Podczas jednej z naszych podróży redakcyjnych, kiedy przygotowywaliśmy materiał o rodzie Trębickich z Linowa na ziemi prużańskiej (https://polesie.org/13514/bohater-powstania-listopadowego-wladyslaw-trebicki-kolekcjoner-i-bibliograf-z-linowa/), nie mogliśmy nie odwiedzić również siedziby Dziekońskich w Czachcu, która od Linowa leży dosłownie kilka kilometrów w linii prostej.
Pewne miejscowe podanie głosi, że jeden z panów z Czachca kazał usypać w dworskim parku kopiec, na którym urządził punkt obserwacyjny, aby – przez lunetę – móc obserwować swoją piękną sąsiadkę z Linowa… Cóż, na miejscu stwierdziliśmy, że rzeczywiście miałby taką możliwość, gdyż widok na sąsiedni dwór nie jest niczym przesłonięty.

Dodajmy też, że dwór w Czachcu od zawsze słynął w całej okolicy jako miejsce doskonałej rozrywki i wesołych spotkań towarzyskich – ale o tym nieco poniżej. Najpierw – trochę historii.
W źródłach pisemnych dobra czacheckie po raz pierwszy wymieniane są jako składowa część królewskiej ekonomii kobryńskiej w inwentarzu z 1563 roku, a sam Czachec – jako należący do starostwa folwark leśnictwa.
W wieku XIX Czachec już jest we własności prywatnej. Jak podaje Wikipedia (https://pl.wikipedia.org/wiki/Czachec): „Na początku XIX wieku majątek należał do rodziny Mierzejewskich. W 1816 roku nabył go od Kaliksta Mierzejewskiego Iwan Krupiński. Ze spisu inwentarzowego dokonanego w 1845 roku wynika, że wtedy właścicielami dóbr byli małoletni Efim i Ekatierina Bułgarinowie. Ich ojciec, sędzia Michał Bułgarin wybudował tu (obecnie w obrębie sąsiedniej wsi Kasztanauka) obszerny dwór przed 1845 rokiem, obok stały m.in.: murowany domek będący biblioteką, oficyna, dom ekonoma, lodownia, stodoła, parowy browar, oranżeria, 2 młyny wiatrakowe i 2 kieratowe, karczma i zajazd…”.
– Tą samą informację można znaleźć również w innych źródłach internetowych, jednak jej wiarygodność podważa notatka, zamieszczona w październiku 1813 roku w Kurjerze Litewskim, z której wynika, że już wówczas właścicielem Czachca był Józef Bułgarin, marszałek szlachty prużańskiej, ojciec Michała: „Dzień 15-tego Msca będąc dniem Koronacyi Najjaśniejszego IMPERATORA Wszech Rosyi ALEXANDRA I-go, był obchodzony z najwyższą uroczystością. JW. Bułharyn Marszałek Prużański i Kawaler, w majątku swoim Czachczu 5 wiorst od Prużany leżącym (pogrubienie czcionki – red.), dał Bal, na który zaproszeni w znacznej liczbie Wojskowi i Cywilni goście spełniali zdrowie Najlepszego Monarchy…” (Kuryer Litewski. 1813, Nro 81 (8 października) + dod. s. 1). Do słowa, w szczerość intencji Józefa Bułharyna co do przyczyny Balu można wątpić, gdyż jak wiadomo, jego syn Michał za sprzyjanie Powstaniu Listopadowemu po jego stłumieniu został objęty niejawnym nadzorem policyjnym jako „element podejrzany” i „politycznie niepewny”; on też (Michał Bułharyn) w roku 1836 jako marszałek prużański przyczynił się do otwarcia w Prużanie pierwszej 5-klasowej placówki oświatowej. Rozwikłanie tych wątpliwości i sprostowanie sprzecznych informacji pozostawmy jednak historykom. Przejdźmy tymczasem do kolejnego etapu historii Czachca, gdyż przed nami znów porcja zagadnień związanych z budownictwem dworu, którego resztki przetrwały do naszych czasów.

A więc cytując dalej Wikipedię dowiadujemy się, że: „…Wkrótce Czachec przeszedł na własność rodziny Kiernożickich. Albin Dziekoński (1938–1918), ożeniwszy się z Marią Kiernożicką (1840–1887), otrzymał Czachec w posagu. Po nim właścicielem tych dóbr był jego syn Marian (zmarły w 1921 roku), a ostatnim dziedzicem był syn Mariana, Janusz Dziekoński (1899–1939), który po aresztowaniu przez władze radzieckie zaginął bez śladu, prawdopodobnie na Syberii”. Do tej informacji warto dodać, że po śmierci żony Marii, Albin Dziekoński ożenił się po raz drugi z Jadwigą Orzeszko i miał z nią jeszcze czworo dzieci: Wacława, Annę Krystynę, Jadwigę Emilię i Albina. Albin-junior, żyjący w latach 1892-1940, został znanym poetą, autorem ośmiu zbiorów poetyckich i wydanego w 1934 r. poematu Dramat Lucyfera. W 1917 roku ożenił się z Zofią Malińską (1897-1979), córką wileńskiego adwokata Maksymiliana Malińskiego i osiadł w majątku Mogilowce w powiecie wołkowyskim, który odziedziczył po bezdzietnym kuzynie, Kazimierzu Dziekońskim. Po wkroczeniu wojsk sowieckich na tereny II Rzeczpospolitej we wrześniu 1939 roku został przez NKWD aresztowany i przewieziony do Mińska, gdzie ślad po nim także zaginął.
Ostatnim właścicielom Czachca – Dziekońskim (właściwie Albinowi-seniorowi) także często błędnie przypisuje się założenie parku oraz budowę nowego dworu, aczkolwiek informacja ta nie jest dokładna, bowiem o istnieniu w Czachcu parku i dworu w swoich wspomnieniach opowiadają już bracia Józef i Kajetan Kraszewscy, którzy m.in. często korzystali z zasobów biblioteki w Czachcu (Kajetan był rowieśnikiem Antosia – starszego syna Michała Bułharyna). Więc wygląda na to, że Albin Dziekoński po nabyciu majątku rozbudował jedynie istniejące już siedzibny dom i park (co się zgadza z zawartą w Wikipedii informacją).
Oto jak wówczas to wyglądało:
„Na planie wydłużonego prostokąta stanął budynek murowany, parterowy, dziewięcioosiowy, pokryty dachem dwuspadowym, z czterema lukarnami na każdej połaci. Na osi głównej od strony podjazdu znalazły się drzwi wejściowe poprzedzone gankiem z dwoma parami czworobocznych filarów dźwigających spłaszczony, trójkątny szczyt.


Przed elewacją ogrodową zbudowano taras przylegający do trzech środkowych osi. Wsparty na metalowych słupkach, wyłożony został błękitną terakotą. Zamontowano na nim metalową konstrukcję trielażową, z licznymi elementami ozdobnymi, po której pięły się winorośle. Szerokimi, wielostopniowymi schodami można było z niego zejść bezpośrednio do parku.


Park miał charakter krajobrazowy i zajmował obszar ponad 10 ha. Tuż za tarasem znajdował się duży gazon otwierający szeroką i długą perspektywę. Kończyła się ona na sztucznie usypanym pagórku, do którego prowadziły dwie biegnące łukowato aleje, tworzące elipsowaty krąg spacerowy. Jedna z tych alei obsadzona została bukami, druga – różnymi gatunkami drzew w nieregularnym układzie. Na szczycie pagórka znalazła miejsce altana, wokół której rosły dość egzotyczne jak na Polesie krzewy. Między tarasem a pagórkiem znalazły się dwa stawy. Na jednym z nich były dwie zadrzewione wyspy. Na lewo od stawów znajdował się zwarty masyw drzew, w którym przeważały syberyjskie modrzewie w liczbie nie spotykanej na Polesiu. Po przeciwnej stronie stawów rosły w grupach i pojedynczo dęby, czarne olchy, graby, lipy i wiązy. Podczas I wojny światowej Niemcy wycięli kilkadziesiąt syberyjskich modrzewi, przerzedzając znacznie park. Po II wojnie światowej pod siekierami padła jeszcze większa liczba drzew i w chwili obecnej nawet trudno się domyśleć, jak wyglądał park, gdy opiekowali się nim prawowici właściciele….

Ponieważ po 1890 roku rodzina Albina Dziekońskiego seniora znacznie się powiększyła, powiększył on swój dwór w Czachcu przez dobudowanie do lewego boku dotychczasowej siedziby dwuosiowego, dwukondygnacyjnego skrzydła, pokrytego dwuspadowym dachem, z balkonami na piętrze” (dworypogranicza.pl).

Warto dodać, że właśnie ta dobudowana przez Antoniego Dziekońskiego część dworu zachowała się do naszych czasów stosunkowo najlepiej.


Po II wojnie światowej dwór w Czachcu podzielił los wielu innych szlacheckich rezydencji na naszych terenach – najpierw urządzono w nim administrację miejscowego kołchozu i sklep, a obecnie popada w ruinę: pozbawiony dachu i okien, ogrodzony płotem z metalowej siatki, otoczony szczątkami zdziczałego parku.
…………………………
Trudno dziś sobie wyobrazić, że kiedyś tętniło tu życie. Wrzała praca, a po zakończeniu jesiennych prac polowych oraz w okresie karnawału – z tych, dziś pustych, okien – po nocach rozświetlała się cała okolica, a dźwięki poloneza, który grał Antoś, dolatywały aż hen – nad leniwie płynący za parkiem Muchawiec…
A o letnim poranku jakiś młodzieniec ukrywał się w parkowej altanie na pagórku z lunetą – spragniony nacieszyć wzrok sylwetką pięknej sąsiadki…
Jak to było naprawdę?
Zapraszamy Drogich Czytelników do zapoznania się z relacją Adama Bychawca – bezpośredniego uczestnika tych towarzyskich uczt w Czachcu, opublikowaną w ilustrowanym tygodniku „Sport” z 1903 roku: Sport – tygodnik ilustrowany z dodatkami w miarę potrzeby, Rok 9, 1903, nr 46, s. 7–9.
ZABAWA W CZACHCU
W Czachcu, u pp. Marjanowstwa Dziekońskich, zawsze wesoło, — to już jest tak znane, że wkracza w dziedzinę aksjomatów, lecz zabawa, która odbyła się 28., 29. i 30. października r. b., zbliża się już do szczytu.

Przyjeżdżamy o godz. 1-ej w nocy z Warszawy; na stacji Liniewo drogi Moskiewsko Brzeskiej w podwórzu oczekują nas rozmaite wehikuły, zaczynając od powozu, a dochodząc do wozu (na rzeczy!). 8 wiorst drogi przelatują w rozmowie o stosunkach towarzyskich i wspólnych znajomych, jak rekord wiorstowy — minuta sześć sekund; ani się obejrzeliśmy, gdy podjechaliśmy do obelisku i tak zwanego „okrąglaka” (okrągły, murowany zgrabny domek dla stróża) w bramie wjazdowej. Podjeżdżamy: kilka okien oświetlonych; gospodarz jeszcze nie śpi. Wpadamy odrazu w uściski cieplej, aromatycznej herbaty; zziębnięte członki z rozkoszą powracają do znajomości z cieplikiem.
Pół godzinki gawędki; oczy zaczynają mi się kleić, lecz nie dochodzę jeszcze do zupełnego zaniku świadomości.
„Przepraszam, — dobranoc”, i wędruję do oficyny, gdzie młodsza część towarzystwa ma “locum standi”.
Przechodzę przez aleję oświetloną latarnią; wkraczam do oficyny, i widzę już dwa rzędy łóżek, częścią jeszcze pustych; inne już z mieszkańcami, z których jeden przy świetle (nie księżyca, nie,) lampy zawodzi przez nos pieśń wieczorną o Morfeuszu.
Porządek wzorowy; nad każdym łóżkiem bilet z nazwiskiem chwilowego właściciela. Robię cichą rewję łóżek; w pierwszym, największym pokoju nie znajduje swego wabika. Czyżbym był zaliczony do więcej pełnoletniej klasy, w mniejszym pokoju? Rzeczywiście, z łatwością znajduję swe łoże, lecz w pustym jeszcze pokoju, sąsiedzi bowiem — widocznie mają przybyć osobowo-nieosobowym pociągiem o godz. 11-ej z minutami.

Z szybkością orient-expressu zrzucam powłokę, gaszę źródło światła, i zapadam w letarg, przy dźwiękach oddalonych „pieśni wieczornej”, z akompaniamentem odgłosów (pewno w pobliżu kuchni, lub sienii) świerszcza. Niedługo spałem. Koło godz. 10-ej słyszę już w drugim pokoju ożywioną rozmowę; „dusza — nie kamień”, jak mówią, trzeba sobie obejrzeć sąsiadów, więc trochę wydekoltowany popycham mur graniczny między pokojami, wkraczam, ściskam dłonie, wygłaszam kilka „salem aleikum” i sam zabieram się do gawędy. Koniec końców daje się słyszeć parę dowcipów, a od nich za blisko do anegdotek; to też zaczynają się sypać jedne lepsze od drugich, tak, że od czasu do czasu pokładamy się od śmiechu.
Dochodziła już blisko 1-sza (kawę wypiliśmy na miejscu), kiedy p. Marjan Dziekoński przybył do nas z przynależnej pół-kuli Czachca, dając znać, że panie dowiadują się o stanie naszego zdrowia. Tu już niema rady, ubieramy się, i do dworu. Pociągiem o g. 11-ej przybyła reszta towarzystwa.
Z pań obecne były pp.: z Orzeszków Albinowa Dziekońska, z Korsaków Nina Dziekońska, z Tołłoczków Stefanja Dziekońska, z Tarasowiczów Marja Włodek, z Bułharynów Stanisławowa Siehieniowa, z Mazarakich Janowa Ursyn-Niemcewiczowa, z Siehieniów Wiktorowa Gutowska, z Bochwiców Mira Żebrowska, z Włodków Witoldowa Święcicka, z Korsaków Ordzińa, z Ordów Walensowa Mikulska, z Kościeliskich Tadeuszowa Siehieniowa. Grono nadobnych panien składało się z pp.: Janiny Siehieniówny, Marji i Izy Bychowcówien, Janiny Mikulskiej i Stefanii Ordzińskiej. Grono zaś panów tworzyli pp.: marszałek Albin Dziekoński, Zdzisław Bychowiec, Władysław Trębcicki, Leonard Hłasko, Jan Ursyn Niemcewicz, Wiktor Gutowski, Stanisław Sieheń, Jan Dziekoński, d’r Kazimierz Dziekoński, Paweł Gutowski, Teofil hr. Mohl, Włodzimierz ks. Pużyna, Otton Bochwic, Konstanty Tarasowicz, Paweł Tarasowicz, Władysław Skaławski, Władysław Laskowski, K. Korybut-Daszkiewicz, Jągmin, Witold Święcicki, inżyn. Borkowski, Kazimierz Rahoza, Grzegorzewski, Markowski, Walens Mikulski, Tadeusz Sieheń, Jan Bielski i Adam Bychowiec.
Znana przechadzka po parku, jednym z gustowniejszych w kraju, z ogromną łączką przed werendą, a w głębi stawem, alejami, szpalerami wśród stuletnich lip, jesionów i modrzewi. Szczególniej wabi oko wysoka górka wśród parku, z której odkrywa się szeroki widok na okolicę, a zwłaszcza na sąsiedni dwór Linowo p. Władysława Trębcickiego, gdzie z kępy drzew wyrasta do góry czerwony komin gorzelni, jednej z karmicielek powiatu Prużańskiego, bo dochód gospodarczy oparty jest głównie na produkcji kartofli i gorzelnictwie.
Po śniadaniu część towarzystwa walcuje dla wprawy, inni w przyległych salonach operują w winta; jednym słowem, każdy orze, jak może.

Przy obiedzie nadzwyczajne ożywienie, tworzą się kółka, które prowadzą ze sobą żwawą tyraljerkę słów i od czasu do czasu brzęczy kieliszek. To p. Tadeusz Sieheń wznosi zdrowie gospodarstwa, którzy w dzisiejszych trudnych warunkach towarzyskich w Grodzieńszczyźnie, gdzie jedno sąsiedztwo dzieli od drugiego kilkanaście wiorst, potrafią zjednoczyć elementy inteligencji, a bliższe obcowanie w zabawie zbliża ludzi ku sobie, tworząc większą spójnię i solidarność na polu pracy; p. Hłasko wznosi zdrowie solenizantki, pani Jadwigi Dziekońskiej, p. marszałek Albin Dziekoński zdrowie młodej pary pp. Tadeuszostwa Siehieniów i t. d. i t. d.
Po obiedzie walc; zwykłym biegiem tańce płyną pod żwawą egidą pp. Tadeusza Siehenia, Pawła Gutowskiego, Pawła Tarasowicza i Jana Ursyn-Niemcewicza, który prowadził parę tańców o nadzwyczaj oryginalnych figurach; jedna z nich w polce tworzyła rodzaj ceremonialnego marsza; przeplatany wąż z pań i panów coraz się zwiększający i zmieniający kierunek za przybyciem nowej osoby, to też stopniowo całe towarzystwo znalazło się w ruchu.
Nie oszczędzano nawet wińciarzy, którzy zmuszeni byli również przespacerować się. Tańce trwały przez trzy dni, a tempo ciągle wzrastało. Pierwszego dnia szły żwawo, drugiego ostro, trzeciego tempem wyścigowym, zwłaszcza zaś mazury i oberki, które dziś i na Litwie doskonale się aklimatyzują.
Ogromnie zabawnie wyglądał kekwok (piszę po polsku) z figurami, szczególnie charakterystycznie tańczony przez inż. Borkowskiego, który w swych podróżach widział go wykonywanego przez murzynów.

Drugiego dnia część towarzystwa zdradzała zamiary powrotu nocnym pociągiem; gospodarstwo prosili o pozostanie dłużej, lecz, gdy to nie pomogło, konie podeszły: ucałowania, uściśnienia i dowidzenia; brak nie daje się tak bardzo odczuwać, a tańce jeszcze nabierają werwy w zmniejszonym gronie.
Przechodzi pół godziny; w przedpokoju St. Bernard—Gburuś zaczyna naszczekiwać; ktoś nadjechał, lecz to już druga w nocy, otwierają się ciężkie drzwi i… ci, którzy pojechali… wrócili. „Cóż, doskonale, nie wątpiliśmy, że państwo się namyślą w drodze i wrócą”—słychać.
Okazuje się, że na grobli do Liniewa most przez wezbraną rzeczułkę został rozebrany. Ma się rozumieć, nie trudno się domyśleć, że p. Marjan Dziekoński kazał most rozebrać, trzeba było pogodzić się z nadzwyczaj gościnnym gospodarzem, zostać jeszcze na parę dni, i hulać dalej. A zresztą serce – nie kamień. Adamus rżnie od ucha mazura, więc dalej, i podróżnicy w podróżnych strojach zostali schwytani w wir szalonego mazura.
Drugiego dnia po obiedzie część towarzystwa urządziła przejażdżkę konną, do odległego o parę wiorst folwarku Każmierzowa, z dam w wycieczce brała udział doskonała amazonka pani Mira Żebrowska na klaczy Sagitta, reszta zaś zwiedzała stado w stajni i paddockach; po dokładnem obejrzeniu folblutów i habblutów, znaleziono koło stajen wóz od siana, usadowiono na niem panie i kłusa panowie przewieźli go prawie pod dom mieszkalny.
Trzeciego dnia miało być polowanie z paniami w sąsiedniej kniei leśnej „Krywuli”. Wstaliśmy jednakże koło 8-ej, śniadanie – parę utworów walczyka i nikt nie myślał o polowaniu. Dopiero przypomniano sobie o niem kiedy koło 4-ej p. Kazimierz Rahoza zaczął pytać, czy można puścić do domu naganiaczy, którzy oczekują w lesie.
W mig gotowe były bryczki i inne wehikuły, i jazda do lasu w towarzystwie p. Miry Żebrowskiej i panów Marjana Dziekońskiego i Adama Bychowca konno.
Tu mieliśmy chwilę obawy; p. Żebrowska życzyła sobie pojechać na znanej z torów, a stosunkowo łagodnej klaczy wyścigowej „Little Dorryt”, lecz czy Little Dorryt zlękła się szelestu długiej amazonki, czy kilkudniowy odpoczynek bez siodła wpłynął na nią, zaczęła unosic naokoło gazonu, dając przeróżne, sauts de mouton i wierzgając tyłem; z trudnością dało się zajechać jej drógę, powstrzymać, i dopiero pani Mira mogła czuć się bezpieczną. Zmieniono konia i jeźdźcy pocwałowali w las za wehikułami.

Kiedy wjechaliśmy do lasu, przebrnąwszy parę głębokich brodów, zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie na wierzchołki rosochatych sosen; w lesie panował już półcień, początek szarej godziny. Nie powstrzymało to jednakże zapału. Linja strzelców i nieszczelców, nie wszyscy bowiem wzięli strzelby na to polowanie przy księżycu, stanęła wzdłuż bagna. Chwila ciszy, potem słychać z krańcowego stanowiska (stali tam razem pp. Jan Ursyn-Niemcewicz i Adam Bychowiec, bez strzelb, więcej dla towarzystwa).
„A jakże pan zapatruje się na krew Wisdoma?”, po tem odgłosy zbliżającej się naganki, jeden strzał na stanowisku p. Borkowskiego, z boku słychać, odgłosy: sowy, przepiórki, kaczki, więcie ciche wilka, skrzeczenie chruściela i t. d., nareszcie kogut pieje, to dla odstraszenia zwierzyny z przed siebie; ktoś z asystentów doskonale udaje faunę, żeby sąsiadom zwiększyć szanse, a samemu nie mieć smutku z powodu straconych korzyści, na wypadek gdyby coś wyszło; drugi strzał w lewo, trzeci znowu na stanowisku p. Borkowskiego, ze stanowiska zaś bocznego dolatują już odgłosy do złudzenia podobnego tokowania cietrzewia. Po chwili naganka dochodzi, myśliwi się skupiają, wesołość bajeczna, a to tem więcej, że na tym quasi polowaniu, a raczej przyjemnej przejażdżce, p. Borkowski już przy księżycu potrafił zgładzić zająca. Jest zatem i zwierzyna i król polowania.
Siadamy: kto na bryczki, kto na konia obok, i ruszamy już przy księżycu nazad do Czachca, gdzie przecież obiad stygnie, a Adamus stroi swą złotostrunną lirę. Po przyjeździe spotykamy się mile z wybornym ponczem na rozgrzanie, i znowu zabawa huczy żwawo i ochoczo.
A.B.
Opr. red.
Źródła:
pl.wikipedia.org
dworypogranicza.pl
pruzana.wordpress.com