6 grudnia otrzymałam od niego maila, w którym na moją prośbę przygotował propozycje i poprawki do projektu nowelizacji Ustawy o Karcie Polaka. Mojej odpowiedzi już nigdy nie przeczytał…
Odszedł szybko, 7 grudnia, tylko kilka minut i… pozostał świat, w którym nie ma Bernarda. Nie odpowie na mój telefon, nie odpisze na maila, nie wyśle już artykułu i swoich zdjęć z ostatniej podróży… Nie będzie go przy naszym redakcyjnym ognisku, nie ma kolegi, który jak nikt tak głęboko czuł i rozumiał, do którego tyle razy zwracałam się o radę.
Był dobrym nauczycielem, harcmistrzem, krajoznawcą, opiekunem miejsc pamięci narodowej, założycielem skautingu katolickiego na Białorusi w latach 90. XX wieku – opiekunem harcerstwa, trenerem polskiej drużyny sportowej. Wybitnym działaczem społecznym Związku Polaków na Białorusi, wieloletnim prezesem ZPB w Horodziei. Dziennikarzem, szczerym i odważnym, który jako jedyny z nas, bronił polskich racji w „zależnej” i „niezależnej” prasie białoruskiej. Pisał równie dobrze po polsku i po białorusku. W swoich artykułach w „Narodnej Woli” walczył z nacjonalistami białoruskimi o prawdę historyczną. Pamiętam jego teksty o powstańcach styczniowych, o tym, że powstanie Kalinowskiego było częścią wielkiego ogólnopolskiego Powstania Styczniowego. Jak odbijał ataki na Kartę Polaka, pisał o znaczeniu tej Ustawy i że w żadnym wypadku nie zagraża ona Białorusinom. Jak odważnie polemizował z redaktorem białoruskiego pisma historycznego „Arche”. Jak pisał o rocznicy mordu 100 Polaków w Gajkach, w okolicach Nieświeża, i o wszystkich zakazanych, „niepoprawnych” polskich rocznicach, o których inni woleli przemilczeć. Organizował apele ku czci poległych 10 kwietnia 2010 r., nie bał się być „niepoprawnym” i wierzył, że prawda o tym wydarzeniu wyjdzie na jaw – zbyt dobrze znał historię i niesłychaną perfidię Rosji. Ubolewał nad stanem Polski ostatnich 8 lat, nad brakiem przemyślanej i konsekwentnej polityki wschodniej, mawiał: „Kiedy jedni „zarzynają watahy”, drudzy wyprzedają kraj, a kłamstwo i chamstwo staje się normą życia, ludzie tracą wiarę. Co będzie z młodym pokoleniem?” Widział, jak w tej sytuacji odchodzą od pracy społecznej najlepsi liderzy polscy na Białorusi, jak marginalizuje się i kurczy społeczeństwo polskie w naszym kraju, jak dogorywa oświata polska i nasza polska tożsamość.
Miał ogromną wiedzę, był uczciwy i szczery w każdym calu, wrażliwy na każde kłamstwo i niesprawiedliwość. Opiekował się miejscami polskiej pamięci narodowej w Horodziei, Stołpcach, Nieświeżu i okolicach, organizował prace porządkowo-remontowe na polskich cmentarzach, przychodził na groby żołnierskie z uczniami, i właśnie tam zaczynały się jego lekcje języka ojczystego, literatury, historii i życia. Napisał kiedyś: „Pochylamy głowy nad grobami wszystkich naszych bohaterów, pamiętając ile dla nas zrobili. Zapalmy znicze i módlmy się… Ale kto zapali znicze i położy kwiatek na odległych terenach, w lasach i polach? Zwracam się z apelem do wszystkich, którym jest bliska pamięć o Rodakach. Nie trzeba czekać, kiedy księża przypomną wiernym, iż pamięć o zmarłych jest naszym obowiązkiem. Ratujmy i sprzątajmy miejsca pamięci narodu polskiego, nasze groby. Dbajmy o nie cały czas, nie tylko w święta”. I dbał, o każdy mały pomnik, o każdy krzyż w swojej okolicy. Nigdy nie robił ze swojej pracy rozgłosu, nigdy nic nie było na pokaz. Był niezwykle skromny, a praca społeczna była dla niego czymś naturalnym jak oddychanie. Już po śmierci Bernarda zaczęłam szukać jakiejś informacji o nim, o śladach pracy na ziemi brasławskiej i mińskiej, o jego inicjatywach i projektach ekologicznych (wiedziałam, że wraz z uczniami w latach 90. sadził lasy w okolicach Miadzioła) – nic nie znalazłam. Obecnie powstają „parapolskie” organizacje i instytucje na Białorusi, które codziennie przechwalają się w sieciach społecznościowych każdym małym ruchem, liczą się obrazki i ilość polubień… Bernard na szczęście pozostał w epoce „bezpolubieniowej”. Po prostu kochał swoją pracę, kochał Polskę i swoje małe ojczyzny, dla nich pracował i żył, był szczery i autentyczny, a intencje miał czyste i szlachetne. Takim pozostanie w naszej pamięci, takim będą Go pamiętać uczniowie.
Urodził się we wsi Jadokłanie sześć kilometrów od Ostrowca w rodzinie Józefa Pakulnickiego i Genowefy Stużyńskiej. Niedaleko rodzinnej wsi była miejscowość Dębniki, gdzie kiedyś do swoich krewnych Mineyków (tych samych, z których pochodził premier Grecji Papandreu) często przyjeżdżał Henryk Sienkiewicz. Tam, wśród pagórków i lasów, pisarz pracował nad „Panem Wołodyjowskim”. Bernard rósł na pograniczu kultur: polskiej, litewskiej, białoruskiej. Wielokrotnie mówił, że nigdy nie zauważył w swoim środowisku, wśród mieszkańców kresowych nieżyczliwości, dyskryminacji kogokolwiek na tle narodowościowym – w jego stronach ludzie żyli w zgodzie, byli tolerancyjni, szanując sąsiadów, ich język i wiarę. Normą były w rodzinach obchody świąt i katolickich i prawosławnych. Pierwszym dużym miastem w życiu Bernarda było pobliskie Wilno, które obudziło i utrwaliło na zawsze jego polską tożsamość. Wspominał: „Wilno, zwiedzane często z rodzicami, dawało mi siłę ducha, moc i natchnienie w czasach komunistycznych. Miało wpływ na kształtowanie mojej osobowości. Po latach zrozumiałem bogactwo i historyczną wartość tej ziemi. Wielokulturowość stanowiła zawsze siłę Kresów, które przez całe wieki garnęły się ku polskości.”
Bernard należał do polskiego pokolenia inteligencji kresowej, które wyrosło bez polskiej szkoły. Języka uczył się w domu, w kościele, z wydawanej w Wilnie gazety „Czerwony sztandar”. „Silna okazała się pamięć moich rodziców o tym, że tu była Polska, w ich wspomnieniach była ona idealna i promienna. Z moich obserwacji wynika, że język polski przetrwał tylko tam, gdzie starsze pokolenie starało się podtrzymywać jego znajomość i gdzie był językiem domowym. Moja mama świadomie mówiła wyłącznie po polsku. Do dnia dzisiejszego pamiętam przykazanie ojcowskie „Polak żyje, pracuje, cierpi i umiera z myślą o Bogu i Polsce”.
Niewiele takich rodzin zostało na Białorusi. Kilkanaście tysięcy „kartoczników” (posiadaczy Karty Polaka) to coś zupełnie innego. Wielu z nich, oświadczając na piśmie, że są częścią Narodu Polskiego, myśli wyłącznie o bezpłatnych wizach, polskich stypendiach, dotacjach i możliwościach, które można „wycisnąć” z Państwa Polskiego. Nigdy nie zrozumieją tych, co dla Polski żyli, walczyli, cierpieli i umierali. Ich hasło życiowe ”gdzie dobrze, tam ojczyzna”. O tych zjawiskach rozmawialiśmy z Bernardem i innymi autorami „Ech Polesia” podczas naszego ostatniego spotkania redakcyjnego przy ognisku w podlubelskim Rogóżnie w ostatnich dniach sierpnia 2015 r. Mówiliśmy wtedy także o tym, że kościół przestaje już być sojusznikiem nauczyciela polskiego na Białorusi, pierwszy raz za stulecia, gdyż hierarchowie wybrali poprawność polityczną, opowiadając się po stronie silniejszego. Losy naszej osieroconej polskości na Białorusi głęboko i ostro niepokoiły Bernarda. Z bólem opowiadał o wycofaniu języka polskiego z kościołów, o zanikaniu mowy ojczystej w tradycyjnie polskich miejscowościach, o wielu zjawiskach, o których niestety nie mam możliwości Państwu dziś opowiedzieć.
Bernard miał 18 lat , gdy opuścił dom rodzinny. Wspomina: „Rodzice odprowadzali mnie do bramy ze smutkiem, przeżegnali błogosławiając na drogę, chcieli, żeby mój los i los moich braci ułożył się lepiej niż ich, zmęczonych ciężką pracą w kołchozie, zniewolonych, bezprawnych.” Jak wszyscy młodzi chłopcy, Bernard odbył służbę w wojsku, w Sowieckiej Armii. Tak się złożyło, że był uczestnikiem okupacji Czechosłowacji w 1968 roku, wydarzenia tych dni wywarły mocny wpływ na jego światopogląd, ukształtowały jego osobowość i ostrą nienawiść do dyktatury, do odwiecznego „imperium zła”. Pracował potem jako nauczyciel w szkołach wiejskich Grodzieńszczyzny i Mińszczyzny. Założył tam pierwsze kółka języka polskiego, polskie drużyny sportowe. Stał się jednym z pierwszych założycieli katolickiego skautingu na Białorusi. Będę wdzięczna wszystkim, kto znał ten okres w życiu Bernarda, jego współpracownikom i uczniom za informacje, wspomnienia, fotografie. Z opowiadań Bernarda znam tylko przyczyny, które spowodowały, że z prowadzenia skautingu katolickiego zrezygnował. Bernard nie mógł zaakceptować warunków, stawianych przez władze i „smutnych panów”. Tak umarła kolejna piękna inicjatywa wychowawcza w naszym kraju. Mijały lata. Bernard przez ćwierć wieku był jedynym Polskim Nauczycielem w Horodziei, pracował w szkole i prowadził kółka języka polskiego, ostatnie lata zajęcia odbywały się w jego domu. Swoje podróże krajoznawcze odbywał najczęściej rowerem, zdjęcia robił starym i wiernym aparatem fotograficznym. Miał dobrą rodzinę, był wspaniałym ojcem i dziadkiem.
Przeglądając notatki i publikacje Bernarda, znalazłam świadectwo o jednej z pięknych kart historii jego rodziny – o tym, że imiona jego rodziców są wyrzeźbione w Alei Sprawiedliwych przez instytut Yad Vashem, że już po śmierci Józef i Genowefa Pakulniccy zostali uhonorowani medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” za uratowanie w czasie wojny żydowskiej rodziny. Bernard mawiał kiedyś, że poznawał prawdę historyczną nie tylko z dobrych książek, ale z życia, z opowieści rodziców i krewnych, wśród których byli represjonowani i wysłani przez władze sowieckie, ofiary procesu kolektywizacji i niszczenia prawdziwych gospodarzy naszej ziemi, partyzanci i żołnierze wyklęci… Lubił powtarzać słowa Zbigniewa Herberta: „Głównym obowiązkiem intelektualisty – myśleć i mówić prawdę”. I taki zawsze był, dociekliwy, myślący niezależnie, odważnie broniący prawdy. Dla mnie był i pozostanie Ostatnim Mohikaninem, szlachetnym, często osamotnionym obrońcą polskości na Białorusi.
Alina Jaroszewicz