Człowiek może żyć wszędzie, ale jego serce zostaje tam, gdzie się urodził i wychował. Byłem małym dzieckiem gdy przyszło nam opuścić rodzinne strony, by wyruszyć jako repatrianci z Polesia na Ziemie Odzyskane. Niewiele, prawie, że nic  nie pamiętam z tamtych powojennych wydarzeń, znam je z opowieści rodziców. Jako jedynak wsłuchiwałem się w sentymentalne i romantyczne historie. Rodzice Polesie nazywali domem, mawiali, – że u nas w domu był lepszy klimat, ładniejsze krajobrazy, więcej lasów, zasobniejsze rzeki itp. Często wspominali tamtą pamiętną podróż Polesia na Pomorze. Kilka razy odwiedziłem krainę rodzinną która od dawna przestała być nasza. Od wielu lat czytam kwartalnik „ECHA POLESIA”, znajduje w nim nie tylko wiedzę o Ziemi Utraconej, ale także  nasycam się historią i cechami szczególnymi miejsca urodzin.

W czerwcu 1945 roku przyszło pożegnać się z rodzinnym domem, opuścić bliskie strony. Staliśmy się raptem drobnym ogniwem w wędrującym łańcuchu zwycięzców i pokonanych, błąkaliśmy się po przesunięciu granic Polski. Dobytek i najcudowniejsze wspomnienia przyszło spakować do podróżnych tobołków gdy w drewnianych wagonach bez okien miniona epoka odjeżdżała wraz z nami na zawsze. Gdzieś daleko na końcu podróży ukryte zostało nasze przeznaczenie. Kolejowa bocznica w Pińsku wypełniona została bliźniaczymi wagonami, jeden z wagonów został naszym domem podczas wyprawy w nieznane. Od tamtego czasu bydlęce wagony zawsze kojarzą się nam z domem. Wstrzymaliśmy oddechy i zamknęliśmy zapłakane oczy kiedy lokomotywa gwiżdżąc i sapiąc z wysiłku powoli ruszyła, uwolniony dym z komina parowozu unosił się w górę. Semafory, szyny, spalone budynki, – to najczęstsze widoki z za uchylonych drzwi wagonu. Obok torów tu i ówdzie kopczyki z krzyżami, na niektórych krzyżach hełmy lub wojskowe czapki, groby niemieckich żołnierzy przypominały kopce wielkiego kreta. Obok torów zdarzało się widzieć przewrócone wagony, w rowach rozbite samochody. Sowieci nie wracali z wojny z pustymi rękoma, do Sojuza, jechały wagony załadowane meblami, fortepianami, torami kolejowymi, wielką ilością rowerów i maszyn do szycia. Widzieliśmy wiezione przez zwycięzców najrozmaitsze urządzenia, o których nikt, także i oni sami nie wiedzieli do czego mają służyć, były to maszyny zdemontowane z niemieckich fabryk i elektrowni. Przypadkowo zdarzyło się nam zobaczyć stada niemieckich krów pędzonych przez sowieckich żołnierzy, zwierzęta były chyba głodne, może nie napojone i nie wydojone, bo głośno ryczały. Pociąg zatrzymał się przed  mostem na Bugu, sowieccy pogranicznicy przeprowadzili pobieżną kontrole mówiąc nam, że oto wjeżdżamy do Polski. Żartowaliśmy nawet, że jedziemy z Polski do Polski.

To może dziś wydawać się dziwne, że mój dziadek Bronisław Jaworski pierwszy raz w życiu podróżował koleją. Jak się miało okazać była to jego pierwsza i ostatnia podróż kolejowa. Dziwne to, bo dziadek bywał wcześniej w różnych miejscach  Europy i Azji. Ojciec mego ojca jako szeregowiec ponad 20 lat służył w rosyjskiej carskiej armii. Uczestniczył, nawet nie walczył, tylko maszerował na  wojnę rosyjsko – japońską w 1905 roku. Dziadka oddział bojowy stacjonował w Modlinie pod Warszawą, sołdatów wyprawiono na front na piechotę. Żołnierzom po kilku, może kilkunastu miesiącach udało się dojść nad jezioro Bajkał i kiedy przyszło ominąć  owe wielkie jezioro, to wojna skończyła się klęską Rosji. Dziadkowi wraz ze swoim oddziałem przyszło pieszo wrócić do koszar pod Warszawą, tak to maszerował tysiące kilometrów. Los był dla mojego dziadka okrutny, gdyż przyszło mu jeszcze walczyć w rosyjskim mundurze w I Wojnie Światowej. Po wielkiej bitwie dziadek jako jeden z nielicznych ocalałych trafił do niemieckiej niewoli. Został wyekspediowany wraz z innymi jeńcami na piechotę do Bawarii. Pracował tam przez kilka lat w gospodarstwie rolnym, nauczył się języka niemieckiego, a gdy z niewoli został zwolniony, to pieszo wrócił na Polesie do żony i trójki dzieci.

