Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, we właściwym, czasie, czasie, kiedy całe Polesie jęczało pod kołami samochodów i gąsienicami traktorów meliorantów zaś przepastne i nieprzebyte bagna ustępowały przed technologicznym postępem i upartą ludzką bezmyślnością, wtedy właśnie Olmany ocalili żołnierze.
Nie, nie znaczy to, że pojedynczy żołnierze, całe roty, bataliony czy pułki ruszyły z transparentami albo i z bronią w ręku do ich obrony. Nie, przewrotu nie było. Po prostu na bagnach istniał poligon – wojskowy, awiacyjny poligon. I z pewnością dlatego jego bagnistych terenów nie ruszali melioranci. Tylko wojsko okresowo miotało tutaj rakiety, miny i bomby, które to działanie z pewnością niepokoiło zwierzęta ale nie unicestwiło w całości siedliska i fauny.
Olmańskie Bagna – to jeden z większych leśno-torfowiskowych kompleksów na Polesiu, który położony jest w samym jego sercu, na pograniczu Białorusi i Ukrainy. Niemal cała białoruska część bagien objęta jest ochroną. W 1998 roku utworzono tutaj źakaznik krajobrazowy o znaczeniu krajowym [forma ochrony przyrody zbliżona do polskiego rezerwatu przyrody – przyp. tłum.]. Olmany są też, jednym z największych w Europie, kompleksem torfowisk niskich, wysokich i przejściowych, który do dnia dzisiejszego zachował się w stanie naturalnym. Całkowita powierzchnia terenów przekształconych w granicach zakaznika nie przekracza 1%. Około 50%; zajmują lasy zaś 40% otwarte bagna. W centralnej części zakaznika, gdzie znajdują się otwarte torfowiska rozrzucone są liczne piaszczyste wysepki i wydmy porosłe sosnowymi lub liściastymi lasami. Powierzchnia zakaznika wynosi ponad 94 tys. ha.
Bagno położone jest w międzyrzeczu prawostronnych dopływów Prypeci: Lwy i Stwigi. W granicach zakaznika znajduje się też ponad 20 jezior. Jednak większość z nich jest powierzchniowo niewielka. Sieć istniejących kanałów melioracyjnych jest W przewadze zniszczona całkowicie lub częściowo, dlatego też reżim wodny jest tutaj w miarę ustabilizowany. Tylko na obrzeżach masywu błot, w gorące i suche lata poziom wody znacznie się obniża.
Nasza podróż zaczęła się w wiosce o znamiennej nazwie – Olmany. Na początku, dzięki rekomendacji mojego przyjaciela i kolegi po fachu, ornitologa Mikołaja Czerkasa, odwiedziliśmy mieszkającego tutaj dawnego leśnika, który zna błota jak sw ój własny dom. Przyszliśmy po konsultację i poradę, gdzie i jak najlepiej będzie przejść przez błota. Porozmawialiśmy i nieźle zdziwiliśmy go swoim widokiem – ruszyliśmy w teren.
Początkowo wszystko szło jak po maśle. Znaleźliśmy drogę wśród zmeliorowanych terenów w okolicach wsi i żwawo doszliśmy do bagna. Przeszedłszy ścieżkami między mszarami i odkrytymi bagienkami po rzędzie niewielkich piaszczystych wydm wyszliśmy na wielką otwartą przestrzeń. Przed nami było bagno Krasnoje, jedno z dwóch największych na olmańskim leśno-torfowiskowym kompleksie. Na piaszczystej grzędzie na skraju Krasnego postanowiliśmy zostać na nocleg.
W tym miejscu należy nieco wyjaśnić. Celem naszej wyprawy na Olmany było nie tylko oglądanie okolicznych krajobrazów, ale tak jak zwykle, badania naukowe. A ściślej określenie liczebności puszczyka mszarnego. Dlatego rozbiwszy obóz, o zmierzchu wyszliśmy na liczenia. Już pierwszy wieczór okazał się dla nas udanym. W jednym miejscu odezwał się samiec i samica, w drugim, z wysepki porosłej sosnowym lasem, tylko samiec. Zadowoleni wróciliśmy do obozu. Tu przy kubku herbaty podzieliliśmy się wrażeniami i poszliśmy spać.
Świt
Następny dzień zaczął się dla nas o piątej nad ranem. Było jeszcze ciemno, gdy znów ruszyliśmy na liczenia. Przeszedłszy kilka kilometrów co pewien czas zatrzymywaliśmy się, włączaliśmy magnetofon i nasłuchiwali. Jednak tym razem nie udało nam się odnotować „brodatki” [potoczna nazwa puszczyka mszarnego na Białorusi, pochodzi od jego białoruskiej nazwy boro- datajci kugakajka – przyp. tłum.].
Na wschodzie noc zaczęła powoli szarzeć. Niewidoczne otoczenie, rozmyte w ciemnościach nocy powoli zaczęło przybiera coraz bardziej wyraźne kształty. Zewsząd dochodziło kwoktanie cietrzewi.
Nie bacząc na to, że wszyscy go czekali uważnie wypatrując i nasłuchując, świt nadszedł jakby niezauważony. Jeszcze kilka minut temu prawie niczego nie było widać aż tu nagle tyle zauważasz ile czujesz, że już jest jasno. Słońce jeszcze nie wzeszło nad horyzont dlatego kontury drzew i trzcin są jeszcze rozmyte i nad całym bagnem wiszą resztki nocnej mgły. I oto nagle wreszcie pojawia się pierwszy promień słońca i mgła od razu znika, a cała okolica pokrywa się licznymi, wiosennymi barwami. Promienie słońca początkowo lekko dotykają powierzchni, ześlizgując się niżej nad zalane wodą bagno. Potem kiedy słońce podniesie się wyżej odbijają się od wody niezliczonymi błyskami i iskrami – oświetlając, ożywiając bagno. Słońce powoli wstaje, okolica ożywa.
Pięć rodzajów zieleni
W pierwszej połowie kwietnia, szczególnie po odejściu zimy w przyrodzie dominują bure i brązowo-żólte kolory – te, które zostały z ubiegłego roku. Jednak wkrótce pojawia się i zaczyna dominować zielona barwa, a dokładniej barwy. Dlatego, że istotnie jest ich wiele. Surowy ciemnozielony kolor ubiegłorocznych igieł wiosną wygląda jakoś dziwnie srogo. Na tym tle zielone listki żurawiny ozdobione czerwonymi jak krople krwi jagodami skrzącymi się w promieniach słońca, wyglądają bardzo wesoło. A wilgotne, od delikatnie żółtawo ziclonawych do soczyście jaskrawo zielonych, mchy torfowce jakby uśmiechały się w słonecznych promieniach. Pośród mchów, tam gdzie jest więcej wody sterczą kępki osoki, spod których niczym strzały przebijają się delikatnie „sałatowe” łodygi welnianki.
Wróciwszy do obozu zjedliśmy i poszliśmy dalej. Kierowaliśmy się do kolejnej wysepki, która była niedaleko – gdzieś około 2 km od nas. Nasza droga biegła przez otwarte trzcinowisko. Na razie mieliśmy przynajmniej punkt orientacyjny – ścieżkę. Ścieżka była dobrze widoczna i wśród błot wyglądała jak ulica w mieście. Tylko jak się potem okazało „ulica” ta prowadziła donikąd. Początkowo szliśmy ostrożnie starając się nie nabrać wody w buty. Jednak ostatnie sto metrów do wysepki przyszło nam praktycznie płynąć, bo bagno sięgało nam prawie do pasa. Jednakże słoneczna pogoda i piękno otaczającego krajobrazu znacznie przewyższało nieprzyjemności związane z „pływaniem” w chłodnych, kwietniowych wodach. Gdy tylko wyleźliśmy na wysepkę od razu nam się poszczęściło – zauważyliśmy gniazdo bociana czarnego. Niestety okazało się puste. Nieco odpoczęliśmy, spenetrowaliśmy też wysepkę, ale niczego interesującego nie znaleźliśmy, no i ścieżka na tej wysepce się zakończyła. Dokąd dalej? Spojrzeliśmy na mapę. Według mapy powinniśmy iść na wschód, jednak na wschodzie rozciągało się nieskończone, kwieciste bagno, na którym widać tylko niewielkie wysepki znacznie od siebie oddalone. I tylko na samym horyzoncie, jakieś 5-7 kilometrów od nas górowała ściana lasu. Bliższe nam wzniesienie rozciągało się na południu około 1,5 do 2 km stąd. Nie mieliśmy wyjścia, „płyniemy” dalej zdecydowaliśmy i ruszyliśmy. Bagna porosłe trzciną, których głębokość sięgała 1,5 metra, a żerdź zapadała się na 2 metry, przechodziły w mszary z torfowcem, otwarte lub porosłe sosną. Od czasu do czasu wychodziliśmy na suchsze wzniesienia. Pod koniec dnia od ciągłego chodzenia po „falującym” torfowisku już nawet przy przemieszczaniu się po stałych nawierzchniach wzniesień wydawało się, że ziemia pod nogami się kołysze. Ciekawe było to, że ścieżek praktycznie nie było, a jeśli były to prawie niewidoczne, jednak mimo to, na każdej wysepce znajdowaliśmy szałasy zrobione przez ludzi.
Spotkanie z orlikiem grubodziobym
Podczas jednej z wędrówek między bagnami, w pobliżu jakiejś wysepki jeden z nas zauważył wielką sylwetkę ptaka drapieżnego krążącego po niebie. Wątpliwości nie było – to był orlik. Ale który ? Wszyscy zgodnie rzucili się w kierunku wysepki a tam ułożywszy się wygodnie zaczęli uważnie oglądać ptaka. Po kilku minutach obserwacji wątpliwości znikły. Równomierne ciemne ubarwienie, bardzo duże rozmiary, brak białych plam na zewnętrznej stronie skrzydeł – to był orlik grubodzioby. Tym bardziej, że orlika krzykliwego spotyka się na Olmanach znacznie rzadziej. Ucieszeni ciekawym spotkaniem poobserwowaliśmy jeszcze ptaka i ruszyliśmy dalej.
Powoli bagna zaczęły się zmieniać. O ile wcześniej zwykle przeważały otwarte bagna z pojedynczymi wysepkami porosłymi lasem, to teraz odwrotnie – w lasach spotykało się wykrojone powierzchnie otwartych bagien, niekiedy dość dużych.
Na Olmanach przeważają lasy sosnowe, jednak i one są zróżnicowane. Sośniny zwykle zaczynają się już na torfowisku. Najpierw pojedyncze sosny, zwykle niewielkie, niczym krasnoludki z bajek, gnieżdżą się na niewielkich mszystych kopcach oplecionych i obsypanych wręcz żurawinami. Dalej, tam gdzie jest wyżej, bagno pokryte jest zwartym dywanem mchu torfowca, który tworzy spleję Sosny rosną tu gęściej i osiągają wysokość do kilku metrów. Kiedy idziesz takim „lasem” wszystko pod nogami się kołysze, i powierzchnia bagna i sosny wraz z nią. Jeszcze wyżej spleja staje się gęstsza i bardziej stabilna, sosny są tutaj mocniejsze i wyższe, rosną gęsto jedna przy drugiej. Wydaje się, że stopniowo wychodzą z bagna i na wysepkach, zwłaszcza na tych suchych, sośnina to już prawdziwy las. Las, gdzie potężne drzewa osiągają 30 metrów wysokości i pół metra średnicy. Wydaje się jakby na torfowisku drzewa chowały się pod mchem a stopniowo, bliżej wysepek powoli wychodzą na powierzchnię czując pod sobą stabilny grunt twardej skały.
„Ogniem i mieczem”
Jednak nie wszystko na Olmanach jest tak piękne i dobre. Uniwersalna logika natury na bagnie zakłócana jest przez człowieka, który idzie po nim z ogniem i…, nie, nie mieczem ale siekierą. Najbardziej cierpią sosnowe lasy na wyniesieniach. Na dużych wzniesieniach większość drzew wyrąbano lub spalono. I tylko wielkie czarne szkielety – martwe drzewa i pnie, świadczą o minionej potędze „wyspowych” borów. Z wzniesień ogień rozprzestrzenia się również na torfowiska. Tam gdzie zupełnie unicestwia las pozostawia po sobie tylko pojedyncze szaro-czarne szkielety, tam zaś gdzie go tylko okalecza, jest szansa, że las zaleczy rany. Jednakowoż to co widzieliśmy w zachodniej i południowo-zachodniej części bagien nie da się porównać do tego co dzieje się na wschodzie. O ile na zachodzie i południu pożarzyska spotykało się wśród lasów i bagien, to na wschodzie i południowym wschodzie ocalałe lasy spotyka się wśród wielkich wypalonych przez pożary powierzchni. W ciągu całego swego życia nie widziałem tyle wypalonego lasu, ile widziałem w ciągu dwóch ostatnich dni naszej wyprawy po Olmanach. Kiedy idziesz dzień, drugi a wokół Ciebie wypały: wielkie wypalone powierzchnie, na których nie ma już lasu. Świeżo wypalone, lub stare, na których zaczynają rosnąc młode siewki. Albo na przykład widzisz szeroką ścianę lasu, ale martwego lasu, dziesiątki i setki hektarów lasu, gdzie drzewa jeszcze stoją ale są martwe. To przygnębia.
Następny nocleg wypadł nam na wzniesieniu wśród bagien w uroczysku Bohatyr. Tym razem niestety liczenia nie przeprowadziliśmy na samej wysepce nic się nie odzywało, a iść nocą gdzieś w okolicę nie było możliwości, dlatego że wokół było otwarte przeważnie porosłe trzciną bagno.
Kolejny dzień zaczął się jak zwykle wcześnie. Po posiłku ruszyliśmy w drogę i od razu szczęście się do nas uśmiechnęło. Po kilku przejściach między porośniętymi trzciną bagnami i zalanymi wodą wysepkami trafiliśmy na ścieżkę, która szła dokładnie w tym kierunku, w którym się udawaliśmy. Okolica stopniowo zaczęła się zmieniać. Coraz rzadziej spotykaliśmy wielkie obszary trzcinowisk. Naturalnie nasz szlak wiódł po sieci piaszczystych grzęd porosłych sosnowym lasem, pomiędzy którym tylko od czasu do czasu natrafiało się na otwarte bagna. Po obu stronach wzniesień las powoli „wchodził” na bagno, początkowo porosłe gęsto sosną, która stopniowo karłowaciała i stawała się coraz rzadszą. A dalej rozciągały się już wielkie otwarte przestrzenie: po lewej bagno Krasnoje, po prawej Pohybel.
Niespodziewane spotkanie
Idąc ścieżką, nie pamiętam już kto pierwszy, zobaczył na drzewie gniazdo. Trzeba powiedzieć, że wszystkie znalezione do tej pory gniazda były puste. Dlatego bez specjalnej nadziei podnieśliśmy lornetki do oczu i początkowo aż nie mogliśmy uwierzyć temu co zobaczyliśmy! Nad gniazdem sterczała głowa ptaka! Jakiego? Wielkie rozmiary samej głowy z charakterystyczną szlarą – nie można się było pomylić, na gnieździe siedział puszczyk mszarny. Wręcz nie można opisać radości, jaka opanowała wszystkich uczestników ekspedycji. Oczywiście usłyszeć a może nawet zobaczyć ptaka nadzieję mieli wszyscy, ale ja w to wierzyłem. Jednak na to, że w ciągu tak krótkiego czasu i w tak ciężkich warunkach uda się znaleźć gniazdo na pewno nie miał nadziei nikt. Prócz tego dla większości uczestników ekspedycji był to nowy gatunek, to znaczy, że widzieli puszczyka mszarnego po raz pierwszy. Ekspedycję można było uważać za sukces podobnie jak i fakt gniazdowania puszczyka mszarnego na Ołmanach, który po raz pierwszy był potwierdzony jak to się mówi – dokumentalnie. Oczywiście całą radość ze znaleziska i emocje należało wyrażać cicho aby nie niepokoić ptaka.
Koniecznie trzeba było sfotografować ptaka i jeśli będzie to możliwe zobaczyć lęg. Jednak wiedząc o tym, że na początku okresu gniazdowego ptak jest bardzo płochliwy i może porzucić lęg postanowiłem początkowo robić zdjęcia z sąsiedniego drzewa, a lęg oglądnąć tylko wtedy, gdy ptak sfrunie z gniazda. Sowa okazała się bardzo cierpliwa i wytrwała całą sesję fotograficzną prawie nie ruszając się, tylko cały czas uważnie mnie obserwując.
Szczęśliwi i z nowymi siłami ruszyliśmy dalej. Dzień chylił się jednak ku końcowi i przeszedłszy jeszcze kilka kilometrów po piaszczystej grzędzie miedzy biotami postanowiliśmy robić obóz.
Następnego dnia pognało nas nad Stwigę, Rzeka o nieszerokiej dolinie płynie wschodnim krańcem bagiennego masywu. Miejscami prawie cala chowała Się w lesie. Koniecznie chcieliśmy się przeprawić na drugi brzeg. Mapa pokazywała, że kilka kilometrów w dół rzeki jest most. Skierowaliśmy się do niego. Most rzeczywiście był, dość duży, jednak bardzo stary i w połowie zniszczony. Jeszcze podchodząc ku rzece, na prawym brzegu zauważyliśmy wzniesienie. Oglądnąwszy ją przez lornetki okazało się, że jest to piaszczysta wydma, która ciągnie się z południa na północ. Dlatego przeprawiwszy się przez rzekę skierowaliśmy się w jej stronę. Wszedłszy na jeden z pagórków, z którego roztaczał się szeroki widok na okolicę, zobaczyliśmy, że dalej na północy i północnym wschodzie ciągnie się jeszcze kilka wzniesień. Prawie wszystkie miały nagie, piaszczyste wierzchołki, zaś u podstaw porastał je las sosnowy złożony z pojedynczych mizernych sosenek lub ich niewielkich grup porastających skłony wzniesień. Jednak na najbliżej położonym nas pagórku rosły potężne dęby. Przyglądnąwszy się dokładniej przez lornetkę zauważyliśmy krzyże między dębami. Widocznie był to stary cmentarz. Gdy podeszliśmy bliżej rzeczywiście tak się okazało. Cmentarz niedaleko rzeki, na wzniesieniu pośród biot świadczy o tym, że kiedyś była tu wioska. Istotnie gdzieś tutaj kiedyś była wioska, która podczas tworzenia poligonu w całości została wysiedlona. I tylko cmentarz stał się milczącym świadkiem tego, że kiedyś tutaj żyli ludzie.
Jeszcze wówczas gdy planowaliśmy wyprawę na Olma- ny marzeniem naszych studentów Jury i Siergieja było odnalezienie cmentarzyska techniki wojennej, które gdzieś tutaj na poligonie się znajduje. I oto przeszedłszy nieco na południe między dwoma wzniesieniami odkryliśmy kilka transporterów bojowych-amfibii. Zapewne służyły one jako cele dla pocisków. Oczywiście zrobiliśmy kilka fotografii. Pochodziliśmy jeszcze trochę pomiędzy pagórkami i wyszliśmy na drogę, która szła we właściwym kierunku, na wschód, i ruszyliśmy nią dalej.
Droga przebiegała sosnowym lasem, a ściślej tym, co z niego zostało po pożarze. I tutaj trafiło się nam ciekawe znalezisko.
– „Czyje to pióro!?” – zapytał mnie Siergiej. Rzuciłem okiem i niemal od razu stwierdziłem, że jest to pióro puchowe puszczyka mszarnego. Wszyscy nagle stali się bardzo czujni i uważni, zaczęli rozglądać się wokół i w odległości kilkudziesięciu metrów zauważyli gniazdo. Podniósłszy lornetki do oczu zauważyliśmy nad gniazdem wielką głowę z charakterystycznymi kręgami na części twarzowej i żółtymi oczami. Było to już drugie gniazdo puszczyka mszarnego. Zaczęliśmy ostrożnie podchodzić do gniazda. Tym razem ptak zleciał z niego i siadł w odległości 40-50 metrów. Można by spróbować oglądnąć lęg. Jednak na drzewo praktycznie nie można było się wdrapać. Podobnie jak pierwszym razem było ono obumarłe po pożarze i kora właśnie zaczęła odpadać dlatego częściowo pień był gładki i śliski a częściowo pokryty suchą korą, która przy lada dotknięciu zaraz kruszyła się i obsypywała. A po drugie, do najniżej położonych gałęzi było około 10 metrów. I tutaj, jak to się mówi, pomogła żołnierska smykałka. Las wokół ucierpiał bardzo od ognia i dlatego na ziemi leżało wiele martwych ale jeszcze mocnych drzew. Wybrawszy wystarczająco długie ale niezbyt grube i ciężkie oparliśmy je o sosnę, na której było gniazdo, i tym sposobem dostałem się do najbliższych gałęzi. A dalej to już jak to się mówi – kwestia techniki. Kiedy zacząłem wdrapywać się do gniazda, wiedząc o agresywnych zachowaniach ptaków, upominałem przyjaciół – „Obserwujcie sowę, kiedy będzie lecieć na mnie, uprzedźcie”. Powoli wspinam się do gniazda i słyszę, że coś tam do mnie krzyczą z dołu. Od razu przylegam do pnia, osłaniam głowę, tylko jak tu można się schronić na praktycznie gołym pniu drzewa! Mija minuta – nic się nie dzieje. Pytam chłopaków – „Co tam?”. Słyszę w odpowiedzi – „Nie, nie leci”. Wspinam się dalej. Znów coś krzyczą! I znów staram się osłonić, pytam co się dzieje i słyszę odpowiedź – „Nie, nie leci”. I tak kilka razy. W końcu rozzłoszczony wołam do nich – „Nie krzyczcie, że nie leci, ale krzyczcie tylko wtedy kiedy będzie lecieć”.
I oto w końcu gniazdo. W nim dwa jajka, prawdopodobnie jest to jeszcze niepełny lęg. Mierzę, fotografuję. Chłopaki znów krzyczą. Tym razem nie na darmo. Sowa zaczyna się niepokoić, kilka razy demonstruje gotowość do ataku, jednak nie decyduje się na niego. Kończę zapiski i szybko schodzę.
Było to ostatnie ciekawe wydarzenie w czasie tej ekspedycji. Następnego dnia doszliśmy do wsi Bukcza a stąd przez Żydkowicze, już wieczorem byliśmy w Brześciu.
Po omówieniu rezultatów ekspedycji, postanowiliśmy w przyszłym roku jeszcze raz odwiedzić Ołmany, jednak idąc mniej ekstremalną marszrutą. Ale i tak z pewnością jesteśmy pierwszymi ornitologami, którzy przecięli Olmany przez sam środek z zachodu na wschód i do tego jeszcze wiosną, kiedy na bagnach jest największy poziom wody.
Andriej Abramczuk
Tłumaczenie Krzysztof Wojciechowski
Brześć