Obcowanie z dorobkiem literatury polskiego 20-lecia międzywojennego zawsze wydawało mi się zajęciem fascynującym. Jest to w końcu okres narodzin wielkich indywidualności pisarskich, oryginalnych eksperymentów artystycznych oraz pojawienia się w szerokim obiegu wydawniczym nowych gatunków literackich. Coraz żywsze zainteresowanie zaczyna budzić, przeżywająca w II Rzeczpospolitej prężny rozwój, literatura reportażowa. Dzięki takim mistrzom pióra jak Wańkowicz, Ossendowski, Pruszyński i wielu, wielu innych reportaż staje się ulubionym gatunkiem masowego czytelnika, zajmującym poczesne miejsce w wysokonakładowych tytułach prasowych oraz na półkach księgarskich.
W rozległej panoramie tematów podejmowanych przez ówczesnych dziennikarzy, publicystów i literatów nie mogło zabraknąć miejsca na sprawy poleskie. Pokryta lasami i bagnami kraina należała nie tylko do najbardziej zacofanych regionów młodziutkiego państwa, ale także, właśnie dzięki swojemu cywilizacyjnemu zapuszczeniu i dziewiczej przyrodzie, do najbardziej pociągających turystycznie i literacko.
Dał tego dowody między innymi Ksawery Pruszyński, wywodzący się z kresowego ziemiaństwa jeden z najbardziej rozchwytywanych przez liczące się redakcje reporterów, autor głośnych, wydanych podczas wojny i po jej zakończeniu książek: Droga wiodła przez Narvik, Trzynaście opowieści, Margrabia Wielopolski, Opowieść o Mickiewiczu.
Podróż po Polesiu, którą Pruszyński odbył jako korespondent wileńskiego „Czasu” zaowocowała siedmioma reportażami. Zostały one opublikowane, pod wspólnym tytułem „Listy z Polesia”, na łamach wileńskiego dziennika w 1936 roku. Po wojnie „Listy” znalazły się w książkowym wyborze dzieł publicystycznych i reportażowych pisarza „Podróże po Polsce. Podróże po Europie” (1966). Warto przytoczyć ich wiele mówiące tytuły, zapowiadające frapującą lekturę: Jak płonął Pińsk. Wrażenia Listy z Polesia Ksawerego Pruszyńskiego świadka; „Pińsk po pożarze; Owidiusz, buty i lody; Lord z leśnego chutoru; „Na śladach kultury Khmerów…; Michał Kleofas; Właściciel galerii portretów.
Najbardziej przykuwające uwagę fragmenty Listów nawiązują do historii. Główny walor poleskich reportaży Pruszyńskiego to widoczna u nich tyleż dziennikarska, co historyczna pasja autora realizowana poprzez znakomitą, rozpoznawalną technikę pisarską. Technikę łączącą elementy reportażu, eseju, prozy intelektualnej i artystycznej. Pisarstwo autora „Trzynastu opowieści”, jak zauważa Kazimierz Wyka, cechuje wielka z nikim ze współczesnych nie dzielona swoboda i rozległość narracji, prawdziwie gawędziarska sztuka zaciekawiania i wciągania czytelnika w sprawy przed nim rozsnuwane.
Odbywając wraz z Pruszyńskim egzotyczną podróż po Polesiu lat 30. XX wieku, cofamy się zarazem w wiek XIX, XVIII i jeszcze wcześniej. Razem z obdarzonym niezwykłą wrażliwością poznawczą autorem tropimy ślady polskich, a nawet rzymskich!, dziejów w zapadłych zakątkach tego bagiennego kraju. Odkrywamy jego historyczną, cywilizacyjną, społeczną i przyrodniczą niepowtarzalność.
Reportaże Pruszyńskiego to przede wszystkim piękny hołd złożony wybitnym Polakom zasłużonym dla Polesia. Oto w tekście o intrygującym tytule Na śladach kultury Khmerów… autor skupia naszą uwagę na osobie Aleksandra Skirmuntta, z którego nazwiskiem, niestety szerszej opinii wciąż nieznanym, związane są początki poleskiego przemysłu. Czytając ten pełen historiozoficznych refleksji reportaż, trudno nie wyjść z podziwu dla człowieka, który w nikomu nieznanym Porzeczu w latach 30. XIX w. „w pełni jeszcze kryzysu wojen napoleońskich, w samym środku poleskiej głuszy zbudował szereg fabryk, ściągnął inżynierów i majstrów, stworzył pierwszy na Polesiu proletariat robotniczy i konkurował zwycięsko z przemysłem zagranicznym.”
Dziełem A. Skirmuntta była m.in. wielka fabryka sukna oraz jedna z pierwszych i największych w imperium rosyjskim fabryk cukru. Warto podkreślić, że ten obdarzony niepospolitą energią „żubr litewsko-białoruski”, jak o nim pisze Pruszyński, „bawił się w przemysł” w czasach „gdy w Królestwie Polskim ledwo pierwsze swe kroki stawiał Żyrardów, młoda osada, a zaś nad Łodzią nie było ani jednego fabrycznego komina, gdy Dąbrowa Górnicza na Śląsku była rozległą wsią, zaś Katowice niewielkim osiedlem, gdy w Europie mówiło się o młodym centrum – Manchesterze, a we Francji dowodem niezwykłej nowoczesności Ludwika Filipa było posługiwanie się przez niego kolejami żelaznymi.
Z dawnej świetności porzeckiego przemysłu do czasów reporterskich wędrówek Pruszyńskiego pozostało niewiele: porośnięte chaszczami rumowisko i fabryczne kominy z pobudowanymi na nich gniazdami bocianimi. Wszystko to robi niesamowite wrażenie, przywodząc autorowi na myśl ruiny zaginionej, pośród kambodżańskiej puszczy, cywilizacji Khmerów.
Pruszyński kończy reportaż poetycką refleksją: Na północnym Polesiu przyroda nie zwycięża tak szybko. Nie ma ani lian, ani roślinności w ciągu lat kilku zdolnej pochłonąć budowlę. Ludzie nie wyginęli tu tak, jak w lasach nad Kambodżą. A jednak patrząc na te bociany, na ten Manchester szlachecki rzucony przed stu laty w bagna poleskie, pustką stojące fabryki, coś, co mogło być nową Łodzią, ma się wrażenie, że tu także jakaś wielka kultura Khmerów, jakiś potężny szczep budowniczych i pionierów został zwyciężony. Odszedł, załamał się i cofnął. Ale ci, co po nim zawładnęli tym krajem, nie potrafili już ani nowej cywilizacji tu wznieść, ani starej rozwinąć, ani starej poprowadzić.
W tworzonym przez Pruszyńskiego reportażowym obrazie Polesia pojawia się jeszcze jedna, tym razem związana z przedrozbiorowymi dziejami Polski, niezwykła postać – Michał Kleofas Ogiński. W pierwszych akapitach reportażu znajdujemy plastycznie ukazaną historię i charakterystykę kolejki wąskotorowej, prowadzącej do Telechan, w których wszystko, jak żartobliwie zauważa Pruszyński, jest na miarę telechańską: Obywatel posiadający 100 złotych w PKO uchodzi za lokalnego magnata, a obywatelka umiejąca czytać nie tylko w książce do nabożeństwa za intelektualistkę.
Skreślony przez Pruszyńskiego portret zaspanego miasteczka o „suchotniczych uliczkach” nie jest budujący. Nie same jednak Telechany ożywiają tu reporterską wyobraźnię autora, a to, co znajduje się poza ich opłotkami. Razem z Pruszyńskim opuszczamy zapyziałe, choć barwnie opisane, miasto. Mijamy wielkie łodzie rozsychające się od słońca. Idziemy dalej, drzewa, ładniej, nie ma piasku. I naraz… Kanał Ogińskiego.
W jego pełnym emocjonalnego zaangażowania opisie, stanowiącym zasadniczą treść reportażu, wystawił Pruszyński XVIII -wiecznemu hetmanowi piękny pomnik! Czy zasłużony? Autor nie ma najmniejszej wątpliwości, że nie ma nic tak dziwnego, jak ten kanał. Największe, najpotrzebniejsze dzieło, jakie tu wzniesiono w tym kraju, to on właśnie. A wzniosła go Rzeczpospolita, chyląca się ku upadkowi. Nie Rosja, nie Niemcy, dawna Polska. Wzniesiono go w epoce niemal saskiej i niewiele różnej od saskiej: sejmiki i zajazdy wrzały w najlepsze (…) Nigdy Rzeczpospolita nie była tak bezsilna, strupieszała, bezpańska jak wtedy. Nigdy polska myśl nie dała temu krajowi rzeczy większej.
Mówiąc, o wielkiej fascynacji Pruszyńskiego Kanałem Ogińskiego, warto przywołać jeszcze jeden, niezwykle wymowny fragment: Komuś, kto Polesia nie zjeździł, nie wlókł się godzinami po piachu, nie jechał smrodliwą kolejką, nie widział tej nędzy, biedy, biedy cherlawych Żydów, brudnych dzieciaków tabunami, o jakich w centralnej Polsce nie ma się pojęcia, nie zrozumie, jakie wrażenie robi ten prosty kanał.
Oto naraz ziemię przecina szlak szeroki a wytyczony równo jak strzelił rozumną, pewną równością ludzkiej nauki. Wielkim szlakiem toczy się równo woda. Brzegi obramione są porządnie palisadą kołów. Jak okiem sięgnąć – długi, niebieski szlak. W oddali błękitnieje już, nie marszczy się jak tutaj i wygląda jak stalowa autostrada. Nad jego brzegami olbrzymie dęby, rozłożyste, cieniste, wspaniałe. Dębami poznaczony jest szlak kanału. Woda o zabarwieniu rdzawozłotym, żelazistym zabarwieniu wód Dniepru i Prypeci, odbija w sobie niebo, chmury i te wspaniałe hetmańskie dęby.
Reminiscencje wielkiej historii pobrzmiewają w jeszcze jednym reportażu, zaskakującym nas swoim osobliwym tytułem – Owidiusz, buty i lody. Pruszyński nawiązuje w nim do znanej na Kresach legendy o zesłaniu na Polesie rzymskiego poety. Razem z pisarzem gościmy w malowniczym Dawidgródku, miasteczku będącym, wedle miejscowych podań a także „twierdzeń szeregu siedemnastowiecznych humanistów polskich”, miejscem wygnania Owidiusza.
Autor przytacza zabawne słowa jednego z mieszkańców miasteczka, prawosławnego duchownego, opowiadającego z dumą o poleskich losach rzymskiego wygnańca. Drewlanie, poznawszy się na wielkim poecie lepiej niż boski August, na jego cześć nazwali miasto grodem Owida. Potem tylko głupi Żydzi przekręcili to na swego Dawida…
To ostatnie nie jest już twierdzeniem humanistów XVII wieku. Tak mnie objaśnia napotkany przy cerkiewce śródmiejskiej, szpetnej bo szpetnej, pop w długiej szacie. Batiuszka co do „Owida” nie ma żadnych wątpliwości. Cieszy się, że ja, przyjezdny, już o tym wiedziałem. Owidy w istocie spoczywał pod cerkwią. Gdzie, nie wiadomo, bo w skromności swojej prosił o zatajenie miejsca swego grobu. Widocznie, aby pielgrzymek nie było. Batiuszka mówiąc o Owidiuszu mówi tak, jak się opowiada o kimś niezwykle świątobliwym. Czyżby mówił o kim innym, niż o autorze „Artis amandi”?
„Listy z Polesia” to zaledwie siedem tekstów o różnej objętości. Wszystkie jednak bez wyjątku stanowią reportaże nieprzeciętnej klasy. We wszystkich widoczna jest ta sama dbałość o literackie piękno narracji, gawędziarska swada wnikliwego podróżnika, potrafiącego w swoich reporterskich peregrynacjach zajmować jednocześnie postawę dziennikarza, badacza i poety. To właśnie dzięki tym przymiotom stworzony przez Pruszyńskiego obraz Polesia uznać możemy za jeden z najbardziej fascynujących w dziejach literatury kresowej.
dr Piotr Boroń Lublin