Z cyklu «Żołnierze których znam»
– Gdzie urodzony? – zapytał sierżant starszego strzelca Pawluka, spisując w Szkocji po raz 37-y ewidencję kompanji.
– W Wielkiej Bereźnicy.
– Znam tę wieś, – wtrąciłem się, – jest rozłożona wzdłuż długiej, bez końca drogi: piasek straszny, ludzie uprzejmi, cerkiew pośrodku, świetny kowal, kuźnia blisko sklepiku z wódką i kiełbasą.
Słup soli, który zastąpił Lotowi jego nieznośną żonę, był ruchliwym stworem w porównaniu z Pawlukiem. Oniemiał ze zdumienia. Od czasu opuszczenia Polski nie spotkał nikogo, coby znał jego wioskę zagubioną na Polesiu jak podanie o urlop w dowództwie.
– Ty jak? ty skąd wiesz? ty kiedy tam byłeś?
– Byłem na motorze trzy lata temu…
– Ach, to więc ty wtedy tak kląłeś!
I Pawluk opowiedział całą moją historję. W gorący, letni dzień motocykiel przepychał się przez piaszczystą drogę Bereźnicy. Poślizgnął się, wyrżnął o kamień, pedał odleciał. Zbiegli się ludzie, a motocyklista stoi nad motorem i klnie aż djaczok cmokał z zachwytu. Myśleli gospodarze, że to starosta jakiś albo i sam wojewoda – ale gdy go do kuźni zaprowadzili, gdy kowal Michajlo w pól godziny pedał zeszwejsował – pokazało się, że motocyklista nie dygnitarz żaden, ale swój chłop. Kupił litr wódki, łokieć kiełbasy, spił kowala, przygodnych gości, kawałów naopowiadał i pojechał. Rozpędzeni zaś gospodarze pili dalej, aż policjantowi złamała się noga. Była o to sprawa sądowa, lecz nie udowodniono czyja kłonica tam działała. Nastka, córka sołtysa, też podobno wtedy właśnie zaszła w ciążę.
Złamany pedał wrył się zatem w kroniki Wielkiej Bereźnicy niczem nos Kleopatry w historję Rzymu. Pedał zbliżył mnie też z Pawlukiem.
– Czy Warszawa jest podobna do Paryża ? – pytał.
– Hm, niezupełnie.
– A Lwów, Kraków?
– Jeszcze mniej.
– Ciekawe jak też one wyglądają? Może jak Glasgow?
Pawluk zna w Polsce Stolin. Był też w Łucku. Pozatem nigdzie. Pierwszy raz w życiu jechał koleją – do wojska, jako poborowy. W okresie służby zwiedzał Łuck, poczem wrócił do swej Bereźnicy. Wojna wrześniowa przemyciła go wraz z pułkiem między większemi miastami, wypchnęła na Węgry. O paszport, bilety wystarali mu się inni. No i pierwsze wielkie miasto jakie zobaczył w życiu – to Paryż.
– Piękniejszy od Stolina! – przyznaje.
– Nie błądziłeś w nim?
– I jak jeszcze! U nas po haszczach, moczarach, wśród rozwidleń rzeki – trafić na kładkę, to też sztuka. A jak nie trafisz, to buch w bagno. Zawsze przecież znalazłem drogę. A w tym Paryżu, choć sucho wszędzie, choć światła – ani rusz. Chodzę, chodzę – i wciąż na kwaterę wrócić nie mogę. Że też takie wielkie miasta ludzie budują!
– Będziesz miał co opowiadać, gdy wrócisz do domu.
– U nas we wsi paru starszych ludzi znało Kijów. Byli tam – jeszcze, za ruskich czasów. Ale w Paryżu? Nie śniło się żadnemu. Nie uwierzą mi. A ja nawet kartki z widokiem Paryża nie mam. Ot miasto! Ani jednego drewnianego domu w nim nie widziałem.
Zdumiewa Pawluka bogactwo Szkocji:
– Do kupy gnoju w polu przyjeżdża pan w kapeluszu, samochodem, wysiada i zaczyna widłami gnój rozrzucać. Myślałem, że to on tak po pijanemu, dla żartu, ale potem widzę, że to tutaj normalne.
– Dobrze tu rolnikom, co?
– Pewnie; jednak takiej trawy jak u nas w Stolińskiem, to nigdzie niema. Ani na Węgrzech, ani w Paryżu, ani tutaj w Szkocji. Gładziutkie mają trawniki, cackają się z tą trawą, niczem z dziewczyną – lecz gdzie jej do naszej. Nasze siano najlepsze na świecie. Jak go krowa zakosztuje, to potem na żadne inne patrzeć nie chce.
Godzinami może Pawluk opowiadać o swej wiosce, o tem jak ryby koszem łowił, jak nocą duszegubką płynął, jak zimą saniami siano zwoził. O wojnie nie lubi mówić, choć jej widział więcej od niejednego dyplomowanego majora. Lecz czasem wyciągam go na wspomnienia.
– Coś zrobił Pawluk, gdyś zobaczył pierwszy raz natarcie tanków?
– Zbaraniałem. W ciągu mej dwuletniej służby wojskowej nauczono mnie składać mundur w kostkę, salutować, meldować się, stać na warcie, maszerować z przytupem. Dwa razy były ćwiczenia z tankiem. Stary, popsuty tank stał na polu, nasza kompanja na niego nacierała. Sierżant – instruktor wolał: «Zaś bagnetem w te śpary! I który chłopak trafił odrazu bagnetem w szczelinę, przez którą patrzy kierowca – mógł w nagrodę iść do kuchni nazajutrz zamiast na ćwiczenia. Tyle tylko umiałem! A tu we wrześniu wytrysnęło na nas paręset tanków odrazu. Kurz, łomot, chrzęst; mknie taka ściana żelaza w tumanie pyłu, siejąc ulewą kul. Gdzie tam «bagnetem w te śpary». Cud, że przywarłszy w rowie, ocalałem.
Zasępia się Pawluk temi opowiadaniami. Później, sami żołnierze doszli do rzucania na tanki butelek z benzyną, do kopania dołów i napełniania ich granatami; zniszczywszy jakiś tank nawet nie meldowali o tem posłusznie – bo nie było komu. Zdarzenie, które wywarło na Pawluku największe wrażenie i do którego zawsze powraca, wyglądało jak następuje:
– Niemcy na nas szli. Wszyscy uciekli – i pułkownik, i majorzy, i kapitanowie, nawet podporucznicy gdzieś się zawieruszyli. Leży nas kilkudziesięciu żołnierzy na pagórku wzdłuż szosy – nie wiemy co robić? Też brać nogi za pas czy czekać i strzelać? Aż tu przybiega jakiś podchorąży, taki młodziutki, różowy, ładny chłopiec, i wola: «Będziemy się bronić, koledzy ; jak zginiemy, to razem !» Padł koło mnie w piasek, zarepetował karabin, pierwszy otworzył ogień. Z godzinę my tam wytrzymaliśmy – nagle podchorąży dostał kulę w same czoło. Osunął się, spłaszczył bezwładnie na swym karabinie. A taki był młodziutki, pewnie i dwudziestu lat nie miał, taki śliczny. To teraz na każdego naszego młodego podchorążaka patrzę zawsze z sympatją.
Zżyma się Pawluk mówiąc o Niemcach, okropnie ich nienawidzi.
– Za co? Za tego chłopaka zabitego nad szosą?
– Wojna jest na to by ludzie ginęli. Szkoda mi podchorążego, ale Niemiec, który go zastrzelił, był w porządku. Widziałem straszniejszą rzecz: na polu pasły się krowy; nadleciał samolot niemiecki niziutko, z cekaemu wystrzelał wszystkie krowy; leżały we krwi, pokotem, kochane bydlątka, jak te niemowlęta pomordowane przez Heroda. Strzelanie do ludzi na wojnie może mieć jeszcze jakieś usprawiedliwienie, ale niewinne stworzenia bez potrzeby zabijać – może tylko zwierzę.
Gdy ktoś w kompanji koniecznie potrzebuje szylinga, gdy już wszyscy odmówią mu pożyczki – ostatnią portmonetką ratunku jest Pawluk. On zawsze ma i zawsze służy. Jedyną jego wadą jako wierzyciela jest, że domaga się później zwrotu.
– Skąd ty masz forsę? – dziwią się różne matoły.
Z oszczędności. Pawluk nie pije, nie chodzi ani do kina, ani na «fish and chips», pali dziennie tylko sześć ręcznie skręconych papierosów. Cały żołd w czystych, dobrze rozprostowanych papierkach chowa do pularesu. I uśmiecha się na myśl, że ma już 20 funtów. Tłumaczy mi:
– Przecie ja zarabiam teraz 120 złotych miesięcznie! To bardzo dużo. Nigdy w życiu tyle nie zarabiałem. Kto połowę tego miał miesięcznie na Polesiu, to już – ho, ho – był najlepszą partją w powiecie.
Przymyka oczy Pawluk, rozjaśnia mu się twarz, i głośno marzy:
– Skończy się wojna za rok. Wrócimy do Polski. Będę miał koło 70 funtów, zaraz się zwolnię z wojska i do domu, do Bereźnicy. Kupię, tę łąkę od Wasyla – wiesz, co przy drodze ?
– Nie pamiętam.
– Jakto?
KAROL ZBYSZEWSKI
Karol Zbyszewski – wybitny polski dziennikarz i publicysta. W okresie międzywojennym, publikował artykuły w wileńskim „Słowie”, warszawskich „Prosto z Mostu” i „Buncie Młodych”, londyńskich „Wiadomościach”. W czasie wojny walczył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Był gońcem motocyklowym sztabu Brygady Podhalańśkiej i brał udział w bitwie o Narwik. Po wojnie pozostał w Anglii. Laureat Nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie w 1958 roku. Przez 40 lat pracował w londyńskim „Dzienniku Polskim”, a w latach 1973-1984 był jego redaktorem naczelnym. Zasłynął też kontrowersyjną książką „Niemcewicz od przodu i tyłu”. Książka jest napisana w postaci pamfletu polityczno-historycznego. W Londynie wydano jego 7 książek, m.in. „Anglicy w dzień i w nocy”, „ Z Marszałkowskiej na Piccadilly”, „Polacy w Anglii”itd.