Wśród pamiątek, jakie przywiózł do Bielska Podlaskiego mój tata z Brześcia w 1939 roku, kiedy to Sowieci zajęli moje rodzinne miasto, skonfiskowali duży zakład rymarski, w którym produkowano uprząż dla wojska oraz duży dom mieszkalny, była laska. Jest ona wykonana z jakiegoś egzotycznego drzewa koloru brązowego, z rączką zrobioną z odnogi ocznej poroża jelenia. Wokół laski na ruchomej blaszce znajduje się tarcza herbu z zatartym wizerunkiem i pędzący myśliwi na koniach za zwierzyną. Pamiątkę tę przechowuję do dzisiaj, bo jak opowiadał mi ojciec, ma ciekawą historię, która wiąże się z polowaniem na głuszce.

Dla współczesnych myśliwych wiosna oznacza koniec sezonu polowań, koniec myśliwskich emocji.  Broń oczyszczona i zakonserwowana wędruje do szafy, a tylko przy okazji spotkań towarzyskich wspomina się czasem jakiś barwny epizod z polowania.  Są jednak nemrodzi, dla których prawdziwa, myśliwska przygoda rozpoczyna się właśnie wiosną, gdy przyroda dopiero się budzi.  Zaczynają się toki głuszców. Ilu z obecnie polujących widziało żywego głuszca, ilu słyszało jego pieśń? Teoretyczne pytania pozostawiam na razie bez odpowiedzi. Za to jako rekompensatę, proponuję czytelnikom wspomnienia mojego ojca, który przed laty brał udział w polowaniu na głuszcowych tokach. Dawniej, to gdzieś około osiemdziesiąt wiosen temu, w innym świecie i innej epoce.

– Zima w 1934 roku była wyjątkowo uciążliwa – opowiadał tata – nie tak może mroźna, jak śnieżna.  Drogi na Polesiu były tak zasypane, wprost nieprzejezdne.  Niewiele mieliśmy polowań, gdyż dojazd do łowisk nawet saniami był niemożliwy (mój ojciec w tych latach należał do Polskiego Związku Łowieckiego, dzierżawiąc wraz z kilkoma kolegami tereny łowieckie koło wsi Zbirogi). Czekaliśmy wiosny. Na „prima aprilis” nagle zrobiło się ciepło i spadł deszcz,  zagrzmiało i wszystkie tereny łowieckie, które i tak latem były podmokłe, znalazły się pod wodą.  Słońce grzało jak latem.

Polesie w owych latach było chyba jednym z najciekawszych obszarów ówczesnej Polski, gdzie bytowała olbrzymia ilość wszelkiej zwierzyny. Na nieprzeniknione trzęsawisk obszary ciągnęły rzesze myśliwych z całej Polski. Mieli tu do dyspozycji tysiące hektarów lasów, błot i bagien. Można tu było spotkać i wilka i łosia. Nie mówiąc już o ptactwie, masowo występował cietrzew i głuszec.

Nadszedł kwiecień, miesiąc głuszcowych pieśni. Na podmokłych łąkach, gdy wody opadły, wyjrzały pierwsze kaczeńce. Na wierzbach pojawiły się „kotki”. A na mszarach z wielkim łopotem skrzydeł – kraczącym krechotaniem zapadać poczęły pieśniarze mokradeł leśnych – głuszce.

Tokujący głuszec

Ptak ten na Kresach Wschodnich był niegdyś ptakiem pospolitym. Na początku wiosny wśród wielkich ostępów i mokradeł zarośniętych przebywał, a na tokowiska obierał miejsca suche i wyniosłe. Wzrok ma bardzo bystry, stąd trudno strzelcom podejść do niego blisko. Czas grania, czyli parzenia się jest wiosną w końcu marca i w kwietniu. Rano i wieczorem usiadłszy na drzewo z rozwiniętym ogonem, spuszczonymi skrzydłami, wydętym wolem, wyciągniętą szyją, ze zmrużonymi oczami, szczególnym głosem zwabia do siebie samice, które pod drzewem się zbierają.

W tym graniu tak się zapomina, że ani słyszy, ani widzi bliskiego nawet niebezpieczeństwa. Wówczas podejść się łatwo daje i staje się łupem strzelca. Pieśń koguta to utwór złożony z czterech zwrotek. Najpierw klapaniu (jakby uderzanie kijem po sztachetach), trelowaniu (niby klekot), korkowaniu (głos odkorkowywania butelki) i finału zwanego szlifowaniem (jakby ostrzenie kilku kos). Cała pieśń trwa od 8 do 9 sekund. W ostatnich trzech sekundach ptak jest zupełnie głuchy. Te sekundy wykorzystuje skokami myśliwy, aby zbliżyć się do szlifującego ptaka.  Swą pieśń mogą głuszce powtarzać nawet 250 razy. Po pieśni samce sfruwają na ziemię, gdzie przebywają samice i parzą się.

Zaraz po świętach wielkanocnych, prezes brzeskiego koła łowieckiego, Jasiński otrzymuje wiadomość, że na toki głuszców do Brześcia przyjeżdża  trzyosobowa grupa dygnitarzy z Warszawy.  Musimy im zapewnić odpowiednie kwatery z posiłkiem. Kolega z koła posiada duży dom, w którym już niejednokrotnie gościł przyjezdnych myśliwych, a żona, wspaniała kucharka zawsze przygotowywała smaczne i wyszukane posiłki. Więc ten problem mamy rozwiązany.  W piątek w godzinach południowych  witamy gości, którzy przyjechali polskim fiatem. Jeden z myśliwych postawnej postury w filcowym kapeluszu z piórkiem i laską, którą wszyscy podziwiamy.  Jej właścicielem jest pracownik ambasady austriackiej w Warszawie, mówiący nieźle po polsku.

Laska

Po sutym obiedzie, pierwszych informacjach o tokowiskach, osiągnięciach gości w polowaniach na zwierza (na tokach głuszców już bywali)  rozjeżdżamy się do łowisk, aby zapoznać przybyłych z terenem, na który nocą jutro wyruszamy.  Każdy z trzech przybyłych jedzie pod opieką naszego myśliwego.

– Ja jadę – opowiadał tata – ze strzelcem z ambasady w okolice wsi Pirogi, oddalonej od Brześcia około 15 km. Droga błotnista, z ledwością nasz kierowca dociera do celu, omijając wielkie kałuże. Zatrzymujemy się na skraju wsi przed chałupą, w której mieszka Misza – stary kłusownik, ale wspaniały znawca poleskiej przyrody i zwierzyny tu bytującej. Będzie jutro nas podprowadzał na tokowisko.

Takich wiosek wśród bagien i borów rozrzuconych na Polesiu było wiele. Zamieszkiwała tu biedna ludność w zasadzie narodowości białoruskiej, zwanej często „tutejszą”.

Rodzimi Poleszucy – to przede wszystkim wieśniacy. Małe chatki pokryte słomianymi  dachami. Wewnątrz domu stoi duży piec, w którym przechowuje się codzienną strawę, wypieka chleb. Na nim, za nim i w jego zakamarkach mieści się sypialnia całej licznej bardzo biednej rodziny.

Zostawiamy samochód i wąską drogą, zarośniętą wokół rachitycznymi drzewami pokonujemy ponad 1 km do mszaru, w którym już od kilku dni głuszce grają.  Poznajemy trasę marszu, którą jutro będziemy musieli przebyć w zupełnej ciemności. Nasz gość, podpierając się laską z ledwością przeskakuje duże kałuże, omijając wysokie trawy. Tokowisko znajduje się jakby na suchej wysepce. Misza zapewniał, że głuszce „tokujut”, a więc nasz gość niewątpliwie będzie miał możliwość poznać niezwykły urok toków.

To tutaj w dzikich ostępach zachowało się wiele kuraków leśnych, w których wciąż odbywają się fascynujące spotkania trubadurów wiosny w ilości gdzie indziej nie spotykanej. I niejeden polski nemrod chciałby aby obecnie w naszych polskich łowiskach można było przeżyć, to co u nas zostało już tylko na kartach książek.

W sobotę o drugiej w nocy wyjeżdżamy do łowisk, posiliwszy się małą kanapką i słodką herbatą. Tata ze swym dygnitarzem jedzie do poznanego już łowiska. Chociaż była noc, to księżyc oświecał mijane laski typowe dla głuszców, napawając nas optymizmem.  Misza już na nas czekał. Na miejsce toków docieramy bez większych przeszkód. Księżyc zaszedł, zrobiło się zupełnie ciemno. Pachniało wilgocią i oddechem nadciągającej wiosny. Było dość ciepło, bez przymrozków, co pozwalało nam w miarę cicho iść w czasie podchodzenia pod tokowisko.

Misza z odnalezioną laską i upolowanym głuszcem

Misza torował nam drogę, dając czasami wskazówki co do terenu. W niezrozumiały dla nas sposób umiał nie zgubić drogi w tych absolutnych ciemnościach, w których nie widać było ani ziemi, ani kałuży, ani drzew.. Minęliśmy podmokłe mszary. Podłoże stało się bardziej suche. Jeszcze kilkanaście metrów i jesteśmy na miejscu.. Nasz gość usiadł na ściętym pniu. Oparty o laskę ciężko dyszał. Widać, że przejście tego odcinka drogi od samochodu porządnie go zmęczyło. Tata z Miszą pozostał kilkanaście kroków za nim. Gdy dotarliśmy do tokowiska jeszcze panowała cisza, ale po chwili mszar zagrał zgranym chórem głuszcowej pieśni. Klapanie jednych kogutów wpadało w szlifowanie innych, tak że trudno było ustalić ile właściwie tokowników rozsiadło się na wysokich drzewach. Austriak i my zauroczeni ich pieśnią staliśmy cicho, zasłuchani w ten koncert. A koguty grały wspaniale. Pieśń szła jedna po drugiej, bez przerwy. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszeliśmy takiej koncentracji głuszców. Jeszcze długo po tokach wspominaliśmy po powrocie doznane przeżycia tego dnia w kniei.

Dyplomata zostawił laskę przy pniaku i podskokami dotarł do niedaleko tokującego koguta. Padł strzał. Misza nie wytrzymał i pierwszy dotarł do strzelca. No i szto! No i szto!. Zobaczywszy na mchu pięknego ptaka składał wyśmienitemu strzelcowi gratulacje.  Potem długo szukaliśmy laski, którą w końcu znalazł Miszka. W lesie było już zupełnie widno. Wracaliśmy z pięknym okazem. A nasz przewodnik zaprosił nas do chaty. Na stole w dużym garnku parował czerwony barszcz z uszkami i misa kołdunów nadziewanych mięsem. Chyba nigdy nie jedliśmy tak smacznego posiłku. Na stole pojawiły się też kieliszki, gdy gospodarz z półki postawił butelkę swojskiej gorzałki. Na pożegnanie Misza prawie kłaniał się w pas, dostawszy od doskonałego strzelca 5 złotych.

Jechaliśmy na kwaterę,  gdzie już zbierali się pozostali myśliwi. Chociaż nikt z nich nie zdobył upragnionego trofeum, to z przejęciem opowiadali o przeżyciach, jakich doznali podczas nocnych podchodów.

Odjeżdżając mój podopieczny – strzelec „całą gębą” podarował mi laskę, którą niegdyś otrzymał w nagrodę za zdobycie czołowego miejsca w austriackich myśliwskich zawodach strzeleckich.

Po II wojnie światowej Kresy Wschodnie pozostały za granicami Polski. Stan pogłowia głuszca, który w okresie międzywojennym w wielu rejonach kraju był niezły, zaczął gwałtownie maleć. Liczono się z możliwością wyginięcia tego gatunku. Intensyfikacja gospodarki leśnej doprowadziła do niszczenia ostoi tych wspaniałych ptaków. Przy tym melioracje wodne spowodowały osuszenie błot. Jednak myśliwi starali się utrzymać  ten gatunek ptaków w lasach Polski. Dzięki ich staraniom udało się przywrócić przyrodzie żubra i bobra. W ostatnich latach przyszedł czas na głuszca – symbolu polskiej kniei. Powołano do życia Fundację Ochrony Głuszca, którego celem jest ochrona resztek populacji, która jeszcze istnieje, ale jest bardzo zagrożona.  Utworzono w kraju kilka ścisłych rezerwatów głuszcowych w dotychczasowych miejscach ostoi, w tych, gdzie ich trochę pozostało. I tak spotkać je można w Puszczy Augustowskiej, w Borach Bystrzyckich i Karkonoszach. Borach Dolnego Śląska, na Pomorzu Zachodnim oraz w Borach Sudetu Żywieckiego.

Owiany urokiem niezliczonych wspomnień, opisany w powieściach i poezji, utrwalony w obrazach i grafice – jest głuszec ptakiem – legendą. Dlatego nazwano go trubadurem.

Dla miłośnika przyrody najciekawszym okresem w życiu leśnych trubadurów jest czas godów. Ten niepowtarzalny teatr miłości i walki o swe wybranki w otoczce leśnej ciszy i budzącej się po zimowym śnie przyrody – pozostawia niezatarte wspomnienia.

 

Wiesław Falkowski

Udostępnij na: