństwa”. Zdaje się bowiem wskazywać „historia, […] jako świadek czasów, światło prawdy […] i nauczycielka życia”, że Bóg tę właśnie rolę narodowi polskiemu przeznaczył. Niechże więc mężnym i stałym sercem usiłują tę rolę wypełnić, unikając wrogich podstępów i zwalczając przy pomocy łaski Bożej wszystkie przeciwności i próby. Niech spoglądają na nagrodę, jaką Bóg obiecuje tym wszystkim, co nie szczędząc wysiłków z najwyższą wiernością i gorącą miłością żyją, działają i walczą dla zachowania i rozszerzenia na ziemi Bożego Królestwa pokoju.

Starania biskupów polskich przerwał jednak wybuch II wojny światowej. Ognik nadziei na szczęśliwe doprowadzenie sprawy do końca tlił się przez niemal cały okres komunistycznego zniewolenia jakiemu po 1945 roku uległa Polska. Trzeba było jednak czekać, aż do 2002 roku kiedy to święty Andrzej został drugorzędnym Patronem Polski (oznacza to m. in. iż w kościelnej liturgii nie przysługuje mu „uroczystość”, a „święto”).

Jestem Święty Andrzej Bobola. Zacznijcie mnie czcić w Strachocinie

Choć do kanonizacji pochodzącego z niedużej wsi koło Sanoka Andrzeja Boboli doszło w 1938 roku, to do lat osiemdziesiątych XX wieku w jego rodzinnej Strachocinie mało, lub z goła nikt nie upominał się o należyte upamiętnienie świętego. I znów święty Andrzej musiał wziąć sprawy w swoje ręce.

Przez lata kolejni lokatorzy starchocińskiej plebanii byli świadkami niepokojących zdarzeń. Wspominali o nich m. in. Wiesław Kielar, siostrzeniec ks. Władysława Barcikowskiego, proboszcza w Strachocinie w latach 1912-1942, oraz ks. Ryszard Mucha, proboszcz w latach 1970-1984. Ten ostatni szczególnie dotkliwie przeżył potkania z „nieznanym przybyszem zza światów”.

Jak relacjonował – obejmujący w niecodziennych okolicznościach probostwo – ks. Stanisław Niźnik „przyjmuje się, że to z powodu wydarzeń na plebanii, ks. Ryszard podupadł na zdrowiu. Pojawiająca się i znikająca postać nigdy nie czyniła krzywdy ks. Ryszardowi. Jedynie przypominała, że czegoś oczekuje. Problem sprowadzał się do odkrycia prawdy, o nieznanej postaci, której strój sugerował, że jest kapłanem. Długa czarna sukmana, ciemna broda i smukła sylwetka – oto charakterystyczne cechy pojawiającej się osoby. To wszystko wiemy z przekazów ks. Ryszarda. Ludzie nie bardzo wierzyli w to, co przeżywał proboszcz, a odwiedzający go koledzy, nie zawsze z uwagą słuchali jego opowiadań. Stan zdrowia kapłana ulegał pogorszeniu, aż przyszła poważna choroba i ks. Ryszard znalazł się w szpitalu”.

Także i księdzu Józefowi święty Andrzej nie zamierzał dać spokoju. Opisane na początku gwałtowne interwencje powtarzały się przez następne cztery lata. W nocy 16 na 17 maja 1987, zjawiająca się postać na jego pytanie duchownego: „kim jesteś? i czego chcesz?” – odpowiedziała: „Jestem Święty Andrzej Bobola. Zacznijcie mnie czcić w Strachocinie”. Kiedy ksiądz Niżnik podjął się realizacji tego wezwania nękające go wizje ustąpiły. Relikwie świętego Andrzeja Boboli trafiły do Strachociny 16 maja 1988 roku.

Opisana historia ukazuje trudną do zaakceptowania dla wielu prawdę, że Niebiosa ingerują w naszą rzeczywistość. „Upartość” świętego Andrzeja Boboli w dążeniu do objęcia jego osoby należytą czcią powinna być wyraźnym ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy chcieliby – jak niestety stało się z wieloma wielkimi postaciami Kościoła, ze św. Franciszkiem na czele – zafałszować jego prawdziwą tożsamość. Można domniemywać, że jest to ostrzeżenie skuteczne. Andrzej Bobola wciąż pozostaje bowiem świętym bardzo niewygodnym. Trudno się dziwić – jego radykalizm i zapał w niesieniu wszystkim bez wyjątku Świętej Wiary Katolickiej kłócą się z tak silnie promowaną dziś dialogicznością i sztuką zawierania kompromisów.

A przecież Andrzej Bobola został bestialsko zamordowany właśnie dlatego, że na żadną ugodę iść nie chciał, a dialog uznawał za słuszny jedynie wtedy, gdy mógł w jego ramach bez skrępowania głosić prawdy Wiary. Dlaczego więc wciąż nie doczekał się spełnienia prośby i nie dołączył do grona głównych patronów naszej ojczyzny, ale nadal mówimy o nim jako o „drugorzędnym patronie”? Czy znów będzie się musiał o to upomnieć osobiście?

Łukasz Karpiel

Źródło: www.pch24.pl

Udostępnij na: