Jan Wójcik – poeta i bard Polesia, znany i ceniony polonijny działacz społeczny, pisarz, publicysta, weteran i wielki patriota polski.

Urodził się w roku 1913 Rostowie nad Donem (Rosja), gdzie jego ojciec studiował wówczas na miejscowym uniwersytecie. Do Polski powrócił wraz z rodzicami w roku 1921. Swoje dzieciństwo i młodość spędził na Polesiu – w Prużanie, Rewiatyczach, Szereszewie, Berezie, a miłość do ziemi polskiej stała się inspiracją do jego późniejszej twórczości. Studiował prawo, a następnie ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Brał udział w Kampanii Wrześniowej 1939 roku, wkrótce dostał się do niemieckiej niewoli i przez kilka lat był więziony w hitlerowskich obozach jenieckich. Po wyzwoleniu najpierw rozpoczął pracę dla British Allied Forces, a następnie wyemigrował do Brazylii w roku 1949. Przebywając tam, prowadził w Porto Alegre program radiowy promujący polską kulturę i historię, a ponadto pisał artykuły do miejscowej prasy polonijnej. Co więcej, szukał tam śladów swoich rodaków i uważnie śledził losy polskich emigrantów. Owocem tych poszukiwań są wspomnienia «Balcerowi następcy», które ukazały się drukiem w 1975 roku.

W roku 1961 wraz z rodziną wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, osiedlając się w New Britain. Podjął pracę w New Britain Machinę Co. Wraz z żoną Danutą miał syna – Marka i córkę – Elizabeth. Po śmierci żony zamieszkał wraz z rodziną córki w pobliskim Bristol. Był członkiem parafii Holy Cross w New Britain, aktywnie działał w licznych organizacjach polonijnych, a przede wszystkim, w placówce weterańskiej SWAP numer 111 im. Gen. Józefa Hallera w New Britain, był członkiem Chóru «Polonia» im. J. Paderewskiego, Kongresu Polonii Amerykańskiej, oddział Connecticut, Koła Przyjaciół Harcerstwa, Solidarity International, itd. Wraz z Mieczysławem Kierkło napisał pierwszą książkę opisującą dzieje miejscowej Polonii, zatytułowaną «Polonia w Connecticut». Pomagał także w prowadzeniu polonijnych audycji radiowych KPA, CT oraz «Bóg i Ojczyzna».

Był autorem znacznej ilości komentarzy politycznych, artykułów i opracowań na temat kultury i historii polskiej i polonijnej, publikowanych w wielu czasopismach polonijnych na terenie USA. W roku 2005 ukazały się drukiem jego wspomnienia zatytułowane «Nad pięcioma rzekami».

W roku 1995 Jan Wójcik został udekorowany przez demokratyczne władze Rzeczpospolitej Polskiej Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP.

Zmarł 18 stycznia 2009 roku. Został pochowany z honorami wojskowymi na cmentarzu Sacred Heart Cemetery przy Burritt Street w New Britain.

CIENIOM PRZESZŁOŚCI

Wiśniowych drzew było tam w sadzie dużo.

Dwadzieścia, albo i nawet więcej.

Szpaki spadły na nie niby burza, mam ich

smak w ustach i czerwone ręce.

 

I krzaków bzu było przy domu

dużo. Pachniały fioletem i

uśmiechem, a domu strzegły, jakby

były stróżem. Pachną do dziś

minionym echem.

 

Ale najwięcej było tam miłości, serca matki i

ojca. Mam je w duszy.

Anioł miłości był nam stałym gościem, żarem

podsycał, domowi pastuszył.

 

Dziś z krainy cieni powracają wszyscy, na

fotografiach niegdyś żywych ludzi.

Drodzy jak dawniej i jak dawniej bliscy,

jakby ich świat po długiej nocy zbudził.

 

TAKIE SOBIE WSPOMINKI

 

Nie byłem na Polesiu od 1939 roku, podobnie jak my wszyscy Poleszucy, których przygarnął świat, gdy im odebrano ojczyznę. Różne mi później rzeczy mówiono o Poleszukach z lat wojennych i powojennych. Mówiono, że bywali dla Polaków nieprzychylni i groźni, że «poczerwienieli». Ale ja wierzę, że każda wojna i każdy kataklizm taki jak tamten we Wrześniu, wyzwala najgorsze instynkty u najgorszych jednostek. A takie jednostki bywają wszędzie, nie tylko na Polesiu. Dlatego, gdy myślę o Poleszukach, w mojej pamięci i w moim sercu nic się w stosunku do nich nie zmieniło. W masie swojej pozostali oni na pewno takimi samymi jakich znaliśmy przed laty.

Ich pamięci pragnę poświęcić kilka wspomnieniowych strzępków z mojej młodości, z czasu kiedy ich ojczyzna była i moją ojczyzną i kiedy opar poleskich bagien odurzył mi serce tak samo, jak odurzone były serca ich, «tamtejszych» ludzi Polesia.

Latem 1922 roku Ojciec mój rozpoczął pracę sekretarza gminy w Rewiatyczach, w prużańskim powiecie na Polesiu. Był to czas, gdy większość mieszkańców gminy powróciła już i dalekich peregrynacji, z ucieczki w świat od pierwszej wojny światowej. Pracy w biurze i w terenie było tak dużo, że niewiele widywaliśmy Ojca w domu. Jak wszędzie na kresach tak i w Rewiatyczach urząd i mieszkanie sekretarza gminy mieściły się w tym samym budynku. Interesanci czekali zawsze przed biurem, zanim ich «baby» nie powróciły z kuchni, dokąd szły z koszyczkami niosąc dary «pani pisarzowej». Inaczej ich nigdy – jak świat światem a car carem – nie załatwiano.

Dlatego przez pierwsze miesiące ludzie nie mogli się połapać, co się dzieje i za co się na nich obrażono, że «pysarowa» odsyłała kobiety do biura nie przyjmując prezentów. Naród wyraźnie się niepokoił i czynił najczarniejsze horoskopy na przyszłość: – Źle. Pany coś knują. Prezentów «ne berut». Później przywykli.

W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia tego 1922 roku, wracaliśmy z pobliskich Siechniewicz z kościoła. Sankami.

Śniegu było dużo, dzień stal piękny i bez wietrzny, iskrzyło się wszystko brylantami w słońcu i mrozić, jak zwyczajnie w Polsce zimową porą. Gdyśmy i mijali cerkiew rewiatycką, z plebanii właśnie wyszedł pop, popularnie zwany przez wszystkich «ojcem Leontijem» i zwolna szedł w kierunku gminy.

Został u nas na obiedzie. Śmiał się hałaśliwie, opowiadał swoim zwyczajem byłego wojskowego anegdoty i dykteryjki. Na zmianę po polsku i po rosyjsku. Na zakończenie zapowiedział swą śpiewną, kresową polszczyzną:

– U nas prawosławnych – państwo wiecie. Święta dopiero za dwa tygodnie, po starym stylu. Ale ja jutro dla państwa będę «prawit abiedniu». Tak u mnie cały «prichod» (parafia zadecydował. A wieczorem dzisiaj, nie przestraszcie się: przyjdzie delegacja do cerkwi zaprosić.

Przyszła rzeczywiście. Składała się z sześćdziesięciu osób, bo tyle należało do cerkiewnego chóru. W imieniu wszystkich przemawiał najstarszy wiekiem Kalenik, rosły i siwy chłop z potężnymi wąsami. Co mówił, dziś już nie pamiętam. Ale później, daleko za północ, chór śpiewał, a był to śpiew tak piękny, że mi do dziś pozostał w pamięci. Stara Fejga Kuplińska pół sklepu musiała przynieść, aby goście na sucho nie śpiewali, a ja siedziałem cicho w kącie i dreszcz mi po skórze chodził, bo świat był piękny, a najpiękniejszy ten chór potężny, który wypełniał dom i huczał, płakał nad niedolą Pana Jezusową, i śmiał się z radości, że ludziom «Boh ditia pasłau».

Od tego dnia, kiedy tylko mogłem się wymknąć z domu, szedłem na wieś między ludzi. Najczęściej odwiedzałem chatę Kalenika i wkrótce staliśmy się wielkimi przyjaciółmi. Jego opowiadaniom nigdy nie było końca, a najchętniej mówił o swojej umiłowanej ziemi, o jej zwyczajach i prawach, o wielkich drzemiących wodach i bagniskach, o rybach, wiunach i ptakach, o ludziach, o dobrotliwej ciszy, która wychowała pokolenia.

Tak w kresowej wiosce wyhodowała się i zakwitła moja miłość do Polesia i jego mieszkańców. A najbardziej w Kalenikowej chacie, gdzie chłodnymi wieczorami w lecie, albo w trzaskający zimowy mróz, zbierali się ludzie na pogaduszki, a dziewczęta i «baby» przędły kądziel trajlując o swoich sprawach.

U Kaleników był mój prawie drugi dom. Nazywali mnie tam czemuś «Janik» i lubili. I nieraz woźny gminny, Antoni, musiał mnie stamtąd za kołnierz wyciągać, bo bym w ogóle do domu nie wracał.

Później Ojca mego przeniesiono na inne stanowisko, a ja wyjechałem do gimnazjum. Opuściliśmy Rewiatycze.

Jakoś w 1938 roku odwiedziłem stare kąty. Wieś już się była wtedy przeniosła na rozparcelowane kolonie, tylko niektórzy chłopi zostali na miejscu ze swymi zagrodami. Mój dawny przyjaciel Kalenik należał do tych ostatnich.

Poszedłem odwiedzić starego. Posunął się ogromnie, trzęsła mu się głowa, stracił zęby. Zwyczajnie, wiekowy człowiek. Ucieszył się bardzo, rozgadał. Jedliśmy pieczony na liściach kapusty razowiec krajany z wielkiego bochna leżącego pod lnianą serwetą na stole, zagryzali kiełbasą. Kalenikowa przyniosła wódkę – przepijaliśmy. Dawne lata krążyły nad nami i dawne wspominki, a ciemne liście bzu jak niegdyś zaglądały przez okno do chaty. Kalenik opowiadał kto we wsi żyw, kto umarł, kto wyjechał, a komu się, «kłunia» (stodoła) latoś spaliła.

– No – powiedział wreszcie staruszek, gdy zabierałem się do odejścia – dziękuję, że nie zapomniał. I pewnie już więcej nie zobaczym się. Stary ja «wielmi», niedługo mnie na święcie żyć zostało się. – A ot jedno mnie panók wam trzeba powiedzieć. Wy Janik między nami rośli, wy nas znacie. Ale może jednego i nie wiecie panoczku, bo «naszy ludy» do rozmowy nie bardzo. Ono to, widzicie, jest tak (dawnym zwyczajem, jak zwykle kiedy miał powiedzieć coś ważnego, Kalenik przerwał i długo patrzył w małe okienko izby):

– My, Janik, ludzie tutejsze. Ni Polaki my, ni Ruskie, a prosto tutejsze. Tak i wiedzcie: Poleszuki. Ale ono choć i ciężko nam, jak wiadomo «mużykam», my za dwadzieścia lat do Polaków przywykli i do Ruskich my nie chcemy. Zapyta ciebie ktoś Janik – Kalenik zwracał się do mnie chwilami przez pan, chwilami przez ty, po dawnemu – tak i powiedz.

– Który tam jeden albo drugi «głupy», ten za Ruskimi ciągnie. A mądrzejszy trafi się – on za Polakami. I tak ja stary myślę, że kiedyś wnuki nasze chybaż Polakami zostaną się. A tym prędzej oni Polakami zostaną się, czym lepiej nam będzie, wiejskim ludziom. Ot co, panoczku.

Zamyślił się znowu, długie wąsy nakrył spracowaną dłonią, mówił z wolna:

– Tak ono i jest. My, Poleszuki, naród niekiepski. Kto z nami dobre, temu i my dobre. Tak ono i jest… A za drugich dwadzieścia lat może i Polakami staniem. Jaż «baczu». Prawnuki moje w polskiej szkole, wnuki kapralami z wojska powracali. Ono choć i bieda w Polsce, ale Ruskimi my już «peuno» nie będziem, Janik. Tak i powiedz – kiedy zapytają…

Zabrałam ze sobą w świat słowa starego – jak testament. Bo nie tylko Kalenik tak mawiał, słyszałem to wiele razy, więc do dziś wierzę w słowa leciwego kresowiaka, syna ziemi, której nic potrafię zapomnieć. Oni Ruskimi nie zostaną.

W kilka lat później pisano mi z Polski:

«Mówią teraz Poleszucy, że ich Polacy przez dwadzieścia lat nie dali rady «opolaczyć», a bolszewicy «opolaczyli» w ciągu pół roku.

Biedny, stary Kalenik. Czym sobie zasłużył on i inni, że ich w tak tragiczny sposób polonizowano? Dziś, z daleka od Polesia i od mojego kraju, w każdy wieczór wigilijny myśląc o bliskich, przypominam sobie i ich, Poleszuków. I sądzę, że teraz, a przynajmniej do niedawna, gdy maniacko i chorobliwie mówiło się i pisało w kraju o potwornościach «sanacyjnej Polski», przypisując jej i to zło, które spowodowała, i to którego nie spowodowała – obywatele «Białoruskiej Socjalistycznej Sowieckiej Republiki» chyba mniej zarzucają Polsce, w której żyli, niż oficjalna polska prasa i propaganda.

Pewnie to i lepiej, że stary Kalenik już w grobie. Przez grubą kołdrę śniegową nie dochodzi go gwar nowych porządków i nowej przyszłości.

Co roku w noc wigilijną posyłam Polesiu i Poleszukom moje pozdrowienia. Kładę ich wiązankę na grób przyjaciela Kalenika, na grób Ojca, na grób milczenia o Polesiu. Bo dziś w Polsce o Polesiu się nie mówi. Nie wypada, a młodzież już go i nie pamięta. Poleszukom też pewnie nie wypada mówić o Polsce. Nie wiem zresztą, co myślą o tych czasach, gdy żyliśmy razem, w jednej rodzinie. Nie wiem, jak widzą swoją przyszłość i jacy są. Ale w ciągu czterdziestu lat, które mnie od nich oddzieliły, na pewno nie zdążono im odebrać Boga, więc po dawnemu zbierają się pewnie w dniu wigilijnym przy swojej tradycyjnej wieczerzy. I na ten czas posyłam im moje życzenia:

Niechaj dobry Bóg, który się rodzi każdego roku, jak najrychlej ześle czas, kiedy obok prawdziwie wolnych narodów Słowiańszczyzny, wolnych od sowieckiej przemocy i sowieckiej sprawiedliwości, znajdzie się naród Białorusinów– Poleszuków, którzy sami swoim losem pokierują.

Stary Kalenik mądrym był człowiekiem, a takich jak on było tysiące.

«…ale Ruskimi – jak mawiał – my już «peuno» nie będziemy. Tak i powiedz, kiedy zapytają.. .»

Tak mówię, przyjacielu. Zawsze tak mówię. I zawsze myślę, że ze złych czasów w jakich żyjemy, zrodzi się kiedyś wolna i przychylna sobie, rozumiejąca się wzajem Słowiańszczyzna.

Udostępnij na: