Kiedy wiele lat temu łamałem się opłatkiem z kardynałem Franciszkiem Macharskim, złożyłem mu – ot, tak zwyczajowo, niemal odruchowo i w sumie to dosyć bezmyślnie – życzenia „przede wszystkim zdrowia”.
– Zdrowia? – powtórzył ksiądz kardynał z widocznym wyrazem czegoś, co wydało mi się ni to zawodem, ni niesmakiem.
– Nie zdrowia? – upewniłem się lekko skonfundowany. – To czego?
– Rozumu! – odrzekł bez namysłu krakowski metropolita, po czym dorzucił z lekko szelmowskim uśmiechem:
– Tylu w życiu widziałem zdrowych, a głupich…
Zdrowie nie jest najważniejsze. A co jest? Zbawienie i życie wieczne. Najważniejszym celem życiowym istoty ludzkiej na tym łez padole jest osiągnięcie zbawienia. „Człowiek, powołany do szczęścia, ale zraniony przez grzech, potrzebuje zbawienia Bożego. Pomoc Boża zostaje mu udzielona w Chrystusie przez prawo, które nim kieruje, i przez łaskę, która go umacnia” – uczy Katechizm Kościoła Katolickiego (1949). Zbawienie to restytucja pierwotnego porządku rzeczy; to przywrócenie równowagi świata toczonego przez chaos; to wydźwignięcie ludzkości z otchłani grzechu, śmierci, piekła i beznadziei.
Parafrazując słowa świętego Jana Pawła II można by powiedzieć, że zbawienie jest nam dane i zadane. Dane – ponieważ już dwa tysiące lat temu Jezus Chrystus „przez krzyż i mękę swoją świat odkupić raczył” – i zadane, ponieważ nasze osobiste zbawienie nie odbędzie się bez naszego działania. „Zabiegajcie o własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem” (Flp 2, 12) – nakazuje święty Paweł.
Osiągnięcie zbawienia stanowi podstawowy obowiązek każdego człowieka, bez względu na to, czy jest on członkiem Kościoła katolickiego (albo jakiejkolwiek innej wspólnoty chrześcijańskiej), czy wierzy w Boga (bądź choćby uznaje transcendentny wymiar rzeczywistości), czy też nie. Wszyscy ludzie są dziećmi jednego Ojca Niebieskiego, który wszystkich bez wyjątku pragnie widzieć w swoim Królestwie. Taka jest obiektywna rzeczywistość, której czyjś subiektywny ateizm (choćby masowy) w najmniejszym nawet stopniu nie zmieni.
Ale człowiek sam się nie zbawi. „Do zbawienia koniecznie potrzebna jest łaska Boża” – głosi szósta prawda wiary. Człowiek zaś może się na Bożą łaskę otworzyć albo zamknąć – to już jego prawo, zawarowane w Bożym darze wolnej woli. Jeśli jednak pragnie zbawienia, musi z łaską współpracować – przez bezwzględne posłuszeństwo przykazaniom Bożym i kościelnym, przez szczerą modlitwę, aktywne życie sakramentalne oraz ochoczą służbę Bogu i bliźniemu. „Znasz przykazania: Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, nie oszukuj, czcij swego ojca i matkę…” (Mk 10, 19) – odpowiada Pan Jezus na liczne pytania, co robić, aby osiągnąć zbawienie. – „Idź, i ty czyń podobnie!” (Łk 10, 37).
Nie zdrowie zatem – nie życie nawet – jest kluczowym dobrem, o które człowiek powinien z całych swoich sił troszczyć się i zabiegać, lecz zbawienie. „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa” (Łk 9, 24) – przypomina Chrystus Pan. Stawianie na pierwszym planie zdrowia jest równoznaczne z lekceważeniem zbawienia. Jeżeli bowiem zdrowie jest dla kogoś najważniejsze, to zbawienie musi być mniej ważne – wszak w każdym uporządkowanym układzie pierwsze miejsce może być tylko jedno. A o sprawy drugoplanowe siłą rzeczy troszczymy się znacznie mniej (albo zgoła wcale). Na każdym kroku zresztą potwierdza to praktyka, wykazując dowodnie, iż stopień zainteresowania zdrowym trybem życia, zdrową żywnością, i ogólnie troską o ciało w przytłaczającej większości przypadków jest odwrotnie proporcjonalny do troski o zdrowie i higienę duszy. Koncentrując się na życiu doczesnym tracimy z oczu życie wieczne. Skupiając się przede wszystkim na zdrowiu – skoro rzekomo jest ono najważniejsze – zbawienie odsuwamy na plan dalszy. Coraz dalszy. Aż zupełnie zniknie nam z oczu.
Dobrostan drugoplanowy
Nie znaczy to bynajmniej, że mamy nie dbać o zdrowie, czy też – uchowaj Boże! – na zdrowiu sobie szkodzić. Wręcz przeciwnie! „Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego?” – pyta święty Paweł, by natychmiast dodać w formie zalecenia: „Chwalcie więc Boga w waszym ciele! (1 Kor 6, 19-20). O ciało bezwzględnie należy się troszczyć, bo nie jest ono naszą własnością. Jak słusznie zauważa Apostoł Narodów w Liście do Rzymian, „nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14, 7-8). Nasze ciała zostały nam oddane w użytkowanie – niejako wynajęte przez Stwórcę – i mamy obowiązek o nie dbać, bo chociaż ostatecznie ulegną one śmierci i rozkładowi, to jednak dopóki spoczywają w naszej pieczy, odpowiadamy za nie przed ich Właścicielem. Więcej, mamy obowiązek uczynić z naszych ciał dobry użytek na drodze ku zbawieniu. A w sprawozdaniu zdawczo-odbiorczym, które złożymy w godzinę śmierci naszej (Kościół nazywa je sądem szczegółowym), nic się nie ukryje.
„Ciało jest podstawą zbawienia” – podkreśla Tertulian. Człowiek nie jest bytem duchowym, przeto jego ziemskie życie upływa w cielesnej powłoce. Ale ta powłoka wcale nie jest uprzykrzonym więzieniem wzniosłej duszy, tylko pełnoprawnym elementem pełni ludzkiego jestestwa. Bóg stworzył nas w ciele i cielesnymi pragnie nas oglądać – po wszystkie wieki wieków. W ciele zostaliśmy zbawieni, w ciele zmartwychwstaniemy, w ciele będziemy żyć wiecznie na „ziemi nowej”, w Królestwie Bożym, gdy „pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminą” (Ap 21, 1). W ciele rozwijamy chrześcijańskie cnoty, ciało powściągamy, gdy jego naturalne pożądliwości popychają nas ku złej drodze, względem ciała praktykujemy połowę katechizmowego zestawu uczynków miłosierdzia. Za pomocą ciała doskonali się duszę.
Skoro więc ciało jest tak zasadniczym narzędziem procesu duchowego wzrastania istoty ludzkiej, nie mniej ważnym wydaje się jego prawidłowe funkcjonowanie – czyli zdrowie. Bez dwóch zdań – zdrowie jest niezwykle ważne. Przypomnijmy sobie, z jak wielką troską Pan nasz podchodził do chorych i ułomnych. „Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski (…) i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości” (Mt 9, 35). Ale nigdy nie stwierdził, że zdrowie jest najważniejsze albo że stanowi najwyższy cel ludzkiego działania.
Przeciwnie – zwróćmy uwagę na pewien nierzucający się specjalnie w oczy fragment Ewangelii według świętego Marka. Oto podczas pobytu Jezusa w Kafarnaum, u samego początku Jego ziemskiej działalności okoliczni mieszkańcy „przynosili do Niego wszystkich chorych i opętanych; i całe miasto było zebrane u drzwi” (Mk 1, 32-33), a Pan „uzdrowił wielu dotkniętych rozmaitymi chorobami” (Mk 1, 34), po czym nazajutrz „gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił. Pospieszył za Nim Szymon z towarzyszami, a gdy Go znaleźli, powiedzieli Mu: Wszyscy Cię szukają. Lecz On rzekł do nich: Pójdźmy gdzie indziej, do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać, bo na to wyszedłem. I chodził po całej Galilei, nauczając w ich synagogach i wyrzucając złe duchy” (Mk 1, 35-39).
Mógł zostać w Kafarnaum (czy jakiejkolwiek innej miejscowości) i uzdrawiać w nieskończoność, bo gdziekolwiek się pojawiał, „przynoszono do Niego wszystkich cierpiących, których dręczyły rozmaite choroby i dolegliwości, opętanych, epileptyków i paralityków, a On ich uzdrawiał” (Mt 4, 24). A jednak odszedł z miejsca, w którym chciano Go zatrzymać w charakterze polowego szpitala, podobnie jak usunął się z miejsca, w którym lud po rozmnożeniu przezeń chleba chciał „przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem” (J 6, 15), wychodząc z jakże słusznego założenia, że przy władcy, który rozmnaża pokarm, będzie mu się żyło jak w raju. Bo Jezus Chrystus nie przyszedł na świat po to, by tworzyć czy utwierdzać ziemski „dobrostan”, tylko aby otworzyć przed grzeszną ludzkością bramy Królestwa, które „nie jest z tego świata” (J 18, 36). Przez cierpienie i śmierć, przez przykrości i ból; przez wydanie ciała na okaleczenie i unicestwienie. Pan nie odmawiał chorym uzdrowienia, ale cały czas wskazywał swym słuchaczom perspektywę nieporównanie szerszą od ich samopoczucia.
Bzdura i herezja
Gdyby bowiem zdrowie było najważniejsze, chorobę należałoby postrzegać jako największe możliwe zło, którego człowiek doświadcza w swym ziemskim bytowaniu. Tymczasem wcale tak nie jest. Katechizm Kościoła Katolickiego uczy, iż „choroba może prowadzić do niepokoju, do zamknięcia się w sobie, czasem nawet do rozpaczy i buntu przeciw Bogu, ale może także być drogą do większej dojrzałości, może pomóc lepiej rozeznać w swoim życiu to, co nieistotne, aby zwrócić się ku temu, co istotne. Bardzo często choroba pobudza do szukania Boga i powrotu do Niego” (KKK 1501).
Choroba jest złem, ale bynajmniej nie największym w ludzkim życiu. Największym złem, którego może doświadczyć człowiek, jest grzech, i to jego powinniśmy się strzec za wszelką cenę – choćby za cenę utraty zdrowia, a nawet życia. „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mt 16, 26).
A choroba, niemoc, ułomność czy kalectwo – na co w historii znajdujemy liczne dowody – mogą się okazać błogosławieństwem, nośnikiem łaski, przyczyną nawrócenia i ratunkiem dla duszy tonącej w odmętach grzechu. Nie zapominajmy o uzdrawiającej sile choroby. Właśnie tak: o uzdrawiającej sile choroby. Choć bowiem sformułowanie to wydaje się mocno trącić wewnętrzną sprzecznością – odbierze je w ten sposób tylko niewierzący. Chrześcijanin wierny nauce Kościoła doskonale wie, że Bóg może na kogoś zesłać chorobę, ażeby go przywieść do opamiętania.
Nie należy przez to rozumieć, że choroba jest karą za grzechy. Może jednak być narzędziem Bożego oddziaływania na człowieka. W obecnej dobie kultu ciała i przewrażliwienia na punkcie jego dobrostanu, panoszących się również w szeregach Kościoła, nagminnie zapominamy, jak wielką łaską jest możliwość odbycia części kary czyśćcowej na Ziemi. Jeżeli więc dotknie nas choroba, bezwzględnie musimy się na miarę ludzkich możliwości leczyć oraz usilnie prosić Ojca Niebieskiego o uzdrowienie. Pod żadnym pozorem jednak nie wolno nam się o to na Boga obrażać czy czuć się zawiedzionym, bo być może oferuje nam On właśnie poważną redukcję mąk czyśćcowych, dla których opisania najlepiej posłużyć się lapidarnym, a jakże wymownym zdaniem świętego Ojca Pio wypowiedzianym w rozmowie z młodym duchownym: „Synu, lepsze całe życie w największych kaźniach niż jeden dzień w czyśćcu”.
Co więcej, „nikt nie jest samotną wyspą” – jak trafnie zauważył John Donne, znakomity poeta metafizyczny, choć zaprzaniec. Moja choroba niekoniecznie musi wstrząsnąć mną, i mnie samego pokierować ku Bogu (bo ja od dawna cały się na Niego ukierunkowałem), ale może chodzić o kogoś z moich bliźnich, którego Pan pragnie obudzić – aby na widok mojego nieszczęścia, podobnie jak Samarytanin z Łukaszowej Ewangelii, „wzruszył się głęboko” (Łk 10, 30-37). Na tyle głęboko, aby doszło w nim do duchowej przemiany. „Cierpienie jest w świecie po to – napisał w roku 1984 święty Jan Paweł II w liście apostolskim „Salvifici doloris” – „ażeby wyzwalało miłość, ażeby rodziło uczynki miłości bliźniego, ażeby całą ludzką cywilizację przetwarzało w cywilizację miłości”.
Nawiasem mówiąc, warto sobie uświadomić, że wypowiadając słowo „zdrowie” nieodmiennie myślimy o stanie ciała. Mało komu zdrowie kojarzy się ze sferą duchową. Tymczasem troska o zdrowie duszy jest nieporównania ważniejsza. Postawienie zdrowia na pierwszym miejscu hierarchii ważności ma sens wyłącznie w kontekście duchowym.
Dlatego – powtórzmy to z całą mocą, na jaką nas stać – twierdzenie, że zdrowie ciała stanowi najwyższą wartość, jest wierutną bzdurą, ba, wręcz herezją! Każdy, kto wyznaje, albo jeszcze gorzej, publicznie głosi taki pogląd, powinien sobie jasno zdać sprawę, że przykłada rękę do wielkiego zła, gdyż zwodzi samego siebie albo swoich bliźnich z wyznaczonej przez Jezusa Chrystusa drogi postępowania ku wiecznemu zbawieniu. A takim, co zwodzą wierzących w Boga – dobrze pamiętamy – „lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić w głębi morza” (Mt 18, 6).
Strach jest najgorszym doradcą
Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce być chory. Ani cierpieć. Nawet śmierć – choć przecież nieuchronna – nie budzi w nas entuzjazmu. Pragnienie cierpienia niebezpiecznie ociera się o masochizm. Nawet jeśli kierują kimś względy religijne. Nawet jeśli deklaruje: „Ze swej strony w swoim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa” (Kol 1, 24) – a zwłaszcza wtedy – powinien się dobrze zastanowić, zapuścić sondę w najgłębsze pokłady duszy, aby rozeznać, czy przypadkiem u fundamentów tej postawy nie leży zwykła bezmyślność albo, jeszcze gorzej, pycha. Nie jestem świętym Pawłem ani świętym Piotrem, a nawet on – Opoka Kościoła Chrystusowego – tak ochoczo pragnący towarzyszyć Panu „do więzienia i na śmierć” (Łk 22, 34), niedługo potem, zanim kogut zapiał trzy razy…
Chrześcijanin nie ma być mocny w gębie, tylko „mocny w Panu – siłą Jego potęgi” (Ef 6, 10). I jako taki ma z pokorą przyjąć każdy bez wyjątku Boży wyrok w stosunku do siebie, swoich bliskich, Kościoła i świata. Bądź wola Twoja – jako w niebie tak i na ziemi! Choroba to choroba, cierpienie to cierpienie, śmierć to śmierć – wszystko zgodnie z wolą Pana naszego życia i śmierci, naszego zdrowia i całego naszego losu.
Chrześcijaninowi nie wolno z obawy o zdrowie ciała porzucać ani zaniedbywać służby Bożej. Chrześcijanin jest winien Bogu bezwzględną wierność – bez względu na okoliczności i wbrew wszelkim przeciwnościom. „Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? (…) Ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 35-39).
Przykro więc patrzeć na chrześcijan, którzy ze strachu o zdrowie ciała – i to nie strachu spowodowanego faktem, iż ludzie mrą na ulicach jak muchy, ale strachu rozdmuchanego medialną psychozą – zaniedbują bądź wręcz porzucają służbę Bożą. Jeszcze głębszym smutkiem napawa widok pasterzy, którzy nie dość, że swoich owieczek od tego nie powstrzymują, to jeszcze nierzadko je w takiej postawie utwierdzają.
I jedni, i drudzy powinni się dobrze zastanowić, czy aby takim działaniem nie zamykają sobie i innym drogi do zbawienia. Można bowiem usilnie sobie wmawiać, że przecież wciąż się modlimy i pozostajemy w komunii duchowej, nawet na tacę przelewamy, ale to nic innego jak samookłamywanie się. Rezygnacja z życia sakramentalnego prowadzi człowieka na krawędź równi pochyłej, po której natychmiast zaczyna się on zsuwać w dół ruchem jednostajnie przyspieszonym.
Najpierw zarzuca się uczestniczenie we Mszy Świętej (oglądanie transmisji pełnym uczestnictwem nie jest), potem przestaje się chodzić do spowiedzi, tłumacząc sobie, że przecież obowiązkowo wystarczy raz w roku, a do Wielkanocy daleko. W rezultacie z wolna macha się ręką na wszelką pracę nad sobą – co w sytuacji wycofania się z życia sakramentalnego przynosi tym bardziej destrukcyjne efekty, bo chrześcijanin, który rezygnuje z sakramentów już samym tym aktem przekreśla część swojej wiary – i ani się obejrzy, jak utraci jej resztę.
Wskutek tego zaś wkrótce pogrąży się w grzechu. Inaczej być nie może – szatan już o to zadba, a nie ma „trzeciej drogi”, nie ma przestrzeni „neutralnej”, czyli wolnej od Boga i szatana (to tylko niepobożne życzenie zaślepionych ateistów). A gdy już człek w grzechu utonie, chwilowy dobrostan fizyczny – chwilowy, bo ileż może trwać ludzki żywot: „miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt” (Ps 90, 10), ba, niech będzie nawet i sto – poprowadzi go do nieuchronnej śmierci. Wiecznej.
Jerzy Wolak
Read more: https://www.pch24.pl/jerzy-wolak–zdrowie-nie-jest-najwazniejsze,82608,i.html#ixzz6pCE9O49I