Drodzy Czytelnicy!
Oddając dzisiaj hołd bohaterom Powsania Styczniowego, podczas obchodów jego 159. rocznicy, proponujemy Państwa uwadze fragmenty książki autorstwa Walerego Jankowskiego „Nenuni – czterooki”, która w oparciu o wspomnienia Michała Jankowskiego (dziadka Walerego) opowiada o jego niezwykłym losie i przygodach na Syberii i Dalekim Wschodzie od czasu, właśnie powstania 1863 roku, w którym Michał Jankowski, jako student instytutu rolniczego w Horkach w guberni Mohylewskiej brał udział, a następnie wzięty do niewoli został skazany na długie lata syberyjskiej katorgi.
Nastąpiwszy po upadku powstania długi i mroczny okres ciężkich represji władz carskich wobec jego uczestników i sprzymierzeńców nie sprzyjał pisaniu wspomnień i opowiadań o jego przebiegu. O uczestnikach powstania nie wspominano nawet w nagrobnych inskrypcjach po nich. Słynne „Gloria victis” Eliza Orzeszkowa opublikowała już w roku 1910, w czasie odwilży po rewolucji 1905 roku w Rosji. Sytuacja taka kardynalnie zmieniła się dopiero w odrodzonej i wolnej Polscę, ale niestety, większość uczestników powstania tego się nie doczekało…
Dlatego cieszymy się z każdego nowego źródła, które opowiada nam o sylwetkach powstańców oraz spodziewamy się, że szczególnie młodzieży książka ta nieco przybliży ducha i atmosfery tamtych wydarzeń – bezsensownej na pozór, przegranej walki, która mimo to przybliżyła wolność Ojczyźnie.
Walery Jankowski „Nenuni – czterooki”
Cześć I
POWSTANIE
Do drzwi pokoju zapukano niezbyt głosno, lecz wymagająco. Michał odłożył podręcznik i wstał od stołu. Starszy ich grupy, student Domoracki, wszedł szybko i zdecydowamie. Szczelnie przymknął za sobą dzwi, zblizył się i, patrząc w oczy, z żarem wyszeptał:
– Zaczęło się! Dopiero co przybył upoważniony Centralnego Komitetu Narodowego. Polecił przekazać, by o wpół do trzeciej wszyscy byli na placu z bronią. Szykuj się, ja lecę uprzedzić resztę…
Domoracki ze zwinnością kota wyśliznął się za drzwi, i Jankowski ponownie został sam. On przeciągnął ręką po swoich gęstych kasztanowych włosach i bez namysłu podszedł do wiszącego na ścianie zwierciadła. Zobaczył w nim swoją nieco pobladłą twarz z żywymi, nieco skośnymi oczyma.
„Zaczęło się!” Czy to nie sen? Ależ nie, na podłodze widać jeszcze wilgotne ślady po butach Domarackiego.
Oni, litewsscy, polscy i też wielu rosyjskich studentów, czekali na ten moment całe sto dni i nocy. Wybuchnąwszę jedenastego stycznia powstanie nabierało siłę i przetaczało się przez niepokorne ziemię Polski, Litwy i Białorusi. Studenci Goreckiego instytutu rolniczego w guberni Mohylewskiej przez dłuższy czas pozostawali na uboczu tych wydarzeń, mimo to przez cały ten okres potajemnie gromadzili broń, trenowali w strzelaniu i szermierce…
Michał Jankowski – jeden z czternastu synów rodziny szlacheckiej ze starym rodowodem. W rodowym majątku Jankówka w pojemniku z ołowiu przechowywano pożółkły pergamin, na którym zostały spisane bohaterskie dzieje przodków. O tym, jak prapradziadek, rycerz Tadeusz Novina w krwawym boju z Krzyżakami uratował od śmierci polskiego króla, sam jednak utracił nogę. I na pamiątkę o tym wydarzeniu wdzięczny król nadał rodowi herb: na niebeskim polu – złoty chełm z trzema strusimi piórami, symbolem odwagi. Pod chełmem nagolennik, a niżej na dole łuk. Ród Noviny słynął z wybornych łuczników.
Dalej pergamin opowiadał o bohaterskich czynach przodków i ich udziale w wyprawach wojennych. Sam zaś Michał okazał się też uczestnikiem nieco innej wyprawy…
Jankowski przez chwilę stał zamyślony, potem bez pośpiechu zdjął ze ściany swoją myśliwską dubeltówkę, uzupełnił zapas prochu, wyjął ze skrzyni skurzany woreczek z odlanymi zawczasu kulami, zaczął się zbierać. O drugiej w nocy wyruszył do miejsca zbiórki.
Było jeszcze ciemno, ale na placu gromadziło się już dosyć dużo ludzi. Ktoś w pół głosu wypowiadał nazwiska, wywoływanym rozdawano broń. Michał dostał naładowany rewolwer i wsadził go za pas. Człowiek z ciemnymi wąsami rozkazał wszystkim ustawić się do szeregu. Kapitan Sztabu Generalnego, niedawny adiutant Wileńskiego generał-gubernatora Ludwik Zwierzdowski (powstańczy pseudonim Topór) zwrócił się do zebranych:
– Panowie, na skutek zdrady i rozpoczętych aresztowań zostaliśmy zmuszeni działania bojowe zacząć wcześniej zaplanowanego terminu. To skomlikowało sytuację. Nie zdążyliśmy należnym czynem przygotować ludność wiejską, nie udało się zebrać dostatecznej ilości nowoczesnej broni. Pomoc zza granicy opóźnia się: Austria i Prusy nie odważają się nam dopomóc, boją się rozgniewać naszego cara-tyrana…
Wszyscy słuchali ze wstrzymanym oddechem. Odczuwali: teraz ważą się ich losy, nadchodzi coś wielkiego i nieodwracalnego.
– Jednak wiele miejscowości Północno-Zachodniego kraju, – mówił dalej Topór, – dołączyło się do powstania. Ludzie sami się zbroją, kując dzidy i kosy, i wyruszają z nimi do boju. Ich tak i nazywają – „kosynierzy”. Ale jak na razie, naszą główną siłą jest szlachta, inteligencja i mieszczanie-rzemieślnicy, jednak mają tylko broń myśliwską, szable i rewolwery. Co prawda, co-nieco z broni wojskowej zdobyto w potyczkach z wojskiem i policją. W najbliższym czasie czekamy na statek z Londynu. Do brzegów Litwy przewozi ładunek broni wojskowej. Za tą broń jednak trzeba zapłacić złotem. Dlatego Centralny Komitet Narodowy wyznaczył nam zadanie: zawładnąć instytutem i skarbnicą. Powinniśmy zdobyć carskie złoto, by zapłacić za kupioną za granicą broń. Zadanie jasne?
– Jasne-e…
– To wszystko, panowie. Sprawdzić i naładować broń! Topór podzielił ludzi na dwa oddziały. Jeden, pod dowództwem swojego zastępcy Kosy, posłał na instytut, drugi poprowadził na skarbnice osobiście. W grupie tej okazał się także i Michał. Już widniało, kiedy one okrążyły murowany budynek skarbnicy. Wartownik nie spał jednak.
– Stój, kto idzie? Stój, bo strzelam! Zwierzdowski zawołał:
– Żołnierze, nie strzelajcie, posłuchajcie. Przyszliśmy po carskie złoto, jest nam potrzebne dla waszej i naszej wolności. Poddajcie się i wychodźcie bez broni, nic wam nie będzie…
W odpowiedzi jednak chrypatym głosem wybrzmiało – „ognia!” W oknach błysnęły żółte ogniki, gruchnęła salwa. Stęknąwszy, padł martwy na ziemię stojący obok dowódcy Domaracki. Zwierzdowski zawołał:
– Dopóki przeładowują, naprzód, pod ścianę!
Michał rzucił się naprzód i stanął pod oknem, nie wiedząc, co czynić dalej.
– Strzelaj w okno, inaczej cię zabiją! – rozkazał Topór. Wycelowawszy w czarny otwór okna, Michał oddał strzał z rewolweru.
Kilku ludziom udało się przedrzeć do środka budynku, skąd było słychać wