Historia mojego życia podobna jest do historii wielu Polaków mieszkających na Kresach. Ojciec mój Nikodem Gordziejko był le­gionistą. W wyniku odniesionych ran w walce z bol­szewikami w 1920 roku został inwalidą wojennym II kategorii. Za zasługi dla kraju otrzymał od Marszał­ka Józefa Piłsudskiego działkę osadniczą kolonii Ko­sów Poleski. W Kosowie zawarł związek małżeński z Anną Jaroszewicz. W 1931 roku przyszłam na świat ja – Maria, następnie Zofia i Anna. Dzieciństwo prze­biegało beztrosko pod opieką kochających nas rodzi­ców.

Maria Gordziejko. Isfahan - Persja 1944 r.
Maria Gordziejko. Isfahan – Persja 1944 r.

W 1939 roku ukończyłam 1. kla­sę szkoły powszechnej. Były waka­cje. Spędzałam je radośnie wśród pięknych poleskich pól. Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Czę­sto odwiedzałam Mereczowszczyznę położoną 2 km od Kosowa, miejsce urodzin Tadeusza Kościuszki. Chło­nęłam atmosferę patriotyzmu, rosłam w duchu miłości do Boga i Ojczyzny oraz miejsca urodzenia – ziemi pole­skiej.

Wszystko stało się inne we wrześ­niu 1939 roku. Spokój zakłóciła wia­domość o wybuchu wojny. Powiało grozą. Z zachodu wtargnęli Niemcy, ze wschodu bolszewicy.

Od tego czasu zaczyna się tragedia Polaków zamieszkałych na Kresach.

W listopadową noc w 1939 roku NKWD wkracza brutalnie do naszego domu, aresztuje tatusia, osadzają go w więzieniu śledczym w Kosowie. Nie widziałyśmy go już więcej i nie są znane mi jego dalsze losy.

10 lutego 1940 roku zaczyna się pierwsza zsyłka Polaków. W nocy otoczono nasz dom. Czterech sołdatów z karabinami wtargnęło do środka z krzykiem „zabierajcieś by­stro, zabierajem was”. Dokąd? Zoba­czycie. Szybko pakować się. Możecie wziąć ze sobą tylko niezbędne rze­czy. Tam, gdzie jedziecie, wszystko wam dadzą. Byłyśmy przerażone i zbyt małe, by zdawać sobie sprawę, co nas czeka. Mama w pośpiechu pakowała pościel i ciepłą odzież oraz żywność. Zima 1940 roku była wyjątkowo mroźna. Załadowano nas na sanie i przetransportowano na stację kolejową w Iwacewiczach. Na dworcu czeka­ły na nas bydlęce wagony z zakratowanymi oknami, żelaznymi sztabami przy drzwiach i wybitą w rogu dziurą, która miała służyć za miejsce sanitarne. Po bokach wagonu znajdowały się piętrowe prycze, na które upychano zesłańców. Do jednego z nich wciś­nięto nas. Była już tam rodzina leśnika państwa Żakowiczów, rodzina osadnika, naszych sąsiadów Kisielów, liczna rodzina Żółcińskich, Osowieckich i młodziutka Wanda Łuszczyk, której męża leśnika aresztowano razem z naszym tatusiem. Do pocią­gu ciągle dowożono nowe rodziny. Po kilku dniach pociąg ruszył w nieznane, początkowo na wschód, a następnie północ. Po trzech tygodniach zatrzymał się na stacji Hołmogory. Wokół tajga, na dworze siarczysty mróz. Temperatura dochodziła do -40 st. C. Czekały na nas sanie zaprzężone w małe cherla­we, syberyjskie koniki. Nie miały one siły ciągnąć nas przez śnieżne bezdroża. Zapadały się w zaspy. Na saniach zostały tylko dzieci. Starszym rozkaza­no wyjść przed kolumnę i udeptywać drogę umoż­liwiając w ten sposób przejazd dla koni. Konie nie miały sił, a ludzie? Przemarznięci, głodni, zdespero­wani ostatkiem sił i nadludzkim wysiłkiem torowa­li drogę. Pamiętam, że mama w obawie abyśmy nie zamarzły przychodziła do nas, prosząc, abyśmy nie spały. Na noc zatrzymywałyśmy się w małych sybe­ryjskich wioskach, aby rano ruszyć dalej. Po trzech tygodniach dotarliśmy do Specposiołku Szubunia, Winogradowskiego rejonu, 100 km od Archangielska. Posiołek położony był nad rzeką Wajengą, do­pływem Dwiny Syberyjskiej. Zakwaterowano nas w barakach, wybudowanych w latach 20-tych przez zesłańców z różnych stron Rosji, głównie Uktrainy i Białorusi. Większość z nich zmarła. Nie wytrzy­mała katorżniczych warunków. Były więc wolne izby, które przydzielono poszczególnym rodzinom. O zgrozo! W szparach gnieździło się mnóstwo plu­skiew, które mając świeży żer, rzuciły się energicznie na nowych lokatorów. td2

W imię wzniosłego, radzieckiego hasła „kto nie rabotajet, ten nie kuszajet”, zapędzono starszych do wyrębu lasu. Dzieci, gdy mróz spadł do -20 st. C, musiały chodzić do szkoły. Zaczęłam edukację od 1. klasy. Jak przeżyłyśmy te potworne warun­ki – nie wiem. Ciągle byłyśmy głodne i zmarznię­te. Zima trwała dziewięć miesięcy, a później lato i lato. W lecie poza głodem, pluskwami, najbar­dziej dokuczały nam komary i meszki. Ludzie za­częli chorować na tyfus, szkorbut, kurzą ślepotę. Starsi pracowali w lesie, a na nas dzieciach ciążył obowiązek zbierania jagód, grzybów, łapania ryb z Wajengi oraz magazynowanie drzewa na zimę. Dostałyśmy kawałek ziemi w lesie. Zabrałyśmy się do karczowania pmi, by później posadzić ziemnia­ki. Była to ciężka niewolnicza praca. Warunki prze­kraczające nasze siły, zaczęły zbierać obfite żniwa. Nie wytrzymał psychicznie p. Żółciński, osadnik, ojciec licznej rodziny. Była to pierwsza śmiertelna ofiara w naszym posiołku.

Żyliśmy nadzieją powrotu. Powtarzaliśmy, że tyl­ko tymczasowo tu jesteśmy, że wkrótce rząd polski upomni się o nas. Miejscowi patrzyli na nas z litością. A komendant Utkin i Pierwuchin brutalnie pozba­wiali nas złudzeń. Jesteście zesłani na dożywocie, tu będziecie żyli i tu pozdychacie. Stąd nie ma powrotu. Pokazywali wzgórze, gdzie żywcem zamarzło około 500 osób, głównie duchownych zesłańców, których w „kraju szczęśliwości” obdarzono świętym wiecz­nym spoczynkiem. Mimo tak potwornej wizji, nie traciliśmy nadziei.

W czerwcu 1941 roku Hitler uderzył niespodzie­wanie na Rosję. To spowodowało, że we wszystkich miejscach zesłania nastały jeszcze gorsze czasy. Zwiększono normy pracy tłumacząc, że państwo jest w trudnej sytuacji i trzeba pomagać walczącej armii.

td3Zmuszano nas, abyśmy uzbierane jagody odda­wały „dobrowolnie i bezpłatnie” jako kontyngent. Pamiętam, wróciłyśmy z lasu zmęczone, głodne, brudne, pogryzione przez komary i meszki. Mama ska­leczyła nogę, krwawiła ona i wyglądała paskudnie. A tu łomot do drzwi. Wchodzi enkawudzista i mówi: „żeń- szczyna”, masz dużo jagód – musisz oddać je „gosudarstwo” – ono oczekuje od was takiego daru. Mama dostała szału. Nie przebierając w sło­wach, cały zapas żalu, bólu i goryczy wylała pod adresem nieproszonego gościa i goś­cinnego kraju. My dołączy­łyśmy swoje emocje głośno płacząc. Widocznie zrobiło to nawet na nim prawidłowe wrażenie, skoro wystraszony wyskoczył z chałupy, krzycząc Gordziejkowa zdureła – zwariowała.

Dla miejscowych władz było dziwne, że tylko mama i p. Łuszczykowa były bez mężów.

Co drugą noc wzywano je na przesłuchanie, za­dając ciągle to samo pytanie: „Gdzie wasz mąż”? Odpowiedź była też ta sama: Powinniście wiedzieć gdzie oni są. „Da, da znajem, oni wragi naszewo naroda”. I tak w kółko.

Pod koniec sierpnia 1941 roku dotarła do nas wiadomość, że premier Rządu Rzeczypospolitej w Londynie gen Władysław Sikorski 30 lipca za­warł układ z rządem ZSRR w Moskwie, na mocy którego „Wierchowy Sowiet” udzielił nam amne­stii. Podano nam tę radosną nowinę oficjalnie na ogólnym zebraniu, oświadczając: Wy Polacy jeste­ście teraz wolni. Jednocześnie poinformowano nas, że na terenie Rosji będzie się tworzyć armia pol­ska pod dowództwem gen. Władysława Andersa. W posiołku zapanowała ogólna radość. Władze miejscowe sporządziły listę osób, które w pierw­szym rzucie mogą opuścić posiołek. Znalazły się na niej przede wszystkim rodziny, w których byli męż­czyźni zdolni do wojska. Nas niestety na tej liście nie było. Mama była przerażona. Wiedziała, że nie przeżyjemy następnej zimy. A zima już się zaczęła. Spadł śnieg, rozpoczęły się mrozy. Następnego dnia rano załadowano szczęśliwców na sanie. Mama zde­sperowana kazała nam iść za kolumną sań, prosząc życzliwych ludzi, by chwilowo zaopiekowali się nami, a ona szybko załatwi prywatne sanie i dogoni nas. Szłyśmy tak do południa, ciągle oglądając się za siebie. W końcu powiedziano nam – wracajcie, mamy nie widać, a my nie możemy dalej wami się opiekować. Trzymając się za ręce wracamy przez zaśnieżoną, ta­jemniczą, groźną tajgę. Nie zdawałyśmy sobie sprawy z tragizmu sytuacji i niebezpieczeństw, które nam groziły. Wokół bezludzie, a w lesie pełno zgłodnia­łych wilków.

Droga, którą szłyśmy, w pewnym momencie roz­widlała się. Stanęłyśmy bezradnie nie wiedząc w któ­rą stronę skręcić. Wtem spostrzegłam na śniegu ślady obcasów. Były to odciski butów jednej z pań, która po śniegu kroczyła w butach na wysokich obcasach. Nie przypuszczała, że w ten sposób wskaże nam drogę do posiołku. Dobry Bóg czuwał nad nami, a Anioł Stróż prowadził nas do mamy. Pod wieczór ledwo żywe do­tarłyśmy do posiołku. Mamie udało się dostać podwodę dopiero na drugi dzień. Skoro świt przemie­rzałyśmy tę samą drogę, by jak najszybciej dotrzeć do Bierezniaka, położonego nad Dwiną Syberyjską. W porcie stała barka, na której byli już ci, którzy do­tarli przed nami. Mama wrzuciła na barkę nasz nędz­ny dobytek oraz Zosię i Hanię. W tym czasie barka odbiła od brzegu, a ja z mamą zostałyśmy na lądzie. Nasz rozpaczliwy krzyk, któremu towarzyszył krzyk naszych rodaków, zmusił do zatrzymania barki, a my szczęśliwe dostałyśmy się na pokład.

td4Rozpoczął się następny etap naszej katorgi. Pa­miętam, że statek utknął w marznącej rzece. Groziła nam śmierć przez zamarznięcie. Modliłyśmy się, błagając Boga o pomoc, a „Kapitan” wysyłał SOS. Wy­ciągnął nas z pułapki lodołamacz, za którym dopły­nęłyśmy do Kotłasu. W tych nieludzkich warunkach przemierzyłyśmy 300 km. W Kotłasie spotkałyśmy koczujących Polaków, którzy skrajnie wyczerpani, przywędrowali z najdalszych posiołków Archangielskiego obwodu. Wycieńczeni, głodni, ledwie żywi nie bardzo wiedzieli co dalej z sobą począć. Jedyna myśl trzymała nas przy życiu i pragnienie – jak najdalej od tego piekła, a bliżej polskiego wojska, większej szansy ocalenia.

Jakimś cudem zorganizowano transport. Tasie­miec bydlęcych wagonów stał na stacji, ale wagon trzeba było kupić. Opodatkowano każdą rodzinę od­powiednią kwotą, zdobywając w ten sposób wagon. Rozpoczęliśmy dalszą tułaczkę na południe w kierun­ku Uzbekistanu. Choroby i głód dziesiątkowały wy­gnańców. Śmierć zbierała obfite żniwo. Bezimienni pozostali na nieludzkiej ziemi.

Minęliśmy Taszkient, dotarliśmy do Samarkandy. W parku koczowaliśmy kilka dni. Padał deszcz, było przejmujące zimno, a my siedziałyśmy pod krzakiem, przemoczone, potwornie głodne. W parku między drzewami błąkał się mały chłopczyk rozpaczliwie py­tając: „Kto widział moją mamusię?” Pytanie pozostało bez odpowiedzi.

I znów załadowano nas do pociągu i skierowano na południe 150 km od Samarkandy w rejon Czirak-Czi. Wyładowano nas w pustym stepie. Czeka­li już na przybyszów Uzbecy-kołchoźnicy, którzy szybko zabrali rodziny zdolne do pracy. Mamę i nas troje zostawiono na stepie. Po co im cztery bezprodukcyjne osoby. Zostałyśmy same. Pierwszy raz usłyszeliśmy wycie szakali. Głos ich przerażający, szczekający zbliżał się coraz bardziej do nas. Zaczęłyśmy głośno płakać, wtórowało nam ich wy­cie. Wtem zdarzył się cud. Na tym bezludziu ujrzałyśmy arbę powożoną przez Uzbeka, a na niej jadącego dostojnika.

td5Zatrzymał się, zainteresował się nami, py­tając co my tu robimy. Mama wyjaśniła co się stało, że zostałyśmy same na tym pust­kowiu, a teraz czeka nas niechybna śmierć, pożrą nas te szczekające stwory. W tym nie­ludzkim kraju też byli dobrzy ludzie, którzy okazywali nam litość. Załadowano nas na pojazd, który wydawał się najwspanialszą królewską karocą. Dobry człowiek był sekre­tarzem rejkom Czirak-Czi. Miał wspaniałą żonę, nauczycielkę i dwoje dzieci. Przygar­nęli nas do swego domu, gdzie spędziliśmy dwa tygodnie. Niestety najmłodsza z nas, Hania, miała wówczas tylko pięć lat, w nocy dostała silnej gorączki, majaczyła, krzyczała. Nasi gospodarze przerazili się, bali się epidemii, bali się 0 swoje dzieci.

Hania wylądowała w szpitalu, a my na stepie w nędznej uzbeckiej gliniance, w której całym umeb­lowaniem było trochę słomy na ziemi. W ścianie otwór wejściowy i mały otworek okienny. Były­śmy rade, że mamy dach nad głową. Mama dzię­ki pomocy życzliwego sekretarza dostała pracę w pralni. Prała bieliznę rannych rosyjskich żołnierzy, których z frontu skierowano na rekonwalescencję w te strony. Ja prasowałam tę bieliznę. Była ona wy­jątkowo zawszona, zwłaszcza w szwach. Musiałam silnie przyciskać te miejsca żelazkiem, by unice­stwić miażdżąc to wszawe paskudztwo. W wolnych chwilach zbierałyśmy zwierzęce odchody. Miesza­łyśmy je ze stepową trawą, po czym suszyłyśmy je, robiąc tzw. kiziaki. Służyły one za opał. Wieczory i noce były bardzo chłodne.

W Czirak-Czi po raz pierwszy spotkałyśmy pol­skich żołnierzy. Choć mizerni, wychudzeni, repre­zentowali się ślicznie. Ubrani w piękne mundury z insygniami polskości, na głowach mieli berety z orzełkami – piękne orzełki z koroną. Patrzy­łam na nich urzeczona. Żołnierze okazywali w tym czasie prawdziwie samarytańską miłość bliźniego. Odnaleźli nas w stepie. Wielu z nich utraciło swo­je rodziny, widzieli więc w nas swoich bliskich. W Czirak-Czi oraz w pobliskim Szachirzabie szkolo­no podchorążych 6-tej Dywizji Pancernej im. Dzie­ci Lwowa. Odwiedzało nas czterech podchorążych: p. Madej z Lublina, p. Murzek oraz Alek i Franek, dwaj młodzi chłopcy z Poznania. Niestety nazwisk ich nie pamiętam. Dzielili się oni z nami swoimi ubogimi racjami żywnościowymi. Pewnego dnia dotarła do nas smutna wiadomość. Pan Murzek za­chorował na tyfus plamisty. Spoczął na cmentarzu w Czirak-Czi, w obcej ziemi, daleko od ojczyzny. Przeżyłyśmy bardzo to odejście. Pan Madej oraz Alek i Franek przychodzili do nas bardzo często, po­cieszając nas, że wkrótce skończy się nasza niedola.

Hania wróciła ze szpitala, wyglądała jak szkiele­cik. Nie mogła utrzymać się na chudziutkich patycz­kach, które nie przypominały nóżek. Nowa tragedia. Zachorowała nam mama na tyfus plamisty. Nieprzy­tomną i z wysoką temperaturą dzięki pomocy Alka i Franka umieszczono ją w szpitalu. Szpital był pełen chorych. Lata poniewierki, więzień, lagrów, morder­czej, niewolniczej pracy zbierały obfite żniwa. Cmen­tarz w Czirak-Czi zagęszczał się coraz bardziej mogiłami polskich ze­słańców. Umierali masowo na tyfus, dyzenterię, malarię i ogólne wynisz­czenie organizmu.

Wieczorem do glinianki przyszli nasi piękni chłopcy. Wzięli mnie za rękę, zaprowadzili do szpitala, abym pożegnała się z mamą, ponieważ w nocy zabierają nas do sierociń­ca. W szpitalu stanęłam w drzwiach sali, gdzie pod ścianą z ogoloną gło­wą leżała nieprzytomna w gorączce mama. Wracając przez step cicho płakałam. W nocy pożegnałyśmy się z naszymi wspaniałymi, dobrymi, pięknymi żołnierzami. W Czirak-Czi w dalszym ciągu szkolono ich, by przez Palestynę, Tobruk, Italię wal­czyli o Polskę.

Ruszył exodus na południe. Pociągiem dotarłyśmy do Krasnowocka. Wprowadzono nas na okręt. Jednym z pierwszych transportów dopłynęliśmy do perskiego portu Pahlavi. Zostawiliśmy za sobą nieludzką ziemię, a otworzyła się przed nami brama do wolności.

Na plaży wzdłuż morza Kaspijskiego wyrosło mia­sto namiotów, gdzie wojsko i ludność znalazła schro­nienie. Dla nas zorganizowano sierociniec pod trosk­liwą opieką polskiego personelu. Po zejściu ze statku skierowano nas do łaźni. Zmywałyśmy w niej z siebie brud i wszy, piętno nieludzkiego kraju. Zabrano na­sze łachmany, dostałyśmy czystą odzież.

Dalsza droga prowadziła przez Teheran do Isfahanu. Znalazłyśmy tu bezpieczną, serdeczną opie­kę. Oddychałyśmy wolnością, wracałyśmy do zdro­wia, uczyłyśmy się pilnie, nadrabiając stracony czas. W Isfahanie odnalazła nas mamusia. Wielka to była radość. Szczęśliwie wyszła ze szpitala i ostatnim transportem z wojskiem dostała się do Persji. W swo­jej tułaczej wędrówce dwa lata byłyśmy jeszcze w Li­banie, w miejscowości Zouk-Mikael.

Do Polski wróciłyśmy w 1947 roku. Zatrzymały­śmy się w Warszawie, początkowo u siostry mamy. Mama znów zaczęła chorować, a my ponownie zna­lazłyśmy się*w sierocińcu. Mimo bardzo ciężkich wa­runków, których jeszcze musiałyśmy doświadczyć, zaczęłyśmy się przyzwyczajać do nowego życia.

Maria, Anna i Zofia Gordziejko. Isfahan - Persja 1944 r.
Maria, Anna i Zofia Gordziejko. Isfahan – Persja 1944 r.

Po wojnie drogi Kresowiaków rozbiegły się po całym świecie. To, co się stało tragiczną historią na­szych przeżyć, staramy się ocalić od zapomnienia, dać świadectwo prawdzie, którą się poznało. Temu celowi służy Fundacja Archiwum Fotograficzne Dzie­ci Tułaczy. Za nazwę Fundacji posłużył tytuł książki „Dzieci Tułacze” Hanki Ordonki. Fundacja powstała z inicjatywy Czesławy Dradrach-Żurawskiej i prof. Marka Nowickiego. Celem działalności fundacji jest ochrona przed unicestwieniem minionego czasu, cząstki historii Polski – losów dzieci i ich rodzin de­portowanych w latach 1940-41 w głąb Związku Ra­dzieckiego, a następnie uratowanych przez żołnierzy armii gen. Władysława Andersa.

Chciałabym, aby tragiczna historia mojej tułaczki, jako jedna z wielu podobnych była dodatkową kartą w księdze pamięci, a przede wszystkim hołdem dla tych dobrych ludzi, którym życie zawdzięczam.

Bo Polska nie zginie – póki pamiętamy!

 

Tekst i fotografie – Maria Gordziejko

Warszawa

Rysunki ze „Wspomnień zesłańca” Józefa Maczugi

Udostępnij na: