Urodziłem się w małej wsi na Polesiu. W pobliżu domu w którym przyszedłem na świat rozpościerały się rozległe lasy, w tamtej okolicy było też dużo łąk, rzek, jezior, oczek wodnych i bagien, wcześnie zatem zaprzyjaźniłem się z przyrodą i zamiłowanie to trwa we mnie do dziś. Nie miałem rodzeństwa, także cała uwaga rodziców i dziadków skupiała się na mojej osobie. Mamusia poza zajęciami domowymi zajmowała się krawiectwem, a tatuś i dziadek byli kołodziejami. Ojczulek nauczył się rzemiosła od swojego ojca, także kołodzieja. Tatuś i dziadek wykonywali nie tylko drewniane koła do wiejskich wozów, ale także wozy konne, sanie, orczyki, drabiny, trumny, taborety, krzesła, łóżka, kołyski, grabie, trzonki do wideł, łopat i wiele innych tego typu rzeczy. Praca naszych kołodziejów nie była lekka, gdyż nie mieli oni żadnych maszyn, poza tokarnią do drewna napędzaną nożne. Do wprawienia w ruch owej tokarni trzeba było zatrudnić co najmniej trzech silnych mężczyzn. Narzędziami rodzinnych kołodziejów były, strugi, heble, świdry do drewna, dłuta, oraz wile różnych pił i siekier.  Dziadek w wolnych chwilach rzeźbił, spod jego dłuta i nożyka wychodziły drewniane ptaki i zwierzęta żyjące w pobliskich lasach. Podobała mi się praca dziadka i taty, ale nie garnąłem się do tego zawodu. Wymarzyłem sobie, że zostanę leśnikiem, jak mój drugi dziadek który był gajowym. Dziadek Paweł nosił mundur, strzelbę i miał wielki autorytet w całej naszej okolicy.

Bóg wyznaczył mi dzieciństwo na czas wojny. Pierwsze lata mojego świadomego wieku dziecięcego, to okres wojenny, czasy sowieckiej, a potem hitlerowskiej okupacji. Do dziś noszę w sobie bolesne sceny, gdyż na własne oczy widziałem jak człowiek zabija człowieka, jak jeden osobnik rasy ludzkiej znęca się nad inną istotą ludzką. Ciągle dźwigam w sobie wspomnienia wystrzałów, wybuchów, słyszę łomot do drzwi domu, jęki rannych, płacz matek i dzieci. Chronię w sobie sentymentalne i te tragiczne wspomnienia z dawnych lat, jest w nich zapisany ślad mojej osobowości i mego człowieczeństwa.

Okrutna wojna zakończyła się po pięciu latach, nie mieliśmy jednak powodów do radości, bo zwycięskie mocarstwa zadecydowały aby nasze Polesie oddać Związkowi Radzieckiemu, w zamian podarowano Polsce część terytorium Niemiec. Przed wieczorem 9 czerwca 1945 roku opuściliśmy rodzinne strony, w bydlęcych wagonach podążaliśmy nieznane. Długi skład wagonów ciągniony przez dwa parowozy ruszył w kierunku Ziemi Odzyskanej, jak ją wówczas nazwano. Wkrótce przekroczyliśmy rzekę Bug, tu była nowa granica, powiedziano nam, że teraz jesteśmy w Polsce. Jadąc dalej zobaczyliśmy ruiny Warszawy i rzekę Wisłę. W Kutnie nastąpił dłuższy postój, pierwszeństwo przejazdu mieli wracający z wojny czerwonoarmiści. Następnie dotarliśmy do Bydgoszczy, a potem już wjechaliśmy na ziemie poniemieckie. Zmagaliśmy się czytaniem niemieckich nazw mijanych stacji kolejowych. „Schneidemühl”,och  jakże trudna nazwa, wkrótce potem miasto to Polacy nazwą Piłą. Ciągle tory prowadzą nas w stronę zachodzącego słońca. Wczesnym rankiem dojechaliśmy na jakąś bocznicę kolejową, czytamy nazwę miasta; „Neustettin”. Tutaj dobiegł kres naszej podroży, zamieszkaliśmy na obrzeżach pięknego miasta które nazwano Szczecinkiem. Pomorze stało się naszą nową lokalną ojczyzną, są to Ziemie Odzyskane, otrzymane w zamian za nasze ziemie utracone.

Nieustannie i niezauważalne mijał czas, przeminęło siedem dziesięcioleci, dorosłem, spełniłem się w małżeństwie, ojcostwie, aż tu nagle i niespodziewanie nawiedziła mnie starość. Ani się obejrzałem jak moje dzieci dorosły, nie wiadomo kiedy wnuczęta mnie przerosły. Tymczasem moi dziadkowie, rodzice, a potem moja kochana małżonka odeszli do innego, lepszego świata w niebie. Nieoczekiwanie nawiedziła mnie smutna refleksja, zrozumiałem, że wkrótce i ja odejdę stąd na zawsze. Teraz jakby na przekór samemu sobie ciągle powracam myślami do krainy lat dziecinnych. Tak to jest, że im jestem starszy, tym lepiej pamiętam to, co zdarzyło się dawno temu, chociaż zapominam o spawach wczorajszych, a nawet o tym co działo się zupełnie niedawno. W marzeniach i snach wracam do początku. Nie do dzieciństwa, ale do tego punktu, w którym wojna przerwała owe szczęśliwe dzieciństwo. Pamiętam swoją wczesną młodość zadziwiająco wyraźnie. Z perspektywy minionych lat tamten czas wydaje się bezproblemowy i piękny. Chciałbym teraz powrócić chociaż na chwile na drogę nieopodal naszego domu, na ten leśny trakt który ciągle tkwi w mojej głowie. Zapragnąłem nagle odwiedzić dawną krainę lat młodości, zobaczyć jak wygląda ona teraz.  Każdy z nas ma jakieś ukochane miejsce na ziemi, do którego często wraca w myślach i marzeniach, gdzie chciałby powrócić chociaż na chwile. Znaleźć się tam i skonfrontować tamtejszą rzeczywistość z tym co zachowało się w pamięci. Powroty do  krainy młodości mogą kryć wiele niebezpieczeństw, takie podróżne mogą rozczarować i zasmucić. Wiadomo, że zmieniają się miasta i wsie, zmieniają zwyczaje, uciekają w niepamięć wydarzenia, które nas kiedyś ukształtowały. Ponieważ czas płynie, to i my płyniemy na falach czasu, który wszystko zmienia. Gnębi mnie jakaś nostalgia, nasila się wyczerpanie wszechobecnym sensem i bezsensem życia, chciałem w miejscu urodzenia odzyskać spokój i odnaleźć sens istnienia. Bez przeszłości nikt z nas nie istnieje, a moja przeszłość została zamknięta granicą na rzece Bug. Przecież człowiek może żyć wszędzie, ale jego serce zostaje tam, gdzie się urodził i wychował.

Oto spełniania się moje marzenie, gdyż jadę teraz pociągiem do białoruskiego Brześcia nad Bugiem, tam przesiądę się do pociągu jadącego do Pińska, a w Pińsku będę już jakby u siebie. Bezmyślnie patrzę w okno wagonu, nie zwracam uwagi na mijane krajobrazy, myślami już jestem na Polesiu. Mój świat zaczynał się niegdyś za oknami rodzinnego domu, z mozaiki wspomnień odtwarzam utraconą lokalną ojczyznę. Wspominam tamte mokradła, zakwitające białymi liliami, żółtymi kaczeńcami, oczami wspomnień widzę podmokłe ukwiecone łąki pachnące zapachem kwiatów i świeżego siana. Przypominam sobie olbrzymie drzewa które rosły nieopodal naszego domu i myślę, że każdy człowiek jest jak drzewo w którym krążą soki dobra i zła, a razem z innymi ludźmi stanowimy jakby las złożony z pojedynczych jednostek ludzkich. Wystarczy, że zamknę oczy, a tamte widoki powracają we mnie jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Mam dziewięć lat, wszytko na co spojrzę budzi moją ciekawość. Wychodzę przed dom i staję na skraju lasu. Wiatr delikatnie pieści gałązki drzew, które odzywają się cichym szelestem liści. Na pogodnym niebie ukazuje się słońce witające nowy dzień. Słoneczne światło migocze w gałązkach drzew. Po brzozowych rózgach spływają krople porannej rosy. Wysokie świerki strzelają w górę jak świece. Cieniolubne paprocie rozcapierzają się w około jakby chciały skryć jakąś nieuchwytną tajemnicę lasu. Oczami wyobraźni i wspomnień wpatruję się w wyniosłe sosny, widzę jak delikatnie chwieją się ich korony. Między drzewami niebieskie niebo staje się chwilami jakby różowe, a nawet zielonkawe. Jest tu tak wiele dostojeństwa i spokoju, którego nie mąci nawet głośne stukanie pracowitego dzięcioła.

Nagłe zamieszanie w przedziale pociągu wyrywa mnie z zamyślenia. Dojeżdżamy do stolicy.  Podróżni szykują się do wysiadania, to kres ich podróży, miłymi słowami żegnam się z wysiadującymi. Zostaję sam. Przybywają nowi towarzyszy podróży, ale ci wydają mi się jacyś obcy, z tamtymi byłem jakby zaprzyjaźnimy, chociaż nie jestem chyba miłym kompanem, skoro trwam nieustannie w nostalgicznych wspomnieniach.

Przypominam swoje szczenięce lata, wówczas w okolicznych lasach były mateczniki niedźwiedzi, mieszkały w nim łosie, wilki, lisy, sarny, jelenie, dziki, borsuki, bobry i wile innych większych i mniejszych zwierząt. W naszym Polesiu był wówczas europejski rezerwat ptactwa, tam można było też natknąć się na żółwia błotnego, nie spotykanego w innych częściach Europy. Polesie od zawsze było pokryte lasami, były one częścią tajemniczej i dzikiej przyrody. W narodowej martyrologii Polesie ze swoimi lasami odegrało szczególną rolę. Tutejsze lasy bywały siedzibą powstańców, polskich patriotów walczących o wolność Ojczyzny, były też miejscem, gdzie po wojnach pozostawały groby poległych i zamordowanych, świadczyły o tym zmurszałe krzyże pod którymi składaliśmy leśne kwiaty.

Zamykam oczy, przeszłość bezboleśnie przenika mnie, ożywają wspomnienia, oczami wyobraźni widzę, pas przydrożnych drzew, które kręgami cieni wyznaczają początek leśnego obszaru. Pod gałęziami rozłożystego dębu drzemie figura frasobliwego Chrystusa. W ruchomej

koronie szeleszczących drzew zadomowiły się ptaki, które głośnym śpiewem oznajmiają swoją obecność. Widzę piaszczystą drogę, która przed niewielkim pagórkiem zmienia swój kierunek jakby nie chciała spotkać się ze wzniesieniem. Na wzgórku kwitną fiołki, purpurowe dzwoneczki, jasnożółte jaskry i kołyszące się na wietrze granatowe i białe łubiny. Nigdzie indziej na świecie nie ma takich cudnych kwiatów jak na tym naszym wzniesieniu. Na przeciwko pagórka, przy samym lesie stoi nasz domek, jest to wiejska chata zbudowana z sosnowych bali której dach pokryty jest trzciną. Drewniane domostwa charakteryzują się tym, że nie ma w nich wilgoci, drewno świetnie chroni też przed zimnem, jak i upałami. Od domu do drogi prowadzi szeroka lipowa alejka. Pod oknami rosną bzy, pachnące krzewy jaśminu i czeremchy. Na podwórzu stoi rozłożysta, niewysoka drewniana budowla kryta gontami. To warsztat kołodziejski dziadka i ojca. W pobliżu kołodziejskiej stolarni funkcjonuje kilka szop, są to magazyny i suszarnie drewna z którego powstaną wytwory rodzimych rzemieślników. Dalej mamy ogród i sad. Tuż za sadem leniwie płynie krystalicznie czysta rzeka Jasiołda. Wszechobecny las rośnie gdzie okiem sięgnąć. Jesteśmy otoczni lasem, wrósł on w naszą świadomość i egzystencje. Niedźwiedzie, wilki, komary, jastrzębie nie ułatwiają nam życia, ale jesteśmy oswojeni z dzikimi zwierzętami i drapieżnymi ptakami. Las poza drewnem na opał i surowcem do robót stolarskich i kołodziejskich, daje nam grzyby, jagody, leśne maliny, jeżyny, żurawiny i różnego rodzaje zioła i kwiaty. Wszyscy mieszkający na Polesiu ludzie nazywani są Poleszukami, ale nie wszyscy identyfikują się z Polską. Polesie jest ojczyzną dla wielu różnych narodowości, funkcjonują tu zgodnie odmienne religie, kultury i obyczaje. Poza Polakami mieszkają tu Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie, Żydzi, Ormianie i nieliczna mniejszość niemiecka. Przyjaźnię się z moimi rówieśnikami którzy są wyznania prawosławnego, są oni Białorusinami. Czasami pomagam im w nauce języka polskiego, a oni w zamian udzielają mi wskazówek jak mam lepiej radzić sobie z rachunkami, (tak wówczas nazywano matematykę). Moim najlepszym kolegą jest Żyd o imieniu Izaak. Dla mnie to po prostu Icek. Kolega nazywa mnie „niebieskookim”, bo jego oczy są czarne jak smoła. Mój przyjaciel jest skromnym, bardzo koleżeńskim i mądrym chłopcem, jego ojciec jest właścicielem tartaku i wytwórni podkładów kolejowych, także ma on rzeczy o których ja mogę tylko pomarzyć. Tylko Icek ma we wsi rower, nauczyłem się  na nim jeździć dzięki uprzejmości koleżki. Bywam też zapraszany na żydowskie święta do domu przyjaciela. Izaak często się uśmiecha, ma delikatne usposobienie, emanuje skromnością i subtelnością, ale gdy trzeba sprostać jakiemuś wyzwaniu, to potrafi przeistoczyć się w prawdziwego wojownika. Tą przygodę zapamiętałem bardzo dokładnie. -Idziemy obaj leśną drogą na ryby. Niedaleko naszego domu spotykamy trzech wyrostków, są oni chyba z sąsiedniej wioski, wyglądali na starszych od nas. Wkrótce okazało się, że łobuzy wyraźnie szukają zaczepki, mówią nam, że musimy zapłacić im za to, że spacerujemy po ich drodze. Nie mamy pieniędzy, ani ochoty na płacenie za cokolwiek. Jako zaliczkę tego co mamy dostać otrzymuję silne uderzenie w twarz, upadam na ziemię z zakrwawionym nosem. Kiedy tylko się podnoszę, to Icek szarpie mnie za rękaw i krzyczy-uciekamy! Strach dodaje nam skrzydeł, oddalaliśmy się od prześladowców, ale napastnicy mają dłuższe nogi, po krótkim czasie zaczynają nas doganiać. Icek wie dokąd biegnąć. Zmienia nagle kierunek ucieczki i tak dobiegamy do kupy kamieni. Tu mój kolega z kamieniami w dłoniach czeka aż nasi dręczyciele zbliżą się,  ja też wziąłem do rąk dwa kamienie. Tymczasem oni krzyczą, że już nas mają, nie spodziewają się tego co ma za chwile nastąpić. Nie spotkali się z nam, a z kamieniami które rzucamy w nich w zdenerwowaniu i strachu. Rzucaliśmy celnie, dwóch upadło, a trzeci potknął się o ich ciała i też legł na ziemi, zobaczyliśmy krew na twarzy jednego z nich. Wyszliśmy z tej przygody zwycięsko. Gdy już pod moim domem opróżniamy kieszenie z kamieni, to Icek opowiada mi historie zapisaną w żydowskiej Torze i naszej Biblii, o tym jak to Dawid pokonał Goliata. On także zwyciężył dzięki użyciu kamienia.

Krótko przed wojną rodzina Izaaka otrzymuje paczkę z Ameryki. Na początek mój kolega przyniósł do szkoły amerykańskie kolorowe balony, wszyscy byliśmy nimi zachwyceni. Otrzymałem w prezencie od przyjaciela trzy kolorowe, pachnące balony, nadmuchałem je i powiesiłem nad łóżkiem. W paczce poza obuwiem, odzieżą, rodzynkami, kawą i herbatą, był także nowiutki czarny aparat fotograficzny. Z wrażenia trzęsą się mi ręce kiedy Icek pozwala mi wziąć to cudo do rąk. Pobiegniemy do lasu żeby fotografować zwierzęta. Jest pogodny letni dzień. Pięknie wygląda świat, a las tylko czeka aby uwiecznić go na fotografiach.

– Co będziemy zdejmować?

– Zdejmiemy wszystko co nam się pod oko aparatu nawinie.

Fotografujemy, czy jak się wtedy mówiło zdejmujemy drzewa. Nagle poruszyło się coś w leszczynach, widzimy wiewiórkę. Wiewióreczka jest prześliczna i szybka jak błyskawica. Puchowa kitka i czarne paciorki oczu. Skacze i już jest na sośnie, tańczy na leszczynowych gałązkach, nagle znika.

– Zdjąłeś ją?

– Daj aparat, może jeszcze się pojawi, to ją zdejmę!

– Nie zdążyłem, bo tak się wierciła!

Jesteśmy niepocieszeni, bo nasza ruda kitka zaginęła, to koniec sesji zdjęciowej. Dziwne to, że obraz tamtej niesfotografowanej wiewiórki noszę w swojej pamięci już prawie 80 lat. Idziemy niezadowoleni z nieudanej sesji zdjęciowej. Raptem spod nóg wyskoczył nam zając, a troszeczkę dalej drugi szarak wystartował jak sprinter.

– Pstrykaj! Pstrykaj!!! – wołam z furią do Icka.

Ale i tym razem nic z tego nie wyszło, wiewiórki i zające są dla nas za szybie. Trzeba poszukać wolniejszego zwierzaka. Idziemy niespełnieni, las pachnie grzybnią i mchem.

– Lepiej zdejmę ślimaka – postanawia Icek.

Ślimak zachowuje się tak, jakby był zawodową modelką. Wdzięczy się, pokazuje rogi, przeciąga się i wystawia do zdjęcia. Miałem zdjęcie tego ślimaka w swoim prowizorycznym albumie, ale niestety spaliło się wraz z naszym domem i dobytkiem w czasie wojny.

A całe nieszczęście zaczęło się od tego, że partyzanci zabili polujących w lesie Niemców. Jakże pewni siebie byli wówczas okupanci, że wybrali się na polowanie do lasu w którym królowali partyzanci. Z zamachem tym nie mieliśmy nic wspólnego, ale, że nasz domek był najbliżej lasu, dlatego chyba esesmani uznali, że musieliśmy wiedzieć kto zamordował niemieckich myśliwych. Ustawili nas w rzędzie i zażądali informacji o „bandytach”. Boże, jak ja się wtedy bałem. Jeden z żołdaków zastrzelił naszego psa, który nazywał się Bosman. Nasz Bosman był dużym i mądrym psem, który nienawidził wilków, chronił nasze kury i kaczki przed jastrzębiami, zawsze przyjaźnie odnosił się do sąsiadów i znajomych. Jeden z esesmanów wszedł do zagrody dla ptactwa i tam niespodzianie zaatakował go Bosman, pies przypłacił to życiem. Staliśmy w szeregu, mama, babcia i ja płakaliśmy głośno. Dziadek który w czasie pierwszej wojny światowej był w niemieckiej niewoli w Bawarii, znał język niemiecki, usiłował wytłumaczyć coś dowódcy pomijając tłumacza. Po jakimś czasie Niemcy oddalili się, pozostawili nas pod dozorem węgierskich żołnierzy. Dowódca Madziarów rozmawiał przez jakiś czas z dziadkiem po niemiecku, a potem machnął ręką nakazując nam uciekać do lasu. Tylko na to czekaliśmy, las przez jakiś czas stał się naszym domem i to las uratował nam życie. Esesmani wrócili i spalili nasz dom. Mój przyjaciel Izaak Gitelman nie miał tyle szczęścia, wraz z całą rodziną i dwudziestoma pięcioma tysiącami swoich rodaków został zamordowany w pińskim getcie.

Rozmyślałem o wojennej poniewierce i nawet nie zauważyłem jak  dojechałem do granicy. Odprawę graniczną przeszedłem w pociągu, najpierw polscy celnicy, potem białoruscy. Białorusini pytają o to czy nie przewożę rzeczy niedozwolonych. Odpowiedziałem, że nie, chociaż nie wiem o jakie rzeczy im chodzi. Wysiadam na dworcu w Brześciu, budynek stacji robi na mnie duże wrażenie. Dworzec ten przepychem przypomina katedrę, czy cerkiew z olbrzymimi kryształowymi żyrandolami. Po godzinie siedzę już w pociągu jadącym do Pińska. Przyglądam się podróżnym, postanawiam przysiąść się do leciwego pana, zaczynamy z nim rozmawiać po rosyjsku. Mój rozmówca od razu orientuje się, że jestem Polakiem. Okazuje się, że mój towarzysz podróży, pan Andrej nieźle mówi po polsku, jest on o pięć lat straszy ode mnie. Wsłuchuję się w jego słowa. Bardzo podoba mi się ten jego białoruski akcent.

– Za polskich czasów chodziłem do szkoły, lubiłem uczyć się języka polskiego i historii, wiem, że Tadeusz Kościuszko to nasz rodak, urodził się przecież w okolicach Pińska. Mój, a właściwie nasz wspólny Pińsk ma już 900 lat, niedawno świętowaliśmy tę doniosłą rocznice. Polesie było kiedyś krainą lasów bagien, moczarów, torfowisk, jezior, łąk, tajemniczych uroczysk. Tu można było poczuć oddech wschodu i zachodu, nawdychać się powietrza pachnącego wilgocią, bagnem, trzciną, ziołami i słońcem. Ale tamtego Polesia które pan i ja znamy, od dawna już niema. Gdy była tu Polska, to nasze rzeki wykorzystywano do transportu wodnego. Przez system rzek i kanałów z Pińska można było dopłynąć do Bałtyku i w odwrotnym kierunku do Morza Czarnego. Zobaczy pan jak jest teraz i bardzo się rozczaruje – powiedział to i westchnął ciężko.

Poznany w pociągu pan Andrej zaprosił mnie do swego domu. Zamieszkałem w jego drewnianym, starym domku przy ulicy Niemytowa. Zaczął się dla mnie czas biesiad zakrapianych mocnym alkoholem. Poleszucy zawsze byli gościnni, ale ci z białoruskimi korzeniami bardzo zmuszają do picia alkoholu. Pani Mania, żona mego nowego kolegi Andreja, okazuje się świetną kucharką. Codziennie zaskakuje mnie wykwintnymi i nieznanymi mi wcześniej potrawami. Najbardziej smakują mi placki ziemniaczane smażone z mielonym mięsem, a także szynka wieprzowa pieczona w cieście. Prowadzimy z Andrejem niekończące się rozmowy o przedwojennym o Polesiu. Po odejściu od stołu, wychodzimy przed dom, siadamy przy małym okrągłym stoliku pod jabłonką i rozmawiamy. Mówimy o tym co przychodzi nam do głów, prowadzimy bezsensowne, nostalgiczne rozmowy o świecie którego nie ma i nigdy już nie będzie. Dwóch starców z radością dzieci pławi się w dawnych czasach, rozmawiamy o przeszłości jak gdyby tylko ona miła sens i znaczenie. Tylko to co minęło wydaje się nam dobre, mądre i ciekawe. Nawet nie zależy mi na zwiedzaniu miasta, nie chcę burzyć przedwojennego Pińska który noszę w pamięci. Obaj jesteśmy jak wygłodniałe sępy które żywią się przeszłością. Sąsiad Andreja przyniósł stary gramofon na korbkę i płytę z dawną polską piosenką „Polesia czar”. Tym razem we trójkę pijemy mocną smorodinówkę i pławimy się w chwilach które dawno minęły. Stara płyta trzeszczy i skrzypi, słuchamy jej już chyba setny raz, przeżywamy słowa i melodie, tańczymy, płaczemy i śmiejemy się, „Polesia czar to dzikie knieje i moczary”… Kiedy zmęczeni i rozrzewnieni siadamy wręczcie na ogrodowych fotelikach, to opowiadam Andrejowi i Józefowi jeszcze jedną moją dawną przygodę.

-Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, to cztery, może pięć razy byłem w Pińsku. Zachwycałem się miastem, wyglądało w moich oczach na bardzo wielkie, bogate i piękne, innych miast przecież nie widziałem. Żołnierze, marynarze, rzeczne okręty wojenne, parostatki, kościoły cerkwie i synagogi, eleganckie damy i majestatyczni panowie, Żydzi w chałatach i wiele innych pięknych i ciekawych ludzi i rzeczy. To wszystko zachwycało chłopaka z zapadłej wsi. Pewnego razu przeżyłem w Pińsku niesamowitą przygodę. Rodzice wybierali się na targ do Pińska, postanowili zabrać mnie ze sobą. Wynajęliśmy od sąsiada konia z wozem aby zawiózł nasz towar na bazar do Pińska. Ojciec załadował na wóz swoje i dziadka wyroby. Taborety, drewniane koła do wozów i wózków, orczyki, grabie, trzonki do kos, wideł i łopat i wiele innych tego typu rzeczy. Mamusia zapakowała bluzki, fartuchy, sukienki i różne takie fatałaszki które szyła cierpliwie już od dwóch miesięcy. Pan Iwanko przygotował nam miejsca siedzące na wozie i tak oto wyruszyliśmy w ponad trzydziestokilometrową podróż do miasta. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem, także około godziny dziesiątej byliśmy już na miejscu. Większość sprzedających przypłynęła na to niesamowite targowisko łódkami z których sprzedają swój towar. Najwięcej jest tu ryb, są też żywe raki, bochny wiejskiego chleba i przeróżne kiełbasy, szynki, wędzona i solona słonina, masło, mleko i śmietana. Tatuś polecił mi abym poszedł do pobliskiego stoiska spożywczego, kupił tam cztery słodkie bułki i cztery butelki lemoniady, a potem przyniósł to do wozu z którego rodzice sprzedają swoje towary. Dał mi całe dwa złote i powiedział, że za resztę mogę kupić sobie jakąś fajną zabawkę, czy książkę. Wróciłem wkrótce z bułkami i lemoniadą. Bułki były rumiane i słodkie, plecione w warkocze bardzo nam smakowały, a zielona lemoniada to po prostu smakowitość najwyższej klasy, pamiętam do dziś zapach i cudowny smak tamtej lemoniady. Słoneczko przygrzewało, wyprzęgnięty z wozu koń posilał się pachnącym siankiem, rodzice byli w dobrych humorach, bo większość rzeczy już sprzedali. Mamusia z uśmiechem dała mi złotówkę i wysłała  na zakupy, pozwoliła mi kupić co tylko zechcę. Znalazłem się w mieście z pieniędzmi i przyzwoleniem na zakup tego co zechcę. Czułem się jak odkrywca nowych lądów, szedłem w miasto ściskając w ręce pieniądze które zamierzałem wydać. Postanowiłem rodziców zaskoczyć i kupić jakąś pamiątkę przydatną dla nas w domu. Przy ulicy Kościuszki, na wystawie jednego ze sklepów, uwagę moją przyciągnął ceramiczny pojemnik na pieprz i sól w kształcie dwóch niedźwiedzi. Większy niedźwiedź był na sól, a mały na pieprz. Nie była to tania rzecz, wydałem na nią prawie wszystkie pieniądze, ale spodziewałem się, że nie tylko zadziwię ale i uszczęśliwię rodziców tym zakupem. Wielce radosny wychodzę ze sklepu i w podskokach biegnę na targ, by pokazać rodzicom co im kupiłem, jestem z siebie bardzo dumny. W jakiejś koszmarnej chwili zakupiony pojemnik wysunął mi się z rąk i potłukł na drobne kawałki. Znieruchomiałem z przejęcia, a po chwili zaczynam płakać. Jakaś elegancka pani w białych pończochach zwróciła na mnie uwagę, podeszła i zapytała co się stało. Poczułem zapach perfum owej damy i naszło mnie onieśmielenie. Po dłuższej chwili jąkając się i zacinając wyjaśniam powód dla którego płaczę. Pani radzi mi: „Pozbieraj skorupy z rozbitego pojemnika i zanieś do sklepu, jestem pewna, że dadzą ci nowy”- mówi to ciepłym serdecznym głosem. „Nie mogę tego zrobić” – odparłem. „To z mojej winy tak się stało. Z jakiego to niby powodu mieli by dać mi drugi?”. „Mimo to spróbuj. Niczym nie ryzykujesz.”- Powiedziała tym razem stanowczym tonem.

Nie chciałem sprzeciwiać się sugestii pięknej damy, powlokłem się zatem z powrotem do sklepu. Sprzedawca, stary Żyd z siwą brodą wysłuchał moich wyjaśnień i zaczął biadolić. „Niezgrabne ręce, ojoj jakie koślawe ręce u ciebie chłopcze”… „Czy to moja wina, że nie umiałeś donieść tego do domu?” – potem mówi sam sobie  – „To nie moja wina, że masz niezdarne ręce z których wszystko wypada. Kup drugi pojemnik, kupuj szybko bo zostało mi ich już ich niewiele”. Odpowiadam, że nie mam pieniędzy i wychodzę ze sklepu, ale sprzedawca przywołuje mnie do siebie i mamrocze jakby sam do siebie: „To i moja wina, bo nie zapakowałem tego bezpiecznie, moje opakowanie powinno chronić towar przed przypadkowym upadkiem”. Stoję i przyglądałem się jak ten stary człowiek trzęsącymi się dłońmi pakuje nowy pojemnik do pudełka, a potem całość owija papierem i wiąże czerwonym sznurkiem. „Proszę kawalerze”- mówi z uśmiechem i podaje mi okazały pakunek. Moja wdzięczność miesza się z niedowierzaniem. Nikt nie nazywał mnie dotąd kawalerem, nie dowierzałem, że to dzieje się naprawdę. Rodzice nigdy nie dowiedzieli się prawdy o rozbitym pojemniku.

Andrej poprosił swojego wnuka aby zawiózł mnie w okolice, gdzie się urodziłem i wychowałem. Wiktor przybył z samego rana. Widzę, że nie jest on podobny do swego dziadka. Wysoki, barczysty, tak na oko  ze 2 metry wzrostu i około 150 kg wagi. Wnuk Andreja bez przerwy się uśmiecha, jego oczy wyrażają nieokreśloną radość pomieszaną ze zdziwieniem. Zaczyna ze mną rozmawiać po angielsku, przepraszając, że nie zna języka polskiego. Mówię, że nie znam angielskiego, ale jako tako potrafię posługiwać się rosyjskim. Babcia Wiktora zaopatrzyła nas w kanapki na drogę, staranie zapakowała pieczoną szynkę, chleb, masło, do tego jeszcze kwas chlebowy swojej roboty. Wnuczek Andreja i Mani jest inżynierem melioracji. Mówi mi on, że melioracja którą kiedyś na wielką skalę tu przeprowadzono zrujnowała Polesie. Ziemia ta od prawieków była bagienna, tereny bagienne charakteryzują się tym, że  przylegają do podłoża pustynnego. Za czasów władzy radzieckiej całe Polesie w kompleksowy sposób zostało osuszone. Po osuszaniu bagien ukazało się, że podłoże jest piaszczyste, że to nieurodzajna pustynia. Nie można było wykorzystać tej jałowej ziemi do produkcji rolniczej, także tworzyły się olbrzymie obszary nieużytków, ugorów, porośniętych tu i ówdzie karłowatymi brzózkami. To co przyroda stworzyła przez tysiąclecia, radzieccy melioranci zniszczyli w ciągu jednej dekady. Na skutek nadmiernej wycinki lasów wyginęło większość zwierzyny łownej, nie ma już dawnej obfitości jagód, grzybów i przede wszystkim ryb. Na osuszonych terenach nie ma dziś już tylu ptaków, gadów i płazów. Do wyginięcia ryb przyczyniły się także zanieczyszczone rzeki Polesia. Mały kiedyś Pińsk potroił liczbę swoich mieszkańców, za tym nie poszły inwestycje komunalne, takie jak oczyszczalnie ścieków, wysypiska i równie ważna ekologiczna świadomość społeczeństwa.

Wyruszamy motocyklem z przyczepką, popularnym kiedyś i u nas – M 20. Zajmuję miejsce w motocyklowym koszu, jedziemy przez Pińsk, rozglądam się na wszystkie strony i nie mam sentymentu do miasta na które patrzę. Po jakimś czasie wjeżdżamy w leśną drogę widzę porozrzucane w różnych miejscach śmieci. Patrzę na te odpady wyrzucane do lasy i myślę, że u nas w Polsce można by znaleźć podobne nielegalne wysypiska. Jedziemy wolno polną, wyboistą drogą obok łąki na której pasą się niewielkie czerwonej maści krowy. Pięciu chłopaków kąpie się w rowie melioracyjnym, obrzucają się błotem, śmiejąc się przy tym głośno. Zobaczyli nas i jeden przez drugiego krzyczą coś do nas, nie rozumieniem ich słów, ale Wiktor odbiera te ich słowa jako  bluźniercze okrzyki. W ostrym tonie upomina chłopców, a oni w odwecie ustanawiają się w szeregu tyłem do nas i opuszczają majtki. W słońcu błyszczą białe pośladki dzieciaków. Wiktor jest niezmiennie zażenowany i zawstydzony, przeprasza mnie. Mówi, że u nich takie rzeczy się nie zdarzają. Odpowiadam, że u nas nawet znany piosenkarz pokaz kiedyś goły tyłek swoim wielbicielom, także nie ma mnie za co przepraszać. Dojechaliśmy w okolice gdzie kiedyś była nasza wieś. Okazuje się, że po wiosce ma już śladu. W czasie wojny Niemcy  ją spalili, a po   wojnie nie została odbudowa. Wszędzie rośnie brzozowy rzadki las i różnego rodzaju chwasty. Najwięcej jest pokrzyw, ostu i lebiody. Koniecznie chcę odnaleźć miejsce w którym stał kiedyś nasz domek. Jedziemy leśną drogą, tą samą którą tak bardzo zapisała się w mojej pamięci. Teraz jest to rozjechany przez ciągniki i samochody trakt z olbrzymimi kałużami. Z radością dostrzegam mój cudowny pagórek, niestety rosną tu teraz jakieś krzaki i chwasty. Nie ma już w tym miejscu rzeki, bo radzieccy melioranci zmienili koryto rzeki Jasiołdy. Bez trudu odnajduję punkt w którym stał kiedyś nasz dom. Stoję w tym jakby świętym miejscu i bezmyślnie patrzę na ten kawałek ziemi, nie czuję żadnego wzruszania. Dostrzegam świeżo wykopaną przez jakieś zwierze norę, jest to akurat w tym tu gdzie kiedyś stała nasza chałupa… widzę, że coś bieleje na kupie piachu. Podchodzę bliżej i serce bije mi mocnej… Tak, to ukruszona z jednej strony solniczka w kształcie dwóch niedźwiedzi. Och, jakże jestem uradowany tym archiwalnym znaleziskiem.

Wracam do domu przywożąc skarb – uszkodzony pojemnik na sól i pieprz. Teraz już wiem, że odtąd nic już nie będzie takie jak wcześniej. Przeszłość nie będzie mi już przesłaniała rzeczywistości. Jestem szczęśliwy będąc we własnej Ojczyźnie, w swoim domu. Dzieci i wnuczęta witają mnie jakbym wrócił z zaświatów. Najczulej witam się z najmłodszym prawnuczkiem Dawidkiem, dla niego przywiozłem z zagranicy najpiękniejszy prezent- kolorowy latawiec. Wkrótce Dawidek pobiegnie z nim na pobliską łąkę, a ja poczłapie za nim. Puścimy latawiec na nasze polskie niebo.

Wiem, że ciągle będę kochać to moje utracone Polesie. Bo jakże  nie kochać terenów o tak  zjawiskowej przyrodzie i tak bardzo serdecznych ludziach? Jak nie miłować tamtych ludzi których już nie ma i tamtej przyrody… która zaginęła bezpowrotnie? Wielowiekowa tradycja ukształtowała ludzi tamtych okolic, a przyrodę uformowały tysiąclecia. Niewielu już z tego zostało do dziś. Tamtejsi ludzie dawno już poumierali, albo rozjechali się w różne miejsca. Czas zaciera się ślady po tych którzy odeszli na zawsze, w krótkim czasie i ja wybiorę się w podróż do wieczności. Na miejscowym cmentarzu, obok prochów moich rodziców, dziadków i żony spoczną wkrótce moje kości.

 

Leonard Jaworski

Udostępnij na: