Warszawa. Styczeń 2023 roku. Po prawej stronie od kościoła św. Anny tłumy. W niewielkim dworku otworzono kilka sklepików, celową audytorią których raczej są turyści, chętnie zwiedzające stolice, mimo niepogodę. Tu niewielka restauracja, obok której stoi przepiękny orientalny sklepik, pachnący kawą i mydełkiem z Aleppo. Tuż stosy z biżuterią i książkami. Na górze „Ragnarök” Rodziewiczówny.

– Ile kosztuje?

– Trzydzieści, proszę pana!

– Dlaczego tak drogo? Przecież nie należy ta pozycja do najnowszych. Wydana w 80-ch latach.

– Ale chętnie biorą te babskie powieści!

Ta ostatnia fraza mnie osobiście zaskoczyła. Jeszcze niedawno słyszałem iż te sentymentalne fabuły już nikomu nie są potrzebne. Jednak, jak się okazało pewien interes do tej powieściopisarki ma tendencje do wznowienia się.

Z postacią Rodziewiczówny, lub jak ją do dziś nazywają w samej Hruszowej –Rodziewicz, jestem zapoznany z czasów szkolnych. W siódmej klasie odbyłem wycieczkę do Hruszowej, gdzie słuchałem opowieści nauczyciela o tym, jak swe dni tu spędzała znana pisarka polska. Mimo że dwór już stoi ruiną, jednak przyroda go otaczająca swego piękna nie utraciła. Stary Dewajtis do dziś stoi, szumi i pewnie tęskni za swoją panią. Jak się okazało tradycja zwiedzania terenu majątku przez uczniów Hruszowskiej (już niestety nieistniejącej) i Horodeckiej szkół istniała nawet w czasach sowieckich. Sentyment wobec tej kobiety jednak okazał się silniejszy nad burzliwe wydarzenia XX stulecia.

Nieraz bywałem na cmentarzu Hruszowskim. Niczym się nie różni od reszty innych na Polesiu. Jest stara część tego cmentarza. Okazałem się tam w Dniu Zadusznym według tradycji prawosławnej zwanego Radunicą. Świętowany jest w tydzień po Wielkanocy. Była to już druga połowa kwietnia, a więc wieść o Zmartwychwstaniu Chrystusa przynoszona na groby zmarłych przez krewnych i znajomych rozbrzmiewała w harmonii ze śpiewem ptactwa i odradzającej się po zimowej śpiączce przyrodzie. Towarzyszyłem wtedy księdzu, który miał pobłogosławić groby kropiąc ich wodą święconą.

Batiuszko! Szcze o tu mohyłku treba póswiatyty – rozbrzmiewa głos starszej kobiety, mówiącej przepiękną poleszucką gwarą,  – to buła moja persza lubow! (Proszę księdza! Jeszcze ten grób trzeba wyświęcić! Była to moja pierwsza miłość).

Ksiądz zrobił wszystko, o co prosiła kobieta.

– A co to za mogiły z napisami po-polsku? – pyta duchowny.

– A to pańskie. Kiedyś tu dwór mieli. Wysoka kultura! To ich córka pisarką była, za Polski prowadziła gospodarstwo. Ojciec mój to u niej pracował za parobka. Woził towar na stację do Horodca, skąd go nawet do Warszawy wieźli. Mówił że dobra była pani.

Najwięcej chwyciło mnie powiedzenie „Wysoka kultura!”. W debatach międzywojnia o drogach kulturowego rozwoju kraju głos tej sędziwej kobiety byłby jak najbardziej pożyteczny. Dwór w Hruszowej był jednym z centrów, gdzie ta „wysoka kultura” robiła próby bycia potrzebną i ciekawą dla wszystkich. Na czym jednak polegała?

Z całego widać że nie polega ona na wpisywaniu się w światowe nurty i trendy, oraz zachowanie zdrowego dystansu od „wielkiego” świata. Margines poleski jednak miał być częścią nowego państwa i kraju, do czego jednakowo dążyły zarówno rządy sanacyjne oraz ziemiaństwo. Ale na jakich warunkach? Swoistą odpowiedzią dziedziczki Hruszowej była powieść pod tytułem „Gniazdo Białozora” wyraźnie uderzająca w rządy sanacyjne i osadnictwo. „Wysoka kultura” tu pokazana jest przez biedę i ciężką pracę oraz przez iście ludzkie  zachowanie się  rodziny patriarchalnej i tradycyjnej przed problemami, ale również przed świństwem urzędników, biurokracją machiny państwa oraz burżujskimi manierami niektórych sąsiedzi.

Zbyt idealnie? Raczej tak. I nie trzeba odwracać oczy od oczywistego jednak faktu iż ta pisarka ma taką właściwość pióra. Ale nie za to jej powieści były kochane i czytane. Jest tu coś wspólnego z mitem. Ziemia – jest jakby świątynią, a praca liturgią. Jak chcesz mieć – to sam bądź uprzejmy – daj. Proste zasady, o których łatwo jest zapomnieć oraz ciężko wspominać, osobliwie kiedy majątek w Hruszowej kilkadziesiąt lat stoi ruiną.

Jednak w lepsze i gorsze czasy nawet ta ruina nie była zapomniana. Również przez czytelników powieści tu pisanych, docierających z innego brzegu Bugu. Ciekawe jest jedno świadectwo od miejscowej:

Przecież na własne oczy widziałam jak autokar przyjechał. I dużo ludzi było. Po polsku mówili. A mnie taki wstyd, że tu tak wszystko nieuporządkowane, niechlujne … Ale, również tak się ucieszyłam, bo nieobojętni są tam (czyli w Polsce) do tej naszej Hruszowej i do Rodziewicz.

Dla warszawskich salonów miała Rodziewiczówna kostiumy i drogie krawaty. Dla Hruszowej lnianą odzież mało czym różniącą się od odzieży chłopstwa. Można ją było nawet spotkać w kasynach gdzieś na południu Francji, ale częściej w lesie w chałupce dla odpoczynku duszy.

Stała się ona dla wielu inspiratorką, a jej Dewajtis symbolem. Zainspirowała kobiety do działania, do bycia mocnymi i niezależnymi. Zainspirowała ruch harcerski swoim „Latem leśnych ludzi”. Zainspirowała na wzór Anteusza trwać przy ziemi, cenić ją. Zainspirowała nie bać się zmian ku lepszemu, ale podchodzić do progresu ostrożnie. Dewajtis stał się jakby znakiem siły, znakiem wolności, zamach z siekierą na który – to nie inaczej niż uczynek świętokradzki.

Widać że i dziś brakuje osoby, która w taki samy niezawodny sposób mogłaby głosić o tych prostych ale poważnych rzeczach. Odnosi się to zarówno jak do Polski w jej nowoczesnych granicach, tak i do Polesia, które żyje swoim życiem w składzie   Białorusi. Czyli Rodziewiczównę może nam zastąpić tylko Rodziewiczówna.

Jest ona postacią, dzięki której kultura poleska miała i do dziś ma swoje miejsce w literaturze polskiej. Również dzięki jej staraniom polska kultura miała swe wpływy wśród Poleszuków.

Przeżyła (i niejednokrotnie) klęskę swoich wysiłków. Ale po klęsce jest pamięć i docenienie, które istnieje po obu stronach Bugu. Zarówno jak wśród coraz mniejszego grona mieszkańców Hruszowej, tak i wśród czytelników w Warszawie, które jednak kupują jej książki, czasem wydawane w dobrej oprawie.

Przybyszowi z Polesia   miło zobaczyć w księgarniach w Warszawie, czy Krakowie znajome pozycje, w których można poznać rodzinne strony. Ciekawa również jest niedawno wydana biografia pisarki autorstwa p. Emilii Padoł.

Pozostaje się spodziewać iż ta działalność Rodziewiczówny nadal będzie przynosić swe owoce – wysoką kulturę szacunku do pracy, ziemi, przyrody i człowieka po obu stronach Bugu.

E.Ż.

Udostępnij na: