Sława Bohoszestiwoj Polskoj Korolewie!
Zgrzytając kołami, pociąg powoli wtaczał się na brzeski dworzec. Stanąłem w oknie przedziału. Pachniało rannym deszczem, majowym, świeżo umytem i spłukanem miastem, butwielizną moczarów i podmokłych olszyn przefastrygowaną suchym aromatem sypkiego piasku. Więc to jest Polesie, więc to ów Brześć. Miasto szpetne, nieswoje, parweniuszowskie i wydziedziczone. Miasto, które sto lat temu zmuszone zostało do porzucenia swoich gmachów, kościołów i klasztorów, swoich larów i piernatów, mówiąc po Żeromskiemu i przeniesienia się o kilka kilometrów dalej nad Muchawiec.
Tej oto ofiary zażądał ówczesny imperator Wszechrosji, otaczający wtedy Polskę wieńcem twierdz i cytadeli. Nadewszystko jednak miasto roku 1918 i 1930, miasto traktatu brzeskiego i pierwsze „miejsca odosobnienia”, oficjalna stolica prowincji, rządzonej ręką, dobrze chyba znaną w całej Polsce.
Rzadkie stacje, nie mniej rzadkie osiedla, szeroko ujęty szlak kolejowy, przestrzeń naszpikowana kępami zarośli i drzew, czasami długie warjanty lasu i niezliczone ilości ważek. Jak mię później informowano, im zawdzięczać należy oczyszczenie Polesia w tym roku z tak dokuczliwego i natrętnego elementu jak komary.
Dla całości obrazu poleskiego za towarzysza podróży miałem teraz inżyniera meljoracyjnego. Nie bardzo jednak kleiła się rozmowa, był to bowiem jakiś borsuk mohylowski. Wkrótce wysiadł, obładowany swoim inżynierskim bagażem. Pęd powietrza, wpadający przez otwarte okno, rozłamywał się i gubił w czterech ścianach przedziału, jak gubiła się przestrzeń, którą pociąg połykał w miarę wybijanego taktu na szynach.
Nie mały to jednak szmat kraju – to Polesie. O wielkości jego nabierzemy jakiego takiego wyobrażenia, jeśli uświadomimy sobie, że województwa poznańskie z pomorskiem, razem wzięte z niewielką stosunkową przesadą, dadzą nam dopiero wielkość powierzchni województwa poleskiego. Zestawmy teraz ilość szlaków kolejowych i szos tu i tam, ilość miast i miasteczek, stopień zagospodarowania i dobrobytu, a w całej swej jaskrawości wystąpi diametralność przeciwstawienia. Napróżnobyśmy szukali na mapie i w terenie szosy lub gościńca do faktycznej stolicy Polesia, Pińska, miasta z górą trzydziestotysięcznego, wybitnego centrum handlowego, a częściowo i przemysłowego.
Nie zapominajmy również i o tem, że kawał kraju, przenoszący rozmiarami województwo śląskie, jest zupełnie niezamieszkały i niezagospodarowany. Są to bowiem bagna, trzęsawiska, wody, niedostępne łąki i mokradła. Tam, na takiej samej przestrzeni żyje i pracuje zgórą miljon ludzi, tu – pustynia bezdomna, nie zawsze nawet przez łosia lub ptactwo błotne odwiedzana.
Jest taka wieś, Dmytrycze się nazywa, położona kilkanaście kilometrów od jeziora sporowskiego, w południowo-zachodniej części powiatu kosowskiego. Trudno to właściwie nazywać wsią – tych 12 czy 13 chałup na trzęsawisku zbudowanych. Dopokąd pamięć ludzka sięga, jeszcze nie zdarzyło się, by tam nogę postawił starosta czy naczalnik, policjant czy stójkowy, wójt piaskowski lub ktośkolwiek z władz gminnych, ba – nawet komornik nie dotarł tam jeszcze, ani urzędnik skarbowy. Jest to wieś, która nie daje rekruta, ani nie płaci podatków. Mój Boże! Z czegóż zresztą mają oni je płacić? Z tych nigdy do końca niedozbieranych kopic kwaśnego siana, bo zawsze jakieś deszcze i zimna muszą przeszkodzić? A może z tego snopka żyta i tych pięćdziesięciu kartofli, jakie udały się na „polach” „wsi” Dmitrycze?
Kiedy zjawił się na sali i stało się wiadomem, że z Dmitrycz przyszedł, obstąpiliśmy go naokoło i cała wysoka komisja obrzucała go pytaniami, jak confetti. Tych kilkanaście kilometrów, dzielących od Sporowa szedł trzy dni, wyraźnie – trzy dni, miejscami skacząc od olszyny do olszyny, miejscami pomagając sobie łódką, miejscami zaś grzęznąc w błocie nie popas, ale po piersi i wyżej. A drogę trzeba dobrze znać, bo można z niej już nigdy nie wrócić. Pewniejszy dostęp jest tylko w czasie zimy, kiedy mrozy zetną oparzeliska i moczary. Wtedy to trzeba zaopatrywać się na cały rok. Ale i w zimie obowiązuje znajomość drogi, siłą rzeczy będąca w posiadaniu tylko mieszkańców wolnej i bezpańskiej wsi Dmytrycze.
Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności kilka lat temu dostał się do wojska jeden z obywateli tej wsi. Zobaczył trochę świata, nauczył się pisać i czytać. W zimie pojechał na urlop, lecz z urlopu tego już więcej nie wrócił. Dziś ten przymusowy „dezerter” z wojsk Rzplitej, występuje w odpowiedzialnej roli przedstawiciela władz państwa: jest czemś w rodzaju sołtysa, sędziego i ustawodawcy. On to właśnie nakazał naszemu znajomemu stawić się w oznaczonym dniu w Piaskach na komisji poborowej, dla uregulowania pewnych formalności wojskowych. Odnośne rozporządzenie przywiózł z gminy jeszcze w zimie. Bazyli Ruszczuk, który wie co to jest subordynacja i jakie obowiązki ciążą na obywatelu Rzplitej, posłuszny jej nakazom, zawczasu wybrał się w drogę, by zdążyć w porę, bo Bazyli Ruszczuk jest twardym poleszukiem, twardym, jak kamień, jak dąb, jak serce maszyny.
Z największą prostotą odpowiada na nasze pytania i opowiada o swojej doli i niedoli, o suchej wiośnie tegorocznej, o niespodziewanych gościach z przed kilkunastu lat, bo i tacy – jak się pokazuje jednak – się znaleźli. Przyszli w zimie, ale wyszli stamtąd na drugą zimę. Byli to żołnierze Jego Cesarskiej Mości Wilhelma II.
Kiedy mu wójt piaskowski, p. Gordon, dał kartkę do sklepu z poleceniem wydania mu kilku kilogramów soli, nie zrozumiał spoczątku o co chodzi, potem schylił się czołobitnie do rąk jego w niemej podzięce.
Tak, dla Bazylego Ruszczaka, jak i dla całych Dmitrycz, sól to nie tylko zwyczajny produkt mineralny, konieczny dla organizmu człowieka, ale to symbol cywilizacji i organizacji, wcielenie marzeń o zaspokojeniu potrzeb i hospodarskim dobrobycie. Jest to solny poziom marzeń, tęsknot i symboliki cywilizacyjnej.
Takich Ruszczuków i takich Dmitrycz z solnego poziomu jest więcej na Polesiu. Opowiadania o krzesiwie poleskiem, to nie tylko opowieść Hoffmana – to rzeczywistość. Wystarczy, przejść się bardziej zapadłemi stronami z papierosem w ustach, by przekonać się o tem. O cukrze to już i mowy niema, chyba, że to wesele, chrzciny lub bardzo wielkie święto. Dziwna to rzecz, niby gospodarujemy autarkicznie, nacjonalistycznie, dużo rozprawiamy o dumie narodowej, lecz koniec końcem właśnie cudzoziemców okarmiamy cukrem, mamy dla nich tani węgiel, dla siebie zaś zostawiając tylko osławione reklamy o cukrze, który krzepi.
Smętkiem zaszłe wyblakłe oczy poleszuka patrzą na nas czasem z lękiem, czasem z zdziwieniem, a czasem z rozbrajającą naiwnością i dufnością. Smętek był na Pomorzu, ale Smętek jest i na Polesiu. Może brat tamtego?
Płynęliśmy już kilka godzin, raz szeroko rozlanem jeziorem, że mało co widać brzeg przeciwległy, raz po wartkim lub sennym znowu prądzie Jasiołdy i jej odnóg oraz dopływów. Mieliśmy dość czasu do nagadania się. Chłopak młody, silny, rosły. Opowiadał o dobrodziejstwach wody, z której zawsze można wyciągnąć złotego i dwa dziennie, a dla siebie „wiuna” (piskorz, czy też rodzaj piskorza) na stół, bo z gruntu człowiek najczęściej nie wyżyje, choćby go miał i 50 ha, jak to teraz się zdarza, kiedy wieś „przenosi się na chutory” skutkiem przeprowadzenia komasacji. Ziemia potrafi tylko utrzymać. Poleszuk nigdy nie sprzedaje zboża, bo go nie ma w nadmiarze. Jeżeli to zaś się zdarzy, to świadczy o nożu na gardle i o początku końca. Gotówkę zdobywa i podatki płaci z gospodarstwa domowego, z pracy w lesie, na łące i w tartaku.
Podatki, jak to podatki. Rańsze my robili na panow, ciepier na uriad – oto charakterystyczna opinja w tej materji. Jak wszędzie i zawsze uciążliwe są nie tyle podatki państwowe, ile gminne, sześciokrotnie i więcej wyższe od tamtych. Jeżeli sięgnąć do cyfr, przykładem mogą służyć stosunki w gminie Telechańskiej nad kanałem Ogińskiego, liczącej około 10.000 mieszkańców. 2300 gospodarstw składa przeszło 11.500 zł. podatku gruntowego, gdy obciążenie gminnemi daninami ma ha opodatkowanej ziemi wynosi 1.25 zł., a na mieszkańca 5.48 zł.
Tegoroczna akcja rządowa przydziału zboża wzamian za pracę przy drogach i kanałach meljoracyjnych oraz regulacyjnych zyskała wiele miru i sympatji. Ludziom jakby stało się trochę lżej i przyszłość przestała wydawać się tak czarną. Sympatję zaś tego ludu można pozyskać i to czasami na bardzo długo.
Do dziś dnia śpiewać mają jeszcze na Polesiu pieśń, wysławiającą polską królowę, jako pierwszą organizatorkę i opiekunę poleszuka. Królową tą jest księżniczka mediolańska, przybyła z dalekiego świata, żona wielkiego Jagiellona, królowa Bona. Do dziś pokazują, w kobryńskim kopiec, gdzie sądy swoje miała odbywać. Ona to nauczyła poleszuka rowy i kanały meljoracyjne kopać. To była wielka królowa. Zapomnijmy jej wstrętu do Barbary Radziwiłłówny, bo kto wie, czy nie był on uzasadniony, a jak było z temi skarbami, to też swego ostatniego słowa nie wyrzekła jeszcze historja. To była władczyni i królowa. Sława bochoczestyswoj polskoj korolewie.
Drugim wielkim okresem w dziejach Polesia była druga połowa XVIII wieku: kanał Królewski, kanał Ogińskiego i dziesiątki innych, choć mniejszych kanałów. Kto był ich twórcą, co to za inżynierzy je budowali, czy aby bez biur pracowali i bez wmurowywania kamieni węgielnych?
A kiedyż się rozpocznie trzeci okres w dziejach Polesia? Czy my, pokolenie pierwszej połowy XX wieku nie mamy nic do powiedzenia w tej sprawie? Dziewięćset tysięcy ludzi czeka na naszą odpowiedź. Dodajmy do tego drugich pięćset i więcej tysięcy z całej Rzplitej, gotowych na każdy nasz znak. Podobno nie pieniądz tu jest rozstrzygającym, lecz organizacja, tak jak wszędzie zresztą.
Więc?
STANISŁAW ŻEJMIS
„Bunt Młodych”, 20.07.1934
Źródło: retropress.pl