W „Echach Polesia” nr 10/11 zamieściliśmy informację o nowej książce Johna Roy-Wojciechowskiego pt. „Polski Nowozelandczyk. Nadzwyczajna historia życia dziecka z Polesia”. Los tej rodziny z poleskich Ostrówek poruszył umysły i serca Polaków na Polesiu, którzy z tą książką się zapoznali. Autor po 68 latach powrócił do Ostrówek i na Polesie, aby odwiedzić miejsca swego dzieciństwa oraz spotkać się z rodakami, czytelnikami jego książki i „Ech Polesia”. Spotkania odbyły się w okolicach Ostrówek oraz w Społecznej Szkole Polskiej w Brześciu, Sobotnio-niedzielnej Szkole Polskiej w Pińsku, Baranowiczach, Hucie, Krystynowie, a także w parafii Św. Andrzeja Boboli w Janowie Poleskim.
Publikując poniższe refleksje nauczycielki języka polskiego Polskiej Szkoły Społecznej w Brześciu Pani Danuty Winiarek, pragniemy przybliżyć niezwykłą historię losy rodziny Wojciechowskich oraz dzieci polskich z Pahiatua tym z naszych Czytelników, którzy tej książki nie przeczytali.
* * *
Lektura książki „Polski Nowozelandczyk. Nadzwyczajna historia życia dziecka z Polesia” wywołuje wiele refleksji. Choćby taką, że niezbadane są drogi Opatrzności, ale także książka rodzi przekonanie o ogromnym wpływie historii na losy jednostki. Niemożliwe jest zrozumienie losów bohatera publikacji – Johna Roya-Wojciechowskiego bez wiedzy o dziejach polskiego narodu. Dwudziestowiecznej historii naszych kresów.
Wszystko zaczyna się w osadzie Ostrówki w 1933 roku (dokładna data urodzin Janka jest nieznana z powodu zaginięcia dokumentów), a właściwie wcześniej, kiedy na wschodnie ziemie II Rzeczpospolitej przybył Józef Wojciechowski – były legionista i uczestnik walk z bolszewikami, który jako jeden z dziewięciuset zdemobilizowanych żołnierzy otrzymał na zagospodarowanie ziemię pogranicza (około 20 ha). Nazywany osadnikiem wojskowym wraz z innymi przybyłymi tworzył społeczność złożoną z 12 rodzin. Ożenił się z siostrą towarzysza broni – Heleną Mączyńską, owocami ich miłości były dzieci: Amelia, Stanisław, Bolesław, Maria, Krystyna. Jako najmłodszy urodził się Janek. Rodzice stworzyli kochającą się rodzinę, która żyła w dostatku, ciesząc się szacunkiem sąsiadów. Ojciec współpracował ze Związkiem Osadników Wojskowych i Towarzystwem Rolniczym.
Tę sielankę przerwała wielka historia. Pakt Ribbentrop-Mołotow (23.08.1939 r.) spowodował wkroczenie armii radzieckich na ziemie II Rzeczpospolitej 17 września 1939 r. Ostrówki znalazły się pod okupacją radziecką. Kilka dni po przybyciu Rosjan do powiatu (Drohiczyn) Józef został aresztowany. Zabrano go do wsi Krystynowo i tam zamordowano. Rodzina została bez ojca. Obawiając się represji najstarszy syn – Stanisław uciekł do babci, która mieszkała w Koninie (pod okupacją niemiecką). Rodzeństwo spotkało się następnym razem dopiero w latach siedemdziesiątych, a więc upłynęło ponad 40 lat. Dalsze losy rodziny były równie tragiczne i typowe dla Polaków znajdujących się pod panowaniem ZSRR. Akcja deportacji „niebezpiecznych” Polaków opracowana w szczegółach zakładała wywózkę ich na Syberię i inne tereny Kraju Rad. Dziesiątego lutego 1940 r. około 250 tysięcy Polaków zapędzono do wagonów bydlęcych. Wśród nich znaleźli się Wojciechowscy (matka i pięcioro dzieci). Janek miał wtedy sześć lat. Zniósł koszmar sześciotygodniowej podróży w nieznane, w czasie której jedynym pożywieniem był chleb, woda, rzadko wodnista zupa. Wielu „współwygnańców” nie przeżyło tej drogi do piekieł.
Do celu rodzina małego Janka dotarła w marcu. Tym celem było dwadzieścia baraków w miejscowości Nuchw-Oziero w Plesieckim Rejonie w Archangielskiej Obłasti. Był to obóz pracy przymusowej. Wszyscy dorośli, tzn. powyżej szesnastego roku życia, musieli pracować (wyrąb lasu, kładzenie torów oraz inne zajęcia na terenie samego obozu). Dzieci uczęszczały do rosyjskiej szkoły. Skrajne warunki życia, spowodowane przez naturę (niskie temperatury, krótki okres wegetacji) i głód, wyniszczały fizycznie wywiezionych Polaków. Szerzyły się choroby. Śmiertelność wśród dzieci i dorosłych przebywających w obozie była duża. Wojciechowscy przeżyli obóz dzięki paczkom z żywnością i odzieżą z ojczystego kraju (na otrzymywanie ich łaskawie pozwoliły władze) i determinacji matki pracującej w obozowej piekarni i uprawiającej ziemniaki i warzywa na skrawku przydzielonej ziemi. Być może kolejna zima nie była by tak łaskawa dla Wojciechowskich, ale znowu na ich szczęście w ich losy „wtrąciła się” historia.
Układ Rządu Londyńskiego z Sowietami (30 lipca 1941) zezwolił na formowanie armii polskiej pod dowództwem Władysława Andersa. Ogłoszono amnestię dla Polaków przetrzymywanych w więzieniach i obozach na terenie ZSRR. Anders wypuszczony z więzienia na Łubiance formował polskie wojsko w Azji środkowej. Rodzina naszego bohatera – Janka wydostała się z obozu w listopadzie 1941 roku. Tym razem podążali na południe pięć tygodni, jadąc ponad trzy tysiące kilometrów pociągiem. Na jednej ze stacji (w Czelabińsku) zgubił się Bolek – syn i brat dotychczas odpowiedzialny za aprowizację rodziny. Mama, siostry i najmłodszy brat dotarli do Buchary, gdzie przydzielono im małą chatynkę na stepie z dala od centrum miasta. Buchara miała być tylko kolejnym punktem na mapie podróży przez mękę. Ale tam wydarzyła się kolejna tragedia. Matka osłabiona warunkami życia w obozie i podróży ciężko zachorowała. Trzeba było podjąć niezmiernie trudne decyzje, bowiem Helena Wojciechowska nie była w stanie jechać dalej. Czternastoletnia Krystyna została z matką w Bucharze. Pozostałe dziewczyny Amelia i Maria miały zaopiekować się Jankiem. Dzieci zabrano do sierocińca, a następnie pociągiem przetransportowano do Krasnowodzka. Potem była jeszcze czterdziestoośmiogodzinna podróż statkiem. I w ten sposób trójka Wojciechowskich znalazła się w Persji, w porcie Pahlevi, gdzie stała już wioska namiotów i chat z liści palmowych zbudowana przez Armię Brytyjską i Delegaturę Polską. Sytuacja dzieci poprawiła się, dostały czyste ubrania, żywność, mogły odpoczywać po strasznych przeżyciach kilkudziesięciu miesięcy. Czuły się tam bezpieczne. W takiej komfortowej sytuacji znalazło się kilka tysięcy polskich sierot.
W tym czasie jednak w Bucharze zmarła w wieku 37 lat matka. Pochowano ją w zbiorowej mogile. Dzieci naprawdę zostały całkowitymi sierotami, zostały same, teraz już całkowicie za siebie odpowiedzialne. Szczęśliwie Krystyna w Bucharze odnalazła wuja i z jego pomocą wsiadła do pociągu w czasie ostatniej tury ewakuacji żołnierzy i polskiej ludności cywilnej do Persji i pod koniec 1942 roku połączyła się z rodzeństwem w Teheranie. Tym razem trójka rodzeństwa powędrowała dalej (Amelia pokochała młodego Irańczyka, postanowiła zostać w Teheranie i założyć rodzinę, którą pozna Janek w bardzo odległej przyszłości po latach poszukiwań).
