Objazd naukowy uniwersytetu drugiego wieku
Pamiętam, że Djakow przywiózł Dziadziusiowi radziecką mapę Dereszewicz i okolic. Widziałem dobrze, bo Djakow siadał do tej samej kolacji co ja. Mapy tej dotąd nie odnaleziono, choć wydaje mi się, że byłem wtedy grzeczny. Dereszewicze są też na największej mapie Środkowej Europy jaką kiedykolwiek widziałem. Jedna taka wisi gdzieś tutaj. Druga znajduje się w gabinecie przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Senatu.
Do Dereszewicz pojechałem jako pierwszy z rodziny od 89 lat. To było strzelenie bramki kontaktowej pamięci. Dlaczego dopiero teraz, a nie 20 lat wcześniej? Każdy samochód wydawał się albo za dobry, albo za słaby. Takie nożyce strachu przed powrotem piechotą.
Łatwo było mnie namówić na wycieczkę mazowieckiego PTTK. Trasa jak na objazd II roku, ułożona według sugestii stałych bywalców. W gruncie rzeczy dwa dni były ustawione przez wielbicieli „Nad Prypecią, dawno temu…” Skład wycieczki był nastrojony nostalgiczno-patriotycznie, ale wydaje mi się, że poza nami nie była to pielgrzymka do stron rodzinnych. Raczej uzupełnienie Korony Kresów o miejsca tym cenniejsze, że rzadziej uczęszczane. W autokarze jeśli nie byliśmy, to robiliśmy z żoną za najmłodszych.
Turnus „Nie tylko Polesia czar…” to nie były tylko Dereszewicze. Przez Słuck i Bobrujsk znaleźliśmy się w aż Mścisławiu. Stąd na południe aż po Homel i następnie na Zachód. Wjechanie od wschodu miało swój smak, bo dopiero dzięki temu zrozumiałem, że twarde Kresy pozbawione są nacjonalistycznego podtekstu.
W Homlu w ramach imprez dodatkowych płynęliśmy statkiem po Soży. Rzeka z gatunku „pierwsze słyszę”, ale rejs bardziej przemawiający niż potem górnym odcinkiem Prypeci. Po dwóch godzinach klimaty z Czechowa.
W pakiecie znalazł się także Mozyrz i cały jeden dzień Horwattowski, a także kawał Białorusi Zadnieprzańskiej. Renesansowa synagoga w Bychowie zadaje w sumie kłam teorii, że granice Europy wytyczają same tylko kolegia jezuickie, jak w tym przypadku w Mścisławiu i Jurewiczach. Monastyr św. Mikołaja w Mohylewie to z kolei prawosławny barok.
W Narowli doszedł mnie sygnał o Horwattowskich widelcu i pieczęci.
W muzeum nie starczyło refleksu, by kupić – ot tak, ze ściany – mały krajobraz poleski. Poszedł w ręce jednej pani bywałej w świecie. Miejscowy artysta-monopolista miał zresztą w tej samej sali wystawę, ale pytany, czy nie ma prac powstałych na plenerach bardziej w górę rzeki, gotów był jedynie przyjąć zaliczkę na cokolwiek sobie zażyczę. To było zresztą jedyne muzeum nie przyrodniczo-ludowo-rewolucyjne. Wisiał tam obrazek „Ławeczka pana Horwatta”. W takim fotelu Memnona można sobie z kimś pomilczeć do rzeki.W Mozyrzu – teraz mówi się w Mozyrze – droga na Górę Zamkową za stroma, by wylać asfalt. Po tych kamieniach zatem musieli jechać pradziadowie na sejmik powiatu. Bo nie sejmik powiatowy. Teraz to jest wciąż ulica Dzierżyńskiego. W Mozyrzu kamienica, w której mieszkali Bezdomni. Prowadzi do niej opadającym łukiem ulica, po której Dziadziuś zjeżdżał na sankach. I gdzie bobków w kieszenie nazbierał. W krypcie kościoła (obecnie cerkwi) jedyne na Białorusi mauzoleum ofiar NKWD. Czy istnieje światowa sieć muzeów czaszek?
Dereszewicze leżą pomiędzy rzeką z holownikami i koleją żelazną do Homla. To była, mówiąc składnią francuskich mediów (czyli nominativus duplex), lokalizacja marzenie. Podobnie jak powojenne inwestycje Pradziada. Prypecki Park Narodowy chyba więcej niż w połowie musi składać się z Puszczy. To także bardzo przemawia. Za Petrykowem iglasty las choć młody, był miejscami całkiem gęsty. Uznałem, że pora wystąpić wobec współpasażerów jako gospodarz. Przy pomocy czekoladek z kliukwą odkupiłem, jak sądzę, nieprzynoszenie przez dwanaście lat cukierków do szkoły. Pogoda była słoneczna, ale zapas cierpliwości towarzyszy oceniałem na jakąś godzinę nad celem. Musiałem utrzymać uwagę autokaru na niczym.
Tablica DERESZEWICZE i nic. Bo to nie była ta tablica, o którą chodzi. Ważne natomiast, że uniknęliśmy kontaktu ze wsią o tej samej nazwie. Właściwy skręt wskazała pani Gizela Chmielewska z Bydgoszczy. Dalej orientowaliśmy się już na starodrzew.
Stanowisko archeologii pamięci Dereszewicze-Park
Obszar wykopalisk zaczyna się od tablicy. Takiej jak te informujące o inwestorze zastępczym. Blaszana, poobijana i bogata w pokrętną treść, sprowadzającą się do tego, że nie wolno. Pamiatnik kultury ohraniajetsia zakonom. Wodoohrannaja zona. Na dole dopisek flamastrem: „Pry Poliakach, pry Niemcach, pry komunistach – było można?”
Za tablicą, jak to w zonie, wszystko wydawało się już inne. Najpierw ponad chaszcze wystaje prosty drewniany krzyż. Obok starannie obmurowane groby. Małe i duże. Ciotki i dzieci. Stojąc przed kaplicą napotkałem wzrok Jarosława Komorowskiego. Strażnik grobów kresowych skinął przyzwalająco głową. Wszedłem po schodkach ponad łańcuchem. Poczułem się jakbym wstąpił na czerwony dywan.
Gdy w końcu docieramy do rzeki niczym w powieści Siesickiej, zjawił się miejscowy nauczyciel, Aleksander Pawłowicz Paszuk, który miejscem się opiekuje i jako wnuk współpracującego z dworem stelmacha z Łopczy zna całą tradycję ustną.
Obecny układ traktów wewnątrz parku nie pokrywa się z historycznym. Świerki głównej alei poszły na niemiecką przeprawę. Pan Paszuk posadził w ich miejsce szkółkę. Od tablicy gruntówka prowadzi do pomnika poległych marynarzy i alei sławy. Dzięki czynowi społecznemu zainicjowanemu przez Paszuka status Bryniowa i Dereszewicz na mapach turystycznych i samochodowych został utrzymany. Jest na nich znak, że jest tam pomnik, że coś jest. Sama aleja, założona przez miejscowych pionierów w 1980 roku, przypomina sad. Drzewka pobielone wysoko. Tego samego łańcucha, słupków i farby starczyło na zabezpieczenie także naszych grobów i fundamentów rodzinnej kaplicy. Nie widziałem tak starannie umocnionych grobów ani w Pińsku, ani w Mohylewie.
Aleksander Paszuk rozkręcił się i leciały same anegdoty. Pan Stanisław Poczobutt tłumaczył. Niestety, zabrakło refleksu by włączyć dyktafon w telefonie. Opowieść o tym, jak Antoni Kieniewicz godnie dał odpór rekietnikowi, owszem, podrzucając mu dyskretnie cielaka na wóz, brzmi dziś jak epizod z dobranocki o Rumcajsie. Co jeszcze przechowała wdzięczna pamięć? W 1908 roku 40 chałup spaliło się we wsi i pogorzelcy mogli sobie za darmo wyrąbać w lesie, by się odbudować. Słowin – osada ze Śląska. O mazurskiej już jednak nie słyszał. Złodziei gospodarz Dereszewicz zawstydzał. Do każdego bez wyjątku zwracał się per Wy. Innym znowu razem wiedział, że szerokie skiby po to były, aby można się w nich było z dziewczyną schować. Kolejki z przystani do Kopcewicz Niemcy nie zdążyli w 19″ zdemontować. Należy rozumieć, że zdemontowali ją Rosjanie.
„Wisła”, czyli dom warszawski na Czerwonego Krzyża, była tak blisko rzeki. Olśnienie, że „nad Prypecią” to nie jest tylko metonimia Dereszewicz. W moim życiu nigdy nie było dotąd rzeki. Zasilana wodą z melioracji Dereszewiczanka migocze pomiędzy liśćmi jak Białka na Bukowinie. Ale wielka woda stoi jak guma arabska. Miodem płynąca. Nie zmąciłbym jej. Trzeba się było wykąpać. Nie przyszło mi to do głowy. Przeżegnałem się z wody.
Z prawej ujście Dereszewiczanki i dawna przystań. Z lewej, wyjaśnia Aleksander Paszuk, leżą Żydzi z Petrykowa. A więc wszystko tu jest. Jak w Ziemi Świętej, jak przy pierwszym brodzie od morza. Jesiotry z czarną ikrą dopływały pod samą kapliczkę. Ikonę – mówi pan Aleksander. Brakuje tylko głuszców zlatujących się na barć na sąsiednim dębie. Albo klonie.
Od dębów marszobieg za Paszukiem aleją, tak jak była naprawdę, czyli na przełaj przez pokrzywy. Ogon towarzyszy wykrusza się. Brodząc w krzakach zwiedzamy miejsce po tygrysie. Nie okopał się w miejscu grzybka dla dzieci. Ani przy klombie z barwinka, gdzie urządzano pokazy siłaczy. […] Paszuk wie, gdzie było okrągłe, a gdzie owalne oczko. Tutaj gazon angielski – oświadczył nagle – skrzyżowanie alej do kaplicy i do szklarni. Barwinek taki sam jak pod oknem gościnnego pokoju na Zaciszu. Nie udało się dowieźć żywej rozsady.
Docieramy na zarośniętą polanę, gdzie stał dwór. Pan Paszuk opowiada, że na zarosłej samosiejką polanie jako komsomolec grał w piłkę i przyprowadzał tu dziewczyny. Co czułem słysząc, że w 1920 roku we dworze kwaterowali Woroszyłow i Stalin? Wszystko da się przedstawić jako pozytywną narrację. Pozytywną, czyli taką, którą można sprzedać w tygodniku ilustrowanym. Niech się schowa plebania w Wyszkowie. Wszedłem na ostatnią dziką jabłonkę nad brzegiem, którą widać na zdjęciu z 1913.
Czy mogłem nie wykonać zaproponowania pieniędzy? Na pożegnanie Paszuk przyniósł szyszki ze świerków, których pogłowie odbudowuje.
Bryniów
Trasę udało się zrealizować w taki sposób, by przejechać przez całe dobra, na boku pozostawiając jedynie Kopcewicze. Wszystko wskazuje na to, że Bryniów to jakieś przedmieście Sierpa i Młota. Z programu wycieczki wynikało, że dwór w Bryniowie jeszcze stoi. Jednak okazało się, że program został napisany na wyrost. Pobożne życzenia miały zapewnić właściwą trasę. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że Bryniów został spalony już przez bolszewików. Nie wiem, czy to sprzeczna informacja z relacją Putramenta, który go jeszcze widział. Ktoś z towarzyszy podróży ćwiczy chwyty reportażowe: A Państwo jak się nazywali? Dobrzy byli, ale nie mieli dzieci. Jest w tym jakieś zdziwienie, ślad dawnego współczucia, które przeszło w zadumę. W każdym razie nie ma żadnej ulgi z powodu braku dziedzica. Nikt ponuro nie powiedział „Spodziewałam się tej wizyty”. Historia tędy przeszła i czas po niej stanął, dając pole pamięci.
Dom pani Białostockiej stoi na fundamentach dworu. Mąż umarł po tym jak usuwał skutki Czarnobyla. Czworo dzieci jest w Szwecji. Mały francuski samochód w nieutrzymanym obejściu. Trudno ocenić jak dwór był zorientowany w stosunku do drogi, która oddziela dziś posesję od stawów. Ponownie pomnik bohaterów z drugiej wojny światowej. Polski ksiądz z Austrii przyjeżdża do kościoła z białej cegły w każdą sobotę. […] Wieczorem odbywają się polskie modlitwy. Gdybyśmy o naszej wizycie uprzedzili, to urządzono by imprezę przy ognisku.
Fundamenty muszą być i w Dereszewiczach. Może butelka starki by się jeszcze gdzieś znalazła. Do głowy przychodzi mi próbka rodzinnego myślenia: gdybym zaczął kopać, to znalazłbym niewybuch. Albo niewypał. Kawałek muru nad rzeką należeć musiał do przystani.
Archeologia pamięci
Tymczasem blaszana stela z Dereszewicz wciąż przemawia. „Za Polaków”, czyli – w XIX wieku. To by się zgadzało. Polskość najbardziej jest widoczna, gdy Polski nie ma. Przypomina się kwestia z filmu Sergio Leone „Dawno temu w Ameryce”: In Kishyniow, Poland. Dereszewicki dwór formalnie nigdy w Polsce nie stał. A jednak była to najprawdziwsza Polska właśnie. Tak jak cottage w Old Scone. Przy okazji, skoro mowa o pamięci: tę scenę wciąż pamiętam inaczej niż na DVD. Gdy po raz pierwszy widziałem ten film w kinie Kijów w Krakowie, był to dialog Maxa i Noodles’a na ulicy: „Skąd jesteście?
Z Kiszyniowa. A gdzie to jest?! A bo ja wiem? Gdzieś w Polsce!” Film wyświetlano równoczesnie także pod tytułem „Zdarzyło się w Ameryce”. Może więc w Krakowie zobaczyłem inną wersję, nie reżyserską?
Zdolność wspominania to jedyna rzecz, która poprawia się nam z wiekiem. Dziś w jednym życiu przeżywamy kilka żyć. To właśnie szok przyszłości, wywołał napisanie „Wspomnień zamierzchłej przeszłości”. Historia jest jedyną poza fizyką nauką o czasie. Poczucie czasu jest naszym głównym narzędziem. Historyk nie jest od pamiętania. Smak życia towarzyszy nam póki zachowujemy zdolność generowania wspomnień. Czyli tego, co niepowtarzalne. Jedno, co wiemy o historii na pewno to, to że się nie powtarza. Jedno co wiemy o wspomnieniach to, to, że chcemy się nimi dzielić. Wspomnienia muszą zachować dendrologiczną ciągłość. Wtedy mamy już pamięć.
Moja płyta pamięci zachowała spacer po księżycu. I wiem, że byłem autorem bliskiego spotkania III stopnia dla emerytowanego nauczyciela wiejskiej szkoły na zapadłej białoruskiej prowincji. Jestem mu winien rodzinne zdjęcia do gazetki szkolnej.
Leszek Kieniewicz,
Relacja z wycieczki na Białoruś latem 2009 r.