Zbliża się Wigilia. Jest to szczególne święto. Przynosi zapach i smak odległego dzieciństwa. Wraca do nas z każdą zawieszoną na choince skrzącą urodą zabawkę, z zapachem świeżej świerkowej czy jodłowej gałązki, z pierwszym śniegiem, który topi się na rzęsach i policzkach… Kultywując rodzinne tradycje, żywimy nadzieję, że nasze dzieci i wnuki będą je cenić i o nich pamiętać. Rozsiani po świecie, na wschodzie i na zachodzie, podtrzymujemy naszą polską duchową wspólnotę. Nie zapominajmy w dni świąt o tym,co nas łączy: o garści siana pod obrusem, o opłatku, dodatkowym nakryciu na stole dla niespodziewanego gościa-wędrowca czy sąsiada. Kultywowanie tradycji jest piękną formą celebrowania życia. Takie różne wigilie bywały w naszym życiu i w życiu naszych bliźnich. O wigilii swojego dzieciństwa opowiedziała podczas naszego spotkania Pani Stanisława Chobian-Cheron, lekarz, pisarz, obecnie mieszkająca w Nancy. Te wigilie przedwojenne, z dzieciństwa naszych rodziców i dziadków, niosą niezwykłą energię miłości, prawdy, tęsknoty za utraconym światem, za tą kresową polską Atlantydą, która trwa we wspomnieniach, pieśniach i snach…
„…W wieczór wigilijny wszyscy – a zwłaszcza my, dzieci – z niecierpliwością oczekiwali pierwszej gwiazdki na ciemnym błękicie nieba. Na dworze siarczysty mróz, a śnieg pokrywał białą szatą drzewa kasztanowe i krzewy bzu otaczające podwórko. W ten wolny od nauki dzień cały dom wypełniał się od samego rana gwarem domowników. Służba krzątała się po kuchni, by przygotować 13 tradycyjnych potraw postnej wieczerzy wigilijnej (bez mięsa i bez wyrobów mlecznych). Przyrządzano barszcz czerwony z uszkami grzybowymi w chrupiącym cieście, a prócz tego bigos z kiszonej kapusty z jabłkami i orzechami. Na półmisku pysznił się ogromny szczupak w galarecie z marchewkową dekoracją, nie mogło też zabraknąć karpia na gorąco, smażonego na oleju, z «moczką», czyli sosem piernikowym z bakaliami o słodkawym smaku. W jednym kącie kuchni przygotowywano biały kwaskowaty kisiel na zaczynie zrobionym tydzień wcześniej z mąki owsianej, w innym kącie czerwony kisiel z żurawin oraz sałatkę z kiszonych ogórków. Obok pierogów kartoflanych z sałatką z selera albo z czerwonych buraków szykowano smakowite «mleko» makowe (utarty na białą masę mak z dodatkiem wody i osłodzony miodem) ze «ślizikami», czyli małymi pieczonymi kulkami z ciasta drożdżowego, posypanymi makiem. Tradycji dopełniały desery: świeże jabłka i gruszki, skrzętnie przechowywane od lata, suszone śliwki oraz kompot z suszonych owoców, do tego pieczywo drożdżowe, szarlotka z jabłkami i ciasteczka miodowe. Oprócz orzechów laskowych podawano szczególny przysmak – orzechy włoskie, a z owoców egzotycznych – pomarańcze.
Zapachy z kuchni rozchodziły się po całym domu; wciskały się do wszystkich pokoi, podnosiły świąteczny nastrój. My, dzieci, cała szóstka, kończyliśmy strojenie rozłożystej, wysokiej aż do samego sufitu choinki, stojącej na środku dużego pokoju. Na ogromnym stole pod białym płóciennym obrusem (z tkaniny własnego wyrobu) rozkładaliśmy równomiernie grubą warstwę siana, ku pamięci Nowonarodzonego Jezuska, złożonego w żłobie na sianku. Pośrodku stołu na dużym talerzu leżały białe opłatki, a pod talerzem – banknoty. Dzieląc się opłatkiem, składano sobie wzajemnie najlepsze życzenia, dodając przy tym, aby banknoty te w ciągu całego roku pomnażały się i mogły być dzielone z potrzebującymi.
Czekając na wieczerzę, co chwila ktoś z nas podbiegał do okna, aby popatrzeć, czy pierwsza gwiazdka nie ukazała się już na niebie. Trzeba było chuchać na szybę, pokrytą warstwą szronu, aby deseń z gwiazdek roztopił się i powstał mały krążek widoczności. Niektórzy wybiegali nawet na podwórze, aby szukać gwiazdki na niebiańskim widnokręgu. Trzaskający mróz wciskał się przez otwarte na chwilę drzwi, tworząc pod wpływem ciepła we wnętrzu białą gęstą parę, która natychmiast znikała. To nas bawiło, wybiegaliśmy więc na zimne powietrze – w świątecznym, lekkim ubraniu – z gromkim, radosnym śmiechem, nie myśląc wcale o przeziębieniu. Śmiech rozbrzmiewał często, bo każdy kilkakrotnie wyskakiwał na mroźne podwórko, by jako pierwszy móc zakrzyknąć: «Gwiazdka zajaśniała!», «Jest już gwiazdka!» i tym samym dać oczekiwane hasło do rozpoczęcia wieczerzy wigilijnej.
Wszyscy odczuwali już głód po skromnym, postnym śniadaniu: herbata z chlebem i miodem. Obiadu nie jedliśmy, a już dwa dni przed Bożym Narodzeniem obowiązywał ścisły post. Toteż pojawienie się gwiazdki na niebie – a to w najkrótszy dzień roku następowało gdzieś około godziny 17 – każdy przyjmował z radością. Wszyscy spiesznie gromadzili się przed dębowym stołem, który (jak prawie we wszystkich ówczesnych domostwach) umieszczony był w kącie dużego pokoju, otoczony szerokimi ławami z oparciem. Na honorowym miejscu stało krzesło dla gospodarza domu.
Ojciec skupionym, donośnym głosem zaczynał modlitwę dziękczynną za otrzymane łaski Boże i za przeżycie kolejnego roku w gronie rodzinnym (chorował na gruźlicę od kilkunastu lat). Zanosił prośbę o dalszą opiekę. Wszyscy głośno powtarzaliśmy za nim modlitwę wigilijną. Następowało dzielenie się opłatkiem – niezwykle dawna, na wskroś polska tradycja, nieznana nigdzie indziej na świecie. Najpierw Ojciec odłamywał kawałeczek opłatka trzymanego przez Mamę, potem ona od Ojca. Wymieniając uściski, serdecznie się całowali, składając sobie najlepsze życzenia. Rytuał ten powtarzali ze wszystkimi dziećmi i ze służbą, przy czym podnosił się zgiełk i gwar, bo kolejno każdy podchodził do każdego, dzielił się cząstką opłatka i wypowiadał życzenia.
Po tej tradycyjnej ceremonii mogliśmy zasiąść rodzinnie do stołu, razem ze służbą. Spożycie wieczerzy wigilijnej w serdecznej, miłej atmosferze trwało ponad 3 godziny. Początkowo w skupieniu delektowaliśmy się różnorodnymi potrawami, potem zaczynały się ożywione rozmowy. A że przy stole zasiadało zwykle około 12 osób i każdy chciał wygłosić coś poważnego lub zabawnego, wybuchy śmiechu, gwar dorosłych, szczebioty dzieci nie ustawały. Przy słodkich deserach wesołe humory jeszcze się potęgowały, mimo iż wina, piwa ani żadnego innego napoju alkoholowego nie podawano.
Po odmówieniu modlitwy dom zaczynał rozbrzmiewać tradycyjnymi od wieków, najpiękniejszymi polskimi kolędami, skocznymi pastorałkami, a nawet patriotycznymi pieśniami. Akompaniowały nam instrumenty: akordeon (grał na nim parobek), mandolina (rozbrzmiewająca pod zwinnymi palcami służącej) i harmonijka ustna (donośna, dzięki wysiłkom brata Franka).
Wreszcie mogliśmy zbliżyć się do majestatycznej choinki, strojnej w barwną szatę bombek, aniołków i świec, a także girland i gwiazdek, zrobionych przez dzieci z kolorowej krepiny lub błyszczącej bibułki; naturalnie nie brakowało też zawieszonych orzechów włoskich oraz czekoladek i cukierków w srebrnych, złotych i kolorowych papierkach. Pod choinką czekały upragnione prezenty. Zamieszanie, popychanie, zgiełk i harmider trwały kilka dobrych minut. Potem następowało oglądanie gwiazdkowych niespodzianek przy zapalonych świecach i zimnych ogniach.
Następnie, zgodnie z tradycją, przygotowywało się gościnę dla wigilijnych wędrowników. Na Mszę świętą, pasterkę, odprawianą o północy spieszyły do naszego kościoła tłumy wiernych z okolicznych wiosek i miasteczek. Niektórzy szli ponad 10 kilometrów w mroźny wieczór, po polach i drogach zawianych śniegiem, aby uczestniczyć w pasterce – dla tych przybyszy z odległych domostw mieszkańcy lwia przygotowywali ciepły, lekki posiłek i posłanie.
W naszym domu od dziada pradziada przyjmowano wigilijnych gości. Szykowaliśmy więc gorące napoje i ciasto drożdżowe dla kilkudziesięciu osób, a także posłania ze snopków słomy, rozłożone na podłodze w dwóch rzędach. Na tej słomie przybysze, z jednej strony kobiety, a z drugiej mężczyźni, mogli sobie odpocząć na leżąco, ogrzać się. Przed północą wszyscy gromadnie szliśmy do pobliskiego, rzęsiście oświetlonego kościoła. Idąc śpiewaliśmy kolędy.
Wkrótce cały kościół rozbrzmiewał kolędami oraz żarliwymi modlitwami wiernych. W mojej pamięci zapisał się szczególnie jeden moment – już z końcowej części owych pasterek; kościoły nie miały ogrzewania, zimno przejmowało do szpiku kości, a szczególnie marzły nogi. Po zakończeniu Mszy świętej do gromkich dźwięków organów, chóru kościelnego oraz śpiewów ludu dołączało się tupotanie i postukiwanie buta o but, aby ogrzać stopy. Tworzyła się wtedy potężna, przedziwna orkiestra i nigdzie niespotykana, wspaniała harmonia dźwięków. Po uroczystości kościelnej niektórzy z wigilijnych wędrowników wracali do nas, by w cieple słomianej pościeli przespać do rana.
Zwykle sam dzień Bożego Narodzenia upływał w gronie rodzinnym. Po sumie bawiliśmy się otrzymanymi zabawkami. W godzinach popołudniowych oczekiwaliśmy wędrownych kolędników. Z zaciekawieniem i pewną trwogą oglądaliśmy zaciętą, niebezpieczną walkę strasznego czarnego Belzebuba, uzbrojonego w groźne widły, z białą Śmiercią, wymachującą ostrą, srebrną kosą na długim kiju. Do boju dołączał się powiewny, złocisty Archanioł, który szerokimi skrzydłami rozbrajał i rozganiał walczących. Śmiech radości wybuchał wśród nas, małych widzów, po zażegnaniu owej komicznej, prostej w ludowym ujęciu wojny. Trupa kolędników chodziła od zagrody do zagrody, aby
rozweselać gospodarzy i zbierać datki pieniężne. Podążającej za nimi dzieciarni wciąż przybywało, oklaskiwała burzliwie występy i zbierała rzucane cukierki oraz inne łakocie.”
Posłowie
Gorąco polecam Drogim Czytelnikom książkę autorstwa Stanisławy Chobian-Cheron „Wędrowne maki”, wydawnictwo ulaya.pl 2015 r. (Bartniki, 22, 11-106 Kiwity). Książka ta została wyróżniona przez Instytut Pamięci Narodowej w konkursie „Prawda i Pamięć” Książkę przeczytałam jednym tchem – autorka potrafi barwnie malować słowem, kreować emocje i operować odcieniami kresowej polszczyzny. Każdego czytelnika ładuje optymistyczną wizją świata wbrew wszystkiemu, wiarą w moc Opatrzności, w moc dobra. Pani Stanisława po tak dramatycznym życiu, pełnym nieszczęść, przeszkód i ciężkiej pracy, jest osobą pogodną, uśmiechniętą, pełną radości. Mając 89 lat wygląda młodo, rześko, ma zgrabną wysportowaną sylwetkę, radosne, ciepłe spojrzenie. Chodzi po górach, podróżuje, darzy miłością i optymizmem swoich przyjaciół i krewnych. Potrafi docenić każdą chwilę życia, każdą małą radość. Jest świadectwem i dowodem na to, że człowiek, jeśli ma miłość i wiarę, jest w stanie wszystko pokonać, przetrwać i zwyciężyć.
Stanisława Chobian-Cheron w swojej książce”Wędrowne maki” opisała swoją drogę życiową oraz swojej Matki, przekazującej wiarę, miłość i chęć czynienia dobra dla innych. Mama pomagała Żydom w ich ucieczce z getta, organizowała w swoim domu tajne nauczanie w języku polskim. Stanisława wraz z bratem Jankiem lata 1952-1955 przeżyła na zesłaniu w Kazachstanie. W czasie wojny jej rodzina i krewni należeli do AK, a wuj Wiktor Korycki był dowódcą 2. Wileńskiej Brygady AK. Lata powojenne były dla Stanisławy i jej rodziny czasem poniżającej niewoli na „nieludzkiej ziemi”. W nieprawdopodobnie trudnych warunkach zdobyła dyplom i została lekarzem. Opowieść o tych wydarzeniach jest dowodem, jak wiele można osiągnąć siłą charakteru i wiarą w swoje możliwości. Mijały lata, rodzina Stanisławy wyjechała do Polski w ramach repatriacji. A później, z sowieckiej Polski dostała się do Francji. W roku 1970 w wieku 43 lat, bez znajomości języka francuskiego, Pani Stanisława zaczyna studia medyczne w Nancy. Pokonuje i tę przeszkodę, by pracować jako pełnoprawny lekarz. Mając już opanowaną znajomość języka
francuskiego, otwiera własny gabinet jako specjalista-reumatolog. Potem, po latach, był ciężki wypadek samochodowy. A po 68 roku przeszła kilka operacji z powodu nowotworu. Odzyskała zdrowie i wróciła do dobrego poczucia i optymizmu. Jak pisze w przedmowie do książki Alicja M.Rudniewska „Niezachwiana wiara w opiekę Opatrzności i Najświętszej Matki Bożej Ostrobramskiej, której zawierzyła swój los i los najbliższych, pozwoliła nie załamywać się… „ W słowie wstępnym Wiesław Jan Wysocki reasumuje: „Rzadko zdarza się, by po tak obolałej i okrwawionej przeszłości człowiek nie stał się trybikiem potwornego mechanizmu, a przeciwnie – wyszedł ze szlachetną i optymistyczną wizją marzyciela, ufającego w moc dobra i głęboką wiarę, w siłę tego, co stanowi o istocie polskości”
Alina Jaroszewicz