Historia mojego życia podobna jest do historii wielu Polaków mieszkających na Kresach. Ojciec mój Nikodem Gordziejko był legionistą. W wyniku odniesionych ran w walce z bolszewikami w 1920 roku został inwalidą wojennym II kategorii. Za zasługi dla kraju otrzymał od Marszałka Józefa Piłsudskiego działkę osadniczą kolonii Kosów Poleski. W Kosowie zawarł związek małżeński z Anną Jaroszewicz. W 1931 roku przyszłam na świat ja – Maria, następnie Zofia i Anna. Dzieciństwo przebiegało beztrosko pod opieką kochających nas rodziców.
W 1939 roku ukończyłam 1. klasę szkoły powszechnej. Były wakacje. Spędzałam je radośnie wśród pięknych poleskich pól. Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Często odwiedzałam Mereczowszczyznę położoną 2 km od Kosowa, miejsce urodzin Tadeusza Kościuszki. Chłonęłam atmosferę patriotyzmu, rosłam w duchu miłości do Boga i Ojczyzny oraz miejsca urodzenia – ziemi poleskiej.
Wszystko stało się inne we wrześniu 1939 roku. Spokój zakłóciła wiadomość o wybuchu wojny. Powiało grozą. Z zachodu wtargnęli Niemcy, ze wschodu bolszewicy.
Od tego czasu zaczyna się tragedia Polaków zamieszkałych na Kresach.
W listopadową noc w 1939 roku NKWD wkracza brutalnie do naszego domu, aresztuje tatusia, osadzają go w więzieniu śledczym w Kosowie. Nie widziałyśmy go już więcej i nie są znane mi jego dalsze losy.
10 lutego 1940 roku zaczyna się pierwsza zsyłka Polaków. W nocy otoczono nasz dom. Czterech sołdatów z karabinami wtargnęło do środka z krzykiem „zabierajcieś bystro, zabierajem was”. Dokąd? Zobaczycie. Szybko pakować się. Możecie wziąć ze sobą tylko niezbędne rzeczy. Tam, gdzie jedziecie, wszystko wam dadzą. Byłyśmy przerażone i zbyt małe, by zdawać sobie sprawę, co nas czeka. Mama w pośpiechu pakowała pościel i ciepłą odzież oraz żywność. Zima 1940 roku była wyjątkowo mroźna. Załadowano nas na sanie i przetransportowano na stację kolejową w Iwacewiczach. Na dworcu czekały na nas bydlęce wagony z zakratowanymi oknami, żelaznymi sztabami przy drzwiach i wybitą w rogu dziurą, która miała służyć za miejsce sanitarne. Po bokach wagonu znajdowały się piętrowe prycze, na które upychano zesłańców. Do jednego z nich wciśnięto nas. Była już tam rodzina leśnika państwa Żakowiczów, rodzina osadnika, naszych sąsiadów Kisielów, liczna rodzina Żółcińskich, Osowieckich i młodziutka Wanda Łuszczyk, której męża leśnika aresztowano razem z naszym tatusiem. Do pociągu ciągle dowożono nowe rodziny. Po kilku dniach pociąg ruszył w nieznane, początkowo na wschód, a następnie północ. Po trzech tygodniach zatrzymał się na stacji Hołmogory. Wokół tajga, na dworze siarczysty mróz. Temperatura dochodziła do -40 st. C. Czekały na nas sanie zaprzężone w małe cherlawe, syberyjskie koniki. Nie miały one siły ciągnąć nas przez śnieżne bezdroża. Zapadały się w zaspy. Na saniach zostały tylko dzieci. Starszym rozkazano wyjść przed kolumnę i udeptywać drogę umożliwiając w ten sposób przejazd dla koni. Konie nie miały sił, a ludzie? Przemarznięci, głodni, zdesperowani ostatkiem sił i nadludzkim wysiłkiem torowali drogę. Pamiętam, że mama w obawie abyśmy nie zamarzły przychodziła do nas, prosząc, abyśmy nie spały. Na noc zatrzymywałyśmy się w małych syberyjskich wioskach, aby rano ruszyć dalej. Po trzech tygodniach dotarliśmy do Specposiołku Szubunia, Winogradowskiego rejonu, 100 km od Archangielska. Posiołek położony był nad rzeką Wajengą, dopływem Dwiny Syberyjskiej. Zakwaterowano nas w barakach, wybudowanych w latach 20-tych przez zesłańców z różnych stron Rosji, głównie Uktrainy i Białorusi. Większość z nich zmarła. Nie wytrzymała katorżniczych warunków. Były więc wolne izby, które przydzielono poszczególnym rodzinom. O zgrozo! W szparach gnieździło się mnóstwo pluskiew, które mając świeży żer, rzuciły się energicznie na nowych lokatorów.
W imię wzniosłego, radzieckiego hasła „kto nie rabotajet, ten nie kuszajet”, zapędzono starszych do wyrębu lasu. Dzieci, gdy mróz spadł do -20 st. C, musiały chodzić do szkoły. Zaczęłam edukację od 1. klasy. Jak przeżyłyśmy te potworne warunki – nie wiem. Ciągle byłyśmy głodne i zmarznięte. Zima trwała dziewięć miesięcy, a później lato i lato. W lecie poza głodem, pluskwami, najbardziej dokuczały nam komary i meszki. Ludzie zaczęli chorować na tyfus, szkorbut, kurzą ślepotę. Starsi pracowali w lesie, a na nas dzieciach ciążył obowiązek zbierania jagód, grzybów, łapania ryb z Wajengi oraz magazynowanie drzewa na zimę. Dostałyśmy kawałek ziemi w lesie. Zabrałyśmy się do karczowania pmi, by później posadzić ziemniaki. Była to ciężka niewolnicza praca. Warunki przekraczające nasze siły, zaczęły zbierać obfite żniwa. Nie wytrzymał psychicznie p. Żółciński, osadnik, ojciec licznej rodziny. Była to pierwsza śmiertelna ofiara w naszym posiołku.
Żyliśmy nadzieją powrotu. Powtarzaliśmy, że tylko tymczasowo tu jesteśmy, że wkrótce rząd polski upomni się o nas. Miejscowi patrzyli na nas z litością. A komendant Utkin i Pierwuchin brutalnie pozbawiali nas złudzeń. Jesteście zesłani na dożywocie, tu będziecie żyli i tu pozdychacie. Stąd nie ma powrotu. Pokazywali wzgórze, gdzie żywcem zamarzło około 500 osób, głównie duchownych zesłańców, których w „kraju szczęśliwości” obdarzono świętym wiecznym spoczynkiem. Mimo tak potwornej wizji, nie traciliśmy nadziei.
W czerwcu 1941 roku Hitler uderzył niespodziewanie na Rosję. To spowodowało, że we wszystkich miejscach zesłania nastały jeszcze gorsze czasy. Zwiększono normy pracy tłumacząc, że państwo jest w trudnej sytuacji i trzeba pomagać walczącej armii.
Zmuszano nas, abyśmy uzbierane jagody oddawały „dobrowolnie i bezpłatnie” jako kontyngent. Pamiętam, wróciłyśmy z lasu zmęczone, głodne, brudne, pogryzione przez komary i meszki. Mama skaleczyła nogę, krwawiła ona i wyglądała paskudnie. A tu łomot do drzwi. Wchodzi enkawudzista i mówi: „żeń- szczyna”, masz dużo jagód – musisz oddać je „gosudarstwo” – ono oczekuje od was takiego daru. Mama dostała szału. Nie przebierając w słowach, cały zapas żalu, bólu i goryczy wylała pod adresem nieproszonego gościa i gościnnego kraju. My dołączyłyśmy swoje emocje głośno płacząc. Widocznie zrobiło to nawet na nim prawidłowe wrażenie, skoro wystraszony wyskoczył z chałupy, krzycząc Gordziejkowa zdureła – zwariowała.
Dla miejscowych władz było dziwne, że tylko mama i p. Łuszczykowa były bez mężów.
Co drugą noc wzywano je na przesłuchanie, zadając ciągle to samo pytanie: „Gdzie wasz mąż”? Odpowiedź była też ta sama: Powinniście wiedzieć gdzie oni są. „Da, da znajem, oni wragi naszewo naroda”. I tak w kółko.
Pod koniec sierpnia 1941 roku dotarła do nas wiadomość, że premier Rządu Rzeczypospolitej w Londynie gen Władysław Sikorski 30 lipca zawarł układ z rządem ZSRR w Moskwie, na mocy którego „Wierchowy Sowiet” udzielił nam amnestii. Podano nam tę radosną nowinę oficjalnie na ogólnym zebraniu, oświadczając: Wy Polacy jesteście teraz wolni. Jednocześnie poinformowano nas, że na terenie Rosji będzie się tworzyć armia polska pod dowództwem gen. Władysława Andersa. W posiołku zapanowała ogólna radość. Władze miejscowe sporządziły listę osób, które w pierwszym rzucie mogą opuścić posiołek. Znalazły się na niej przede wszystkim rodziny, w których byli mężczyźni zdolni do wojska. Nas niestety na tej liście nie było. Mama była przerażona. Wiedziała, że nie przeżyjemy następnej zimy. A zima już się zaczęła. Spadł śnieg, rozpoczęły się mrozy. Następnego dnia rano załadowano szczęśliwców na sanie. Mama zdesperowana kazała nam iść za kolumną sań, prosząc życzliwych ludzi, by chwilowo zaopiekowali się nami, a ona szybko załatwi prywatne sanie i dogoni nas. Szłyśmy tak do południa, ciągle oglądając się za siebie. W końcu powiedziano nam – wracajcie, mamy nie widać, a my nie możemy dalej wami się opiekować. Trzymając się za ręce wracamy przez zaśnieżoną, tajemniczą, groźną tajgę. Nie zdawałyśmy sobie sprawy z tragizmu sytuacji i niebezpieczeństw, które nam groziły. Wokół bezludzie, a w lesie pełno zgłodniałych wilków.
Droga, którą szłyśmy, w pewnym momencie rozwidlała się. Stanęłyśmy bezradnie nie wiedząc w którą stronę skręcić. Wtem spostrzegłam na śniegu ślady obcasów. Były to odciski butów jednej z pań, która po śniegu kroczyła w butach na wysokich obcasach. Nie przypuszczała, że w ten sposób wskaże nam drogę do posiołku. Dobry Bóg czuwał nad nami, a Anioł Stróż prowadził nas do mamy. Pod wieczór ledwo żywe dotarłyśmy do posiołku. Mamie udało się dostać podwodę dopiero na drugi dzień. Skoro świt przemierzałyśmy tę samą drogę, by jak najszybciej dotrzeć do Bierezniaka, położonego nad Dwiną Syberyjską. W porcie stała barka, na której byli już ci, którzy dotarli przed nami. Mama wrzuciła na barkę nasz nędzny dobytek oraz Zosię i Hanię. W tym czasie barka odbiła od brzegu, a ja z mamą zostałyśmy na lądzie. Nasz rozpaczliwy krzyk, któremu towarzyszył krzyk naszych rodaków, zmusił do zatrzymania barki, a my szczęśliwe dostałyśmy się na pokład.
Rozpoczął się następny etap naszej katorgi. Pamiętam, że statek utknął w marznącej rzece. Groziła nam śmierć przez zamarznięcie. Modliłyśmy się, błagając Boga o pomoc, a „Kapitan” wysyłał SOS. Wyciągnął nas z pułapki lodołamacz, za którym dopłynęłyśmy do Kotłasu. W tych nieludzkich warunkach przemierzyłyśmy 300 km. W Kotłasie spotkałyśmy koczujących Polaków, którzy skrajnie wyczerpani, przywędrowali z najdalszych posiołków Archangielskiego obwodu. Wycieńczeni, głodni, ledwie żywi nie bardzo wiedzieli co dalej z sobą począć. Jedyna myśl trzymała nas przy życiu i pragnienie – jak najdalej od tego piekła, a bliżej polskiego wojska, większej szansy ocalenia.
Jakimś cudem zorganizowano transport. Tasiemiec bydlęcych wagonów stał na stacji, ale wagon trzeba było kupić. Opodatkowano każdą rodzinę odpowiednią kwotą, zdobywając w ten sposób wagon. Rozpoczęliśmy dalszą tułaczkę na południe w kierunku Uzbekistanu. Choroby i głód dziesiątkowały wygnańców. Śmierć zbierała obfite żniwo. Bezimienni pozostali na nieludzkiej ziemi.
Minęliśmy Taszkient, dotarliśmy do Samarkandy. W parku koczowaliśmy kilka dni. Padał deszcz, było przejmujące zimno, a my siedziałyśmy pod krzakiem, przemoczone, potwornie głodne. W parku między drzewami błąkał się mały chłopczyk rozpaczliwie pytając: „Kto widział moją mamusię?” Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
I znów załadowano nas do pociągu i skierowano na południe 150 km od Samarkandy w rejon Czirak-Czi. Wyładowano nas w pustym stepie. Czekali już na przybyszów Uzbecy-kołchoźnicy, którzy szybko zabrali rodziny zdolne do pracy. Mamę i nas troje zostawiono na stepie. Po co im cztery bezprodukcyjne osoby. Zostałyśmy same. Pierwszy raz usłyszeliśmy wycie szakali. Głos ich przerażający, szczekający zbliżał się coraz bardziej do nas. Zaczęłyśmy głośno płakać, wtórowało nam ich wycie. Wtem zdarzył się cud. Na tym bezludziu ujrzałyśmy arbę powożoną przez Uzbeka, a na niej jadącego dostojnika.
Zatrzymał się, zainteresował się nami, pytając co my tu robimy. Mama wyjaśniła co się stało, że zostałyśmy same na tym pustkowiu, a teraz czeka nas niechybna śmierć, pożrą nas te szczekające stwory. W tym nieludzkim kraju też byli dobrzy ludzie, którzy okazywali nam litość. Załadowano nas na pojazd, który wydawał się najwspanialszą królewską karocą. Dobry człowiek był sekretarzem rejkom Czirak-Czi. Miał wspaniałą żonę, nauczycielkę i dwoje dzieci. Przygarnęli nas do swego domu, gdzie spędziliśmy dwa tygodnie. Niestety najmłodsza z nas, Hania, miała wówczas tylko pięć lat, w nocy dostała silnej gorączki, majaczyła, krzyczała. Nasi gospodarze przerazili się, bali się epidemii, bali się 0 swoje dzieci.
Hania wylądowała w szpitalu, a my na stepie w nędznej uzbeckiej gliniance, w której całym umeblowaniem było trochę słomy na ziemi. W ścianie otwór wejściowy i mały otworek okienny. Byłyśmy rade, że mamy dach nad głową. Mama dzięki pomocy życzliwego sekretarza dostała pracę w pralni. Prała bieliznę rannych rosyjskich żołnierzy, których z frontu skierowano na rekonwalescencję w te strony. Ja prasowałam tę bieliznę. Była ona wyjątkowo zawszona, zwłaszcza w szwach. Musiałam silnie przyciskać te miejsca żelazkiem, by unicestwić miażdżąc to wszawe paskudztwo. W wolnych chwilach zbierałyśmy zwierzęce odchody. Mieszałyśmy je ze stepową trawą, po czym suszyłyśmy je, robiąc tzw. kiziaki. Służyły one za opał. Wieczory i noce były bardzo chłodne.
W Czirak-Czi po raz pierwszy spotkałyśmy polskich żołnierzy. Choć mizerni, wychudzeni, reprezentowali się ślicznie. Ubrani w piękne mundury z insygniami polskości, na głowach mieli berety z orzełkami – piękne orzełki z koroną. Patrzyłam na nich urzeczona. Żołnierze okazywali w tym czasie prawdziwie samarytańską miłość bliźniego. Odnaleźli nas w stepie. Wielu z nich utraciło swoje rodziny, widzieli więc w nas swoich bliskich. W Czirak-Czi oraz w pobliskim Szachirzabie szkolono podchorążych 6-tej Dywizji Pancernej im. Dzieci Lwowa. Odwiedzało nas czterech podchorążych: p. Madej z Lublina, p. Murzek oraz Alek i Franek, dwaj młodzi chłopcy z Poznania. Niestety nazwisk ich nie pamiętam. Dzielili się oni z nami swoimi ubogimi racjami żywnościowymi. Pewnego dnia dotarła do nas smutna wiadomość. Pan Murzek zachorował na tyfus plamisty. Spoczął na cmentarzu w Czirak-Czi, w obcej ziemi, daleko od ojczyzny. Przeżyłyśmy bardzo to odejście. Pan Madej oraz Alek i Franek przychodzili do nas bardzo często, pocieszając nas, że wkrótce skończy się nasza niedola.
Hania wróciła ze szpitala, wyglądała jak szkielecik. Nie mogła utrzymać się na chudziutkich patyczkach, które nie przypominały nóżek. Nowa tragedia. Zachorowała nam mama na tyfus plamisty. Nieprzytomną i z wysoką temperaturą dzięki pomocy Alka i Franka umieszczono ją w szpitalu. Szpital był pełen chorych. Lata poniewierki, więzień, lagrów, morderczej, niewolniczej pracy zbierały obfite żniwa. Cmentarz w Czirak-Czi zagęszczał się coraz bardziej mogiłami polskich zesłańców. Umierali masowo na tyfus, dyzenterię, malarię i ogólne wyniszczenie organizmu.
Wieczorem do glinianki przyszli nasi piękni chłopcy. Wzięli mnie za rękę, zaprowadzili do szpitala, abym pożegnała się z mamą, ponieważ w nocy zabierają nas do sierocińca. W szpitalu stanęłam w drzwiach sali, gdzie pod ścianą z ogoloną głową leżała nieprzytomna w gorączce mama. Wracając przez step cicho płakałam. W nocy pożegnałyśmy się z naszymi wspaniałymi, dobrymi, pięknymi żołnierzami. W Czirak-Czi w dalszym ciągu szkolono ich, by przez Palestynę, Tobruk, Italię walczyli o Polskę.
Ruszył exodus na południe. Pociągiem dotarłyśmy do Krasnowocka. Wprowadzono nas na okręt. Jednym z pierwszych transportów dopłynęliśmy do perskiego portu Pahlavi. Zostawiliśmy za sobą nieludzką ziemię, a otworzyła się przed nami brama do wolności.
Na plaży wzdłuż morza Kaspijskiego wyrosło miasto namiotów, gdzie wojsko i ludność znalazła schronienie. Dla nas zorganizowano sierociniec pod troskliwą opieką polskiego personelu. Po zejściu ze statku skierowano nas do łaźni. Zmywałyśmy w niej z siebie brud i wszy, piętno nieludzkiego kraju. Zabrano nasze łachmany, dostałyśmy czystą odzież.
Dalsza droga prowadziła przez Teheran do Isfahanu. Znalazłyśmy tu bezpieczną, serdeczną opiekę. Oddychałyśmy wolnością, wracałyśmy do zdrowia, uczyłyśmy się pilnie, nadrabiając stracony czas. W Isfahanie odnalazła nas mamusia. Wielka to była radość. Szczęśliwie wyszła ze szpitala i ostatnim transportem z wojskiem dostała się do Persji. W swojej tułaczej wędrówce dwa lata byłyśmy jeszcze w Libanie, w miejscowości Zouk-Mikael.
Do Polski wróciłyśmy w 1947 roku. Zatrzymałyśmy się w Warszawie, początkowo u siostry mamy. Mama znów zaczęła chorować, a my ponownie znalazłyśmy się*w sierocińcu. Mimo bardzo ciężkich warunków, których jeszcze musiałyśmy doświadczyć, zaczęłyśmy się przyzwyczajać do nowego życia.
Po wojnie drogi Kresowiaków rozbiegły się po całym świecie. To, co się stało tragiczną historią naszych przeżyć, staramy się ocalić od zapomnienia, dać świadectwo prawdzie, którą się poznało. Temu celowi służy Fundacja Archiwum Fotograficzne Dzieci Tułaczy. Za nazwę Fundacji posłużył tytuł książki „Dzieci Tułacze” Hanki Ordonki. Fundacja powstała z inicjatywy Czesławy Dradrach-Żurawskiej i prof. Marka Nowickiego. Celem działalności fundacji jest ochrona przed unicestwieniem minionego czasu, cząstki historii Polski – losów dzieci i ich rodzin deportowanych w latach 1940-41 w głąb Związku Radzieckiego, a następnie uratowanych przez żołnierzy armii gen. Władysława Andersa.
Chciałabym, aby tragiczna historia mojej tułaczki, jako jedna z wielu podobnych była dodatkową kartą w księdze pamięci, a przede wszystkim hołdem dla tych dobrych ludzi, którym życie zawdzięczam.
Bo Polska nie zginie – póki pamiętamy!
Tekst i fotografie – Maria Gordziejko
Warszawa
Rysunki ze „Wspomnień zesłańca” Józefa Maczugi