Są miejsca gdzie człowiek prawie nie ma dostępu. Spotykamy je bardzo rzadko ale istnieją jeszcże. Natura tam żyje własnym życiem i nikt jej praw nie narusza.
Spotykałem takie miejsca na Polesiu i na Wileńszczyźnie. Tam, szczególnie w okolicach Naroczy, danym mi było dobrnąć do dużej wyspy okolonej bagnami i oparzeliskami. Topieliska stały na straży zamkniętej w sobie wyspy. Oczarowała mnie ona swoją dziką pięknością. Czar jej stanowił prastary starodrzew dębowo-świerkowo-sosnowy gdzie nigdy nie stuknęła siekiera i nie zgrzytnęła piła i echo nie niosło głosu zniszczenia. Nie spotykało się tam pnia po ściętym drzewie; nie było śladu człowieka – tego wroga lasu. Na Polesiu, nad Łanią i Słuczą, były lasy równie przepiękne i również człowiek tam nie miał dostępu z powodu olbrzymich odległości, których pokonać nie można było. Dlatego las trwał. Docierali tam tylko tacy, co kochali zamknięte w sobie uroczyska i szli tam jak do świątyni poświęconej pięknu i wiekom.
Lasy to były, lasy! Wieki je hodowały. Odwieczne i niezniszczalne, bo na miejsce upadłych olbrzymów wybijało się nowe ich potomstwo dorodne, młode i silne. Młodzież szybko zabliźniała. rany po wywrotach i szła coraz wyżej, w górę – do słońca. Poszum lasu wieścił chwałę swego mocarnego życia.
Nasze prabory o których już mówi jedynie legenda jednak dotrwały i do naszych czasów. Trzeba było tylko znaleźć je i dobrnąć do nich.
Puszcza tam rządziła się własnymi prawami. Drzewo rosło, rozwijało się, potężniało, starzało się, mruczało i wreszcie waliło wyrwane wichurą i ginęło. I tak było zawsze, ale czas życia mocarzy puszczańskich oznaczały wieki. I trzeba było widzieć te miejsca bo człowiek wynosił z sobą nie tylko pamięć o pięknie praboru ale i świadomość mocy trwania gdy natura tylko sama dyktuje swoje prawa.
Uroczyska na wydmach piaszczystych okolonych bagnami, to były miejsca zbitych i zwartych pni olbrzymów, panował między nimi chłód i mrok. Gałęzie i konary boczne dawno odpadły, śladu po nich nie było tylko szaro-srebrny liszaj mchów piął się po pniach. Życia drzewa trzeba było szukać przy ich wierzchołkach, one chwytały ciepło słońca i w nich drobne ptactwo prowadziło swe korowody. Radośnie tam było i człowiek, mimo woli, unosił głowę by cieszyć się beztroską tych drobnych towarzyszy lasu.
Takie wrażenia odnosiłem z uroczysk Wileńszczyzny.
* * *
Na Polesiu było inaczej. Teren tam był zazwyczaj niski, wydm piaszczystych było mniej i nie tak wyniosłych, ciągnęły się one pasami jako pobrzeża dawnych jezior. Przerwy między nimi stanowiły dawne doliny po zaginionych rzekach. Spotykało się tam mokradła często z oknami czystej wody, śladem dawnego jeziora. Mokradła te otaczał wielki i dorodny las świerkowo-sosnowy, przy czym przy mokradłach przeważał „czarny las” a więc olszyna, jesiom, osika a najbardziej brzoza; wyżej amfiteatralnie, las iglasty uzupełniały duże kępy dębów. U podnóża wydm leżał dywan jagód, głównie żurawiny i brusznice. Od czarnego lasu oddzielały go zbite masy malin. Przypuśćmy, że to myśliwy obserwował ten widok amfiteatru puszczy. Wszystko tam mógł spotkać od niedźwiedzia do jarząbka, mieszkańców lasu ściągały jagody i źródełka wody, ale jeśii znalazł się tam miłośnik przyrody, szczegónie w barwie jesieni zatykało go piękno, ze wzruszenia nie mógł słowa wymówić.
Inne to było wrażenie niż na wyspach Wileńszczyzny ale równie wielkie i pełne zachwytu i wdzięczności naturze, że stwarza i udostępnia takie uczucia, o których nawet nie mógł pomyśleć.
Czasem zryw wichury burzą uderzył w ścianę lasu lub piorun trzasnął w wybujałą ponad sąsiadów sosnę lub świerk. Wyrwany z korzeniami pień runął z łomotem i trzaskaniem łamanych konarów. Zdruzgotana młódź leśna legła wbita w ziemię. Pień runął by spocząć tu na długie lata aż do zaginięcia. Powalony olbrzym powoli i długo zamieniał się w próchno i proch rudo-brunatny. Żywiły się nim nowe porośla młodzieży. Ale przedtem latami dawał on schronienie kunie i łasicy w wygniłych dziuplach, o pień powalony czochrały się dziki a odyńce ostrzyły na nim swe szable, przebiegały po nim „lasów tanecznice” – śmigłe wiewiórki, w konarach jego czatował ryś w oczekiwaniu łupu. Po nim milionami wędrowały leśne mrówki ułatwiające sobie drogę do rodzimego mrowiska. Czasem na zwalonym pniu trzepotały się stadka ptactwa poszukując w próchnie larw i gąsienic. A potem na próchnie kiełkowało nasienie świerków i sosen i od razu wiotkie płoneczki pięły się do góry do światła i słońca. Zaczynały nowe życie na ciele swojego praszczura i co raz głębiej sięgały korzonkami w rodną i miękką próchnicę.
Dziwna jest walka w naturze o istnienie i nigdzie się ona tak nie akcentuje jak w obserwacji życia lasu.
Deszcze a jeszcze więcej lód rozkrusza próchno, pień jeszcze sie trzyma ale coraz bardziej lgnie do ziemi, rozpłaszcza się, zanika. Wsiąka. Już przysypuje po igliwie, porasta mech, jest już tylko mały pagórek ale i on rozpływa się. Ale nowe pokolenie rośnie i krasuje sie, spod jego świeżych gałązek nie widać już nic. Życie drzewa pozornie znikneło. Las! Żródło mocy i wieczności! Prabór!
Taki las zawsze przywołuje pamięć o życiu dawnym i pozornie minionym, które jednak niezmiennie trwa. Człowieka ogarnia zaduma i szacunek dla prawdy.
Szczególnie głębokie wrażenie odczuwało się w rejonie jeziora Meżużoł w puszczy Hołubickiej. Dostać się na jezioro nie było żadnej możliwości, chyba zimą. Jezioro było w zaniku, nie miało brzegu, pływający kożuch porostów i mchu nie mógł utrzymać człowieka. Pod kożuchem była głębia topieli, której zgruntować nie było można. Dostanie się tam więc miało swe tragiczne konsekwencje. Topiele te okrążały wyspy oderwane od brzegów, porośnięte starodrzewiem. Nas, myśliwych, interesowały dzikie gęsi na jeziorze i głuszce na wyspach ale było to tylko nieosiągalne marzenie. Puszcza i jej prawa chroniły je. Wszystko tu było tajemnicze i wrogie intruzowi. Ale mimo to były tam przechody, które znali tylko wtajemniczeni. Miałem szczęście że jeden z moich puszczańskich przyjaciół, Piotrowski, należał do tych Szczęśliwych. Zaprowadził mnie on, mając zaufanie że utrzymam tajemnicę tego przejścia na jedną z wysp tuż nad jezioro. Gdy tam dobrnąłem po prostu straciłem chęć do strzelania i zakłócenia ciszy tego uroczyska. Jakiś mistycyzm mnie ogarnął i wdzięczność, że jest takie dzikie miejsce na świecie. Zasadziłem z wieczora parę głuszczów, zapadło ich w pobliżu kilkadziesiąt, zdumienie mnie ogarnęło, bo nigdy poprzednio tego nie widziałem. Wiedziałem że ze strzelania nic nie będzie, bo do wybranego głuszcza nie podskoczę, gdyż spłoszą go inne. Stałem nieruchomo i słuchałem – to wszystko. Moja flinta milczała tego ranka ale i chęci nie było, by przerywać to misterium pieśni. Gęsi również miałem na strzał, również nie strzelałem. Nie chciałem być intruzem w świątyni puszczańskdej.
W tych odosobnionych miejscach ich stali mieszkańcy, zwierzęta i ptactwo, czują się bezpiecznie. Bo nikt tu nie narusza majestatu puszczy. Cisza panuje. Nie ma zmian w tej głuszy. Tak było zawsze i nic tego prawa nie naruszało.
To było na wydmach. Na ich okrainach było inaczej. Tam rósł czarny las a potem rozpoczynały się mszary, które dalej przechodziły w bagno. Na mszarach rosła karłowata sosna wysokości czasem do pasa człowieka. Gdy się jej przyglądało, można było stwierdzić że były to prastare drzewa ze wszystkimi cechami starości, tylko lilipucie. Pełzała tam również brzezina syberyjska, jedyna w naszym kraju. Nazywano ją, nie wiem czy słusznie, karelską brzozą.
Wszystko to rosło na głębokich mchach o różnych odcieniach i kolorach. Barwy mchów uzupełniały pogłębiały całe pola jagód, żurawin, brusznic, pijanic i krzewy „bahonnika”. Miał bahonnik swą rolę na mszarach bo kwiat jego miał duszący zapach, który odpędzał z mszarów wszystko co żyje.
Cietrzewie przecież przestają tokować gdy bahonnik rozkwita. Na mszarze zanikał czar wysokiego lasu; tok przeraźliwego chichotu pardw i przenikający wszystko bełkot cietrzewi budziły energię i zapał do sukcesów łowieckich. Tu człowiek zapomniał o swym mistycznym nastroju wielkiego lasu, był znowu sobą i nie czuł się intruzem zakłócającym świętość miejsca. Po prostu polował. Może to zresztą powodowała ilość zwierzyny. Strzał ani na moment nie zatrzymywał pieśni upojonego wiosną mszaru. Grał on aż do dosięgu horyzontu, inaczej niż ze strzałem do głuszcza „na pieśni”; tam strzał przerywa i kończy wszystko a tu strzał nie płoszy nawet najbliższych kogutów, które podskakują do zastrzelonego towarzysza i zachęcają go do dalszej walki. Tu nie czuło się, że się przeszkadza w zapasach tokujących kogutów.
Oczywiście najlepsze polowania były na młode cietrzewie, pardwy i głuszce, ale to pod jesień a wtedy dostać się tu było niemożliwe przez bagna. Już nie mówiąc o otwartych oknach topieli, które można omijać, ale bagna są grząskie i głęboko uginają się pod ciężarem człowieka. Gdy się zatrzymać, stoi się jak w leju, bo powierzchnia dochodzi do piersi człowieka. Trudno, bardzo trudno jest maszerować po takim bagnie. Do tego dochodzi duszący zapach gazu błotnego, który powoduje po prostu zatrucie i straszne pragnienie jakiego ugasić nie można bo bagno jest suche a do okien wody zbliżyć się nie można. Natura broni swoich mieszkańców.
Pozostają jednak toki i są one zawsze dobre. Do tokowisk dochodzimy na przedwiośniu, gdy lód jeszcze leży na bagnach. Stanowi on twarde podłoże, które ułatwia marsz. Woda już wystąpiła na powierzchnię i pokrywa lód do głębokości kolan albo wyżej ale to przeszkody nie stanowi. Iść kilkanaście kilometrów po wodzie, gdzie ciągle trzeba uważać czy jest lód pod nogami, bo można wpaść głęboko, nie należy do rzeczy łatwych ale jest możliwe i to decyduje. Musimy jednak uważać czy miękka pogoda i ciepły deszcz nie roztopi lodu – potem co? A więc do wszystkich trudności dochodzi jeszcze konieczność pośpiechu, gdy nawet odpocząć dobrze na wysokich wydmach nie można. W takich warunkach nie można sobie „wyskoczyć” na polowanko. Trzeba wyprawę dobrze przygotować. By było możliwie wygodnie, musimy obliczać na jednego myśliwego dwóch noszowych – przewodników bo i ubranie musi być na zmianę i sprzęt obozowy, no i żywność dla siebie i towarzyszy; jakież tu są koszta i strata czasu. Ale były to niezapomniane wyprawy i należące do „arystokracji” łowieckiej.
Oczywiście zawsze puszcza jest najpiękniejsza w jesiennej szacie ale i wiosna jest porywająca. Promienie słońca sięgają do dołu, plamy słoneczne powodują kiełkowanie i rozkwit krokusów i pierwiosnków, nawet gdy w sąsiedztwie leżą jeszcze hurby sczerniałego śniegu. Pękowie nabrzmiewa, całe stada małych ptaszków przelatują z drzewa na drzewo radośnie świergocąc i ciesząc się świeżym pożywieniem.
Myśliwego to również cieszy i jest szczęśliwy, że dołączył do tej radości powrotu wiosny. Zasadniczo poszukuje się głuszców na pieśni. Przed głuszcem ustępuje wszelka inna zdobycz. Ale bełkot cietrzewi dolatuje z mszaru, potęguje go echo odbite od ściany lasu, wszystko gra pieśnią wiosenną tych książąt bagnisk. Pieśń godów potężnieje i narasta gdy słońce wybija się do zenitu. Człowiek wpada w zachwyt i upojenie, rozpręża ramiona, unosi twarz ku słońcu i rozpina kożuszek, ciasno mu wobec tego zrywu wiosennego. Przypadkowy gość lasu cieszy się że dołączył do tego święta wiosny. Nie umie określić swego uczucia, przychodzi ono z zewnątrz, przynosi je odrodzenie natury i beztroska w głuszy. Głuszy, która jest również pełna szczęścia.
Rzadko kto, bardzo rzadko, odwiedza uroczyska leśne a prawie zawsze bywa to na wiosnę i to mimo trudności dobrnięcia tu a może właśnie dlatego. Kto to wie?
Rezultaty strzałów są nikłe, głuszec, cietrzew, słonka, czasem kaczor, ale to niczego nie zmienia.
Wiosna ciągnie i tęsknota by jeszcze raz tam być, by jeszcze raz wgłębić się w naturę, złączyć się z nią. Może nawet zapomnieć o sobie i swoich troskach które zostały tam hen! – za błotami.
Bo wiosna ożywia drzemiący powagą las. Wraz z promieniem słońca, który spływa na rude igliwie ciepłem i blaskiem, spływa radość. Jak to dobrze widzieć to i odczuwać. Wynosi się najdroższe wspomnienia chwil przeżytych. Pamięta się cud rozkwitłej czeremchy przytulonej do czarnego pnia olchy. Ona kwitnie tylko dla siebie, nikt jej nie widzi i nie zobaczy, ona krasuje sie w głuszy i samotności ale to jest życie. Piękne życie!
FRANCISZEK WYSŁOUCH
Wiadomości 51-52 (1551-1552), Londyn, 11-28 grudnia 1975