W Isfahau, gdzie był następny przystanek w drodze Janka Wojciechowskiego, w 21 sierocińcach, szkołach z internatem i obozach zamieszkało trzy tysiące polskich sierot. Pobyt w tym mieście dziewczynki i Janek dobrze wspominali, ale trzeba było ruszyć dalej…
I odtąd w losach poleskiego dziecka ma swój udział hrabina Maria Wodzicka – żona polskiego konsula generalnego w Nowej Zelandii. Wyprosiła u władz jakże odległego od Polski i egzotycznego państwa przyjęcie około 700 polskich dzieci na Wyspach Kiwi – jak je określa już dorosły Jan. Statek, na którym płynęły dzieci do ziemi obiecanej, wiózł także nowozelandzkich żołnierzy powracających z wojny do domów, więc witany był z honorami w Wellington. Zresztą potem także na trasie do Pahiatua (miejsce pobytu polskich sierot) witano dzieci serdecznie kwiatami i słodyczami. Mali polscy wygnańcy odbierani byli jako ofiary Hitlera. Rząd Nowej Zelandii zobowiązywał się rocznie na ich potrzeby przekazywać 70.000 dolarów. W obozie Pahiatua mówiono po polsku, opiekunami byli Polacy. Jałta (znowu wielka historia) pokrzyżowała losy polskich dzieci, które miały pozostać na gościnnej ziemi Nowej Zelandii tylko do końca wojny. Jednak po zakończeniu działań wojennych w Europie wróciło do kraju (nowej Polski pod rządami komunistów) tylko około sześćdziesiąt osób. Janek i jego siostry pozostały. Nie miały gdzie i do kogo wracać. Najbliżsi nie żyli. Mała ojczyzna – Polesie w wyniku politycznych decyzji nie była już w granicach Rzeczpospolitej.
Zresztą i Polska była inna. Nad młodocianymi polskimi sierotami opiekę po wojnie w nowej Zelandii sprawowała Rada Opiekuńcza Dzieci Polskich, która stała na stanowisku, że dopiero z chwilą uzyskania dojrzałości młodzi Polacy wywiezieni ze ZSRR sami podejmą decyzję o swym dalszym losie, ewentualnym wyjeździe. Liczono, że wielu z nich pozostanie w Nowej Zelandii.
Tak się stało w przypadku rodzeństwa Wojciechowskich, tym bardziej że brat Bolek – cudem ocalały – przywędrował za nimi do Wellington w 1948 roku. Decyzja o pozostaniu na stałe miała swoje konsekwencje. Należało przystosować się do życia w nowej ojczyźnie. Janek rozpoczął naukę w angielskiej szkole, znajomość angielskiego była nieodzowna. Etapy jego edukacji to najpierw Patricks College w Silverstream, a potem „Święty Pat” prowadzony przez Towarzystwo Ojców Maryjnych. W tej ostatniej ujawniły się uzdolnienia matematyczne Janka. Doskonaląc swój angielski z wielkim uporem wychodził „spod ławy na lawę” Zdał egzaminy, które uprawniały do bezpłatnego studiowania na Uniwersytecie Wiktorii w Wellington księgowość i handel. Studiował, a wieczorami pracował w małej firmie. Pozostawał w stałym kontakcie z siostrami, które założyły rodziny. Jan zaczął wrastać w nową ojczyznę, wiążąc z nią swoją przyszłość. Wtedy zmienił swoje imię i przybrał nowe nazwisko. Z Janka zrobił się John, dodane nazwisko brzmi Roy.
I oto opowieść prawie skończona. Taka, pełna tragizmu i szczęśliwych zwrotów, była droga poleskiego dziecka z Ostrówek do Wellington. Droga nie wybrana, ale narzucona przez historię. Dodać tylko można, że dla naszego bohatera Nowa Zelandia naprawdę okazała się ziemią obiecaną, ziemią mlekiem i miodem płynącą. Osiągnął awans (na różnych płaszczyznach życia społecznego). Stał się bogatym i znanym człowiekiem. Założył szczęśliwą rodzinę (jego żona Waleria jest Nowozelandką), ma sześcioro dzieci. Przebywa obecnie na zasłużonej emeryturze, ciesząc się życiem. Nie zapomina jednak o swoich korzeniach. Prawie co rok jest w Polsce, odwiedził Polesie oraz miejsce swego urodzenia Ostrówki w czerwcu 2007 roku. Od 1999 roku pełni funkcję honorowego konsula RP w Nowej Zelandii.
Na zakończenie mojego pisania po lekturze biografii pana Johna Roya-WojCiechowskiego chciałabym zadać pytanie: czy i na ile w tym człowieku pozostało poleskiego dziecka?
Czy cechy jego charakteru: determinacja, upór w pokonywaniu przeszkód, wytrwałość w dążeniu do wyznaczonych celów, mrówcza pracowitość, lojalność „należą do genetycznego garnituru” Poleszuka, czy też wykształciły się w czasie dramatycznych dla niego i jego rodziny lat czterdziestych XX wieku, kiedy wielka historia deptała losy milionów niewinnych?
Danuta Winiarek
Polska Szkota Społeczna w Brześciu