W każdym narodzie, a nawet w różnych grupach etnicznych są wybitne postacie, których Opatrzność Boża powołała do wyniesienie imienia swej ludności i swojego języka na ołtarze wielkiego świata. Któż może się nazwać wybitnym Poleszukiem? – W tym artykule chcę opowiedzieć o niezwykłym proboszczu Dywińskiej cerkwi pw. Św. Paraskiewy, poleskim dziekanie Prokopiuszu Sitkiewiczu – wielkim orędowniku ubogich mieszkańców Polesia.
1819 rok. Mieszkańcy wolnego miasteczka Dywin, który niegdyś nawet otrzymał prawo magdeburskie, odmówili wyjścia na odpracowanie pańszczyzny. – Ludzie nie rozumieją, dlaczego oni muszą pracować na jakiegoś przybyłego z Rosji pana, przecież mają zatwierdzone przez królów wolności! Miejscowa administracja wysyła wojsko. Sytuacja staje się napięta. Duchowieństwo dwojga cerkwi, Preczyścieńskiej i Piatnickiej na czele z dziekanem poleskim Sitkiewiczem bronią dywińskich mieszczan. Jednak w końcu miejscowy protojerej okazał się figurantem sprawy kryminalnej, stanął przed sądem i w konsekwencji w więziennej samotności spędził dosyć długi czas.
Pochodzący z drobnej szlachty herbu Kościesza, ks. Prokopiusz. Sitkiewicz miał los bardzo podobny do innych pasterzy unickich, a po 1839 roku – już prawosławnych. Nie posiadamy prawie żadnej informacji o jego młodych latach. Wiadomo, że jak i dużo jego rówieśników walczył w powstaniu Kościuszkowskim. W pewnym momencie zostaje unickim księdzem. Urząd poleskiego dziekana ks. Sitkiewicz przyjął po ks. Gabrielu Jankowskim, z którym łączyła go wielka przyjaźń. Razem z nim zresztą uzupełniali brak seminaryjnej edukacji, samodzielnie ucząc się łaciny, matematyki i języka cerkiewno-słowiańskiego. W XVIII, i na początku XIX wieku poziom edukacji wśród duchowieństwa unickiego był bardzo zróżnicowany. Członkowie zakonu bazylianów np. otrzymywali systematyczne wykształcenie w swoich nowicjatach. Ale unickich seminariów istniało bardzo mało, w nich też brakowało miejsc dla wszystkich chętnych. Więc ks. Sitkiewicz należał do tej większej grupy duchownych, którzy kształcili się sami lub w rodzinach. – Ta niekorzystna sytuacja zmieni się na lepszą dopiero w latach dwudziestych XIX stulecia, kiedy już dzieci samouków będą mieć możliwość kształcić się w seminariach duchownych lub nawet na Uniwersytecie Wileńskim, ale to jest już inna historia. Samodzielne kształcenie natomiast w pewnym sensie miało też swoje strony dodatnie, ponieważ ucząc się obrzędów u starszych duchownych tacy samouki wiedzieli osobliwości wschodniej liturgii oraz miejscowych zwyczajów i tradycji dużo lepiej niż absolwenci nowicjatów bazyliańskich czy seminariów. I ks. Sitkiewicz był jednym z takich. – Znał na pamięć niezliczoną ilość tekstów liturgicznych, którymi jest bardzo bogata liturgia wschodnia. Dywiński proboszcz wiedział na pamięć setki modlitw, kilka akatystów, a nawet kanon św. Andrzeja z Krety liczący 250 stref czytał prawie nie patrząc w księgę. Wiele duchownych przez to z podziwem patrzyło na tego pasterza Poleszuków. A on mówił, że wśród bagien poleskich „tak i trzeba”. Gdyż krzyż, małe cyborium i inne naczynia można przywiązać do szyi, natomiast nie szczędzą poleskie bagna książek. I sam dziekan w swoich niezliczonych podróżach utopił dwa trebniki, w tym jednego nawet bardzo cennego.
– „Panowie naczelnicy! – często mówił ks. Sitkiewicz w konsystorzu, – nie czepiajcie się moich Poleszuków! Tym biedaczkom Sam Bóg zezwolił na połowę zapomnieć o tym, co dzieje się na świecie, od którego oni odgrodzeni bagnami, brodami, lasami, a ku temu jeszcze meszkami i komarami. Przeciw nich wszy faraonowe i psie muchy, którymi był niegdyś pokarany Egipt, niechaj nawet się nie pokazują!”
– „Bynajmniej, – odpowiada sekretarz konsystorzu, – ale przestańcie już pisać tym żółtym atramentem, na odczytanie którego nie ma już żadnych sił.”
– „Jakbyście nie wiedzieli że z dziada-pradziada piszemy wywarem z piaskowca modrzaka, – odpierał ks. Sitkiewicz, – jak trochę postoi i ochłodnie to i wygląda czarno, można pisać. A jeśli ktoś napisze gorącym to i wygląda trochę zgrzybiale. Ale młodzi nasi klerycy przecież już mają atrament.”
Niezbędnym warunkiem dla każdego młodego duchownego, który zaczynał swoją posługę pod kierownictwem poleskiego dziekana była umiejętność głoszenia kazań w gwarze miejscowej. Dopóki nowo przybyły ksiądz w obecności dziekana nie wygłosi kazanie po poleszucku, nie otrzyma należącej jemu pensji. Surowy był to warunek! Ale i kraina ta nie jest dla słabych duchem. Lecz razem z twardym charakterem posiadał dywiński proboszcz dużo więcej znaczącą cechę swojego charakteru – naprawdę chrześcijańską miłość do tego ubogiego ludu, któremu Opatrznością Bożą był pisany los mieszkać na tej ziemi. I mimo to np., że jeden diak miał odbywać pokutę za pewien nałóg do picia, ks.-dziekan nadal płacił mu pensję. Przecież diak ten jest ojcem wielodzietnej rodziny. I przez to uczciwy protojerej wyprosił w konsystorzu by tego biedaczka nie wysyłano daleko na pokutę, bo i tu na miejscu będzie mu nieźle.
Mieszkając w skromnej plebanii, często za jakąś zwykłą pracą fizyczną zdarzało się ks. Prokopiuszowi witać różnych gości, – czy to chłopa z pobliskiej wsi, czy „czynownika” z gubernskiego miasta. Często taki przyjezdny gość prosił dziekana towarzyszyć w podróżach po okolicznych wioskach. Wtedy niezłomny dziekan odkładał domową pracę, zakładał sutannę i jechał z przybyszem do potrzebnej miejscowości. Bywało nieraz, urzędnik przyjedzie na spotkanie przy plebanii, coś zacznie mówić do chłopów, lecz oni nic nie rozumieją. I sam mości pan też nie potrafi zrozumieć tej dziwnej „niedźwiedziej” gwary. Z pomocą wtedy śpieszy dziekan, bez względu na to, że słowo „niedźwiedzi” wobec tak miłego jego sercu języka bardzo drażniło jego poleski patriotyzm. Nie raz też bywało, że ktoś i z miejscowych zaczynał źle myśleć o poleszuckich zwyczajach, których ks. Sitkiewicz zawsze szanował i bronił. Pewnego czasu np. niejaka mierniczowa zaczęła zbyt głośno protestować przeciw pobożnemu zwyczaju, co był rozpowszechniony wśród mieszkańców Polesia – przy wejściu do cerkwi klękać i całować ziemię. I w tym wypadku ks. Sitkiewicz zdecydowanie stanął w obronie tej pobożnej poleskiej tradycji przed udawaną „kulturą” wiary. Więc dywiński mierniczy musiał trochę uspokoić i „przywołać do porządku” swoją małżonkę…
Podczas przeniesienia siedziby konsystorza oraz seminarium z Żyrowic do Wilna uczciwy proboszcz przyjechał rozwitać się z biskupem Siemaszką i przedstawić do święceń diakońskich jakiegoś psalmistę. Eminencja się zgodził wyświęcić, ale pod warunkiem, że dywiński proboszcz przyjedzie za dwa lata zobaczyć nową rezydencję już w stolicy. I cóż? Tak też się stało, – osiemdziesięcioletni „żelazny” staruszek w wyznaczonym terminie jedzie do Wilna, czym wywołuje serdeczny podziw w konsystorzu.
… I znowu przy herbacie rozmowy. I znowu protojerej broni swoich Poleszuków. I nie jest dziwne, że wobec takiego orędownika jego parafianie mieli nieskończoną wdzięczność i miłość. Duchowieństwo poleskiego dekanatu też z wielkim zaufaniem i szacunkiem odnosiło się do swojego dziekana i widziało w nim przykład dla siebie. Wieczność powołała protojereja Prokopiusza Sitkiewicza w 1865 roku. Został pochowany w Dywinie przy udziale miejscowego duchowieństwa i wszystkich mieszkańców okolicy, zarówno jak prawosławnych tak i katolików, a także Żydów. Wszyscy byli wdzięczni wielkiemu proboszczowi za jego naprawdę ewangeliczną postawę i miłość wobec mieszkańców tej surowej poleskiej krainy.
Eugeniusz Żuk
Źródła:
Бобровский, П. О. (1832—1905). Русская греко-униатская церковь в царствование императора Александра І: историческое исследование по архивным документам П. О. Бобровского. – Санкт-Петербург : Типография В. С. Балашева, 1890. – XVI, 394, [2] с.
Янковский, П., протоиерей. «Протоиерей Прокопий Ситкевич», вып. 1, 2 (1865 г.).