Ja w wieki 4 lat

Wracając do naszej podróży, wkrótce potem gdy  koła wagonu zadudniły na moście na Wiśle to dane nam było zobaczyć ruiny Warszawy. To był straszny widok. Nasze dłonie samoczynnie zaciskały się w pięści, gdyż zobaczyliśmy jak Niemcy zrujnowali stolicę. Semafory często i na długo zatrzymywały  nasz transport, aby przepuścić wracających do domu zwycięzców, wołających na wszystkie strony świata: „pobieda! my pobiedili”! (ros. „zwycięstwo, my zwyciężyliśmy!”). Po kilku dobach podróży pociąg zatrzymał się w Kutnie. Tu życzliwi kolejarze pokazali gdzie można naczerpać wody, chętnie korzystaliśmy z dworcowej, czystej toalety. Kwitł handel wymienny, za skórę lekko wyleniałego rudego lisa mamy, dostaliśmy cztery główki świeżej sałaty, dziewięć jajek i torebkę czereśni. Po kilkudniowym postoju, parowóz długim gwizdem zaprosił do dalszej drogi. Koła wagonu ciągle wiozą nas w stronę zachodzącego słońca. Wreszcie dotarliśmy na tereny poniemieckie, tu ze szczególnym zaciekawieniem wyglądamy zza uchylonych drzwi wagonu. Pociąg zatrzymał się na jakiejś dużej bocznicy kolejowej, ktoś nieudolnie usiłował przeczytać niemiecką nazwę miasta: Schneidemühl. Wkrótce to miasto nazwane będzie Piłą. Nadszedł czas gdy pociąg stanął na bocznicy kolejowej podobnej do tysiąca innych w dalekiej podróży,  niemiecka nazwa oznajmiała –„Neustettin”; dosłownie po niemiecku „Nowy Szczecin” – dzisiejszy Szczecinek. Przejechaliśmy 826  kilometrów, by zadomowić się właśnie tutaj. (Odległość podaję według danych z internetu).  Szczecinek stał się naszym nowym Pińskiem, a pobliska wieś Żółtnica naszym  pomorskim Porzeczem. Nowa, lokalna ojczyzna przygarnęła nas utrudzonych wędrowców, jednakże tęsknota do dziś tli się w naszych sercach i umysłach. Człowiek może kochać  wiele miejsc na świecie, ale zawsze będzie tęsknił za rodzinną ziemią.

Mój Tata Kazimierz Jaworski

Tak to można w skrócie opisać naszą przesiedleńczą wyprawę. Jeden fakt z tej podróży pozostał naszą rodzinną tajemnicą. Nikomu nigdy nie mówiliśmy co szczególnego wydarzyło się podczas tamtej pamiętnej podróży. Gdy ładowaliśmy do wagonu cały nasz dobytek, w tym krowę, a wujek krowę i konia, to obok przeznaczonego dla nas wagonu pojawił się jakiś nieznany mężczyzna. Facet ten zagadnął mego tatę, poprosił  abyśmy zabrali go do Polski. Powiedział, że jest Rosjaninem i że podpadł Stalinowi, nienawidzi Sowietów. Opowiadał jak to był na syberyjskim zesłaniu z Polakami i to nasi

Moja Mama Serafina Jaworska

rodacy zarazili go miłością do Polski. Znał na pamięć hymn naszego kraju, popisywał się znajomością naszej historii, potrafił pięknie zaśpiewać wiele polskich piosenek. Wyglądał na dobrego człowieka, jego niebieskie oczy iskrzyły się życzliwością i szczerością. Odbyliśmy rodzinną naradę, kobiety obawiały się, że pogranicznicy znajdą nielegalnego repatrianta i wszyscy  będziemy mieli z tego powodu kłopoty. Kandydat na pasażera na gapę przekonywał, że nic złego nam nie grozi, bo on w sytuacji zagrożenia schowa się w siano które wieziemy dla krów i konia. Zgodziliśmy się. Przybysz korzystał z naszego wyżywienia a mieliśmy solidne zapasy żywności. Podczas postojów zrywał on dla zwierząt trawę która rosła obok torów. Często gdzieś wynajdował kawałki drewna, deski, żerdzie do palenia w wagonowym piecyku.

Po dojechaniu do celu, przemycony mężczyzna został w Szczecinku, a nas przewieziono poniemieckim, drabiniastym wozem na wioskę. Zamieszkaliśmy na wsi w przydzielonym nam domku razem z trzema starszymi Niemkami. Rodzice zajęli się pracą w polu, do tego tata z dziadkiem wykonywali prace stolarskie.  Nasze Niemki gospodarzyły w mieszkaniu, gotowały obiady, sprzątały mieszkanie, prały, prasowały itp., poza tym uczyły mnie języka niemieckiego, a ja ich polskiego. Cechowały nas bardzo przyjazne relacje z obcymi kobietami, pochodzącymi z wrogich dla siebie nacji.

Pierwsza zima na Pomorzu był łagodna i bez śniegu. Tymczasem w kwietniu spadł obfity śnieg, mieszkańcy Żółtnicy odśnieżają ulicę wioski

Dziadek całymi wieczorami rozmawiał z gospodyniami po niemiecku. Pewnego dnia, niespodziewanie  przyjechał do nas z wizytą mężczyzna którego nielegalnie przemyciliśmy do Polski. Wjechał na podwórze dużym niemieckim motocyklem z bocznym wózkiem. Przywiózł mi małą guzikową harmonie. A że mam na imię Leonard, to on nazywał mnie Lova. Mawiał – Lova niezabuti ty moho słowa. Przed domem zaczął grać na tej harmonii, a grał pięknie. Wówczas zauważyłem, że przybysz ma ucięte w połowie palce u prawej dłoni. Sprytnie wciskał  kikutami palców okrągłe przyciski harmonii. Zamknął oczy, przekrzywił głowę i grał. Słuchałem jak urzeczony. Nie mogłem zrozumieć jak może on grać na harmonii nie pacząc na przyciskane guziczki. Gość miał też prezenty dla rodziców. Mamie podarował adapter nakręcany korbką, do tego adapteru przywiózł jeszcze jedną polską płytę z piosenką: „Przybądź do mnie dam ci kwiat paproci”.  A dla taty ofiarował niemieckie popsute radio na czterech lampach z dwoma zakresami fal. Pamiętam, że ten radioodbiornik często się psuł, z trudem udało się go pozbyć w jakiejś sąsiedzkiej wymianie barterowej. Pan Stefan poprosił moją mamę i siostrę mego taty aby one potwierdziły jego tożsamość.  Państwowy Urząd Repatriacji  przydzielił mu mieszkanie w mieście, ale człowiek ten nie miał żadnych dokumentów i trzeba mu było na świadkach wyrobić dowód osobisty. Zakomunikował, że wybrał sobie polskie  nazwisko z końcówką; ski, oraz imię Stefan.  Kobiety poświadczyły nieprawdę, ale nie było innego wyjścia, wszak to my go tu przywieźliśmy i byliśmy za niego odpowiedzialni. I tak to przybył Polsce Ludowej nowy obywatel, Polak patriota. Po jakimś czasie będąc z mamą w mieście odwiedziliśmy pana Stefana. Prowadził on działalność w lokalu za dużą szybą wystawową, taką jak w sklepie. Piękny napis oznajmiał: SKUP, SPRZEDAŻ, WYMIANA I NAPR AWA INSTRUMENTÓW MUZYCZNYCH. Pan Stefan ucieszył się kiedy nas zobaczył, zaprosił mamę i mnie na obiad do eleganckiej restauracji. Pierwszy raz w życiu jadłem obiad w lokalu gastronomicznym, w którym kelner w czarnym garniturze i białej koszuli podawał nam smakowite potrawy. Opowiadałem potem o tym kolegom, a oni z niedowierzaniem kręcili głowami. Pan Stefan ożenił się, jego wybranką została młoda dziewczyna o imieniu Władysława. Władzia wróciła z Syberii wraz z dwójką braci, ich rodzice nie przeżyli zesłania. Całą trójką trafili tu do Szczecinka jako dorastające dzieci i poprzez pana Stefana zostali przyjaciółmi naszej rodziny. Pan Stefan i Władzia, (byłem z nią po imieniu) doczekali się synka, chłopczyka nazywano Bubuś. Dziecko zmarło w wieku około czterech lat. Pan Stefan i Władzia od dawna także nie żyją. Zostały tylko wspomnienia i kilka wyblakłych fotografii.

Leonard Jaworski

Od Autora:

Dzień dobry! Dziękuję za e-mailowy list, za Wasze dobre wiadomości. Miło mi, że moje skromne pisanie znajduje uznanie w Waszym poczytanym kwartalniku. Będąc pod wpływem Waszej przychylnej oceny moich wierszy, napisałem przedwczoraj dwa krótkie wiersze dotyczące naszych tematów. Są to wiersze: „Repatriacja 1945” i „Sen”. Kłaniam się i pozdrawiam serdecznie. 

Sen

zeszłej nocy śniło mi się Polesie

Polesie było we mnie a ja w Polesiu

minionej nocy otworzyła się przestrzeń

            sumienie miałem swoje

            ręce miałem cudze

            buty miałem po kimś

ujrzałem cień na ścianie domu

ale domu już nie było

odnalazłem próg własnej sadyby

lecz na moje nogi za wysoki

poczułem popiół w oczach

gorycz kąsała gardło

nasze drewniane domy były suche

paliły się gwałtownie

na stosach antypolskiej krucjaty

Repatriacja 1945

jeśli przekroczyłeś granicę Bugu

to już nie wracaj do swego źródła

postaraj się zapamiętać jak pachniał twój ogród

tęsknota przypomni jak było wczoraj

gdy cofasz zegar to czas się nie cofa

najważniejsze to co zostaje na dnie pamięci

wszystko co zdążyłeś pokochać

ocalisz i zachowasz w sobie

w twoich dzieciach i wnukach

bo miłość uwalnia od śmierci i zapomnienia

Udostępnij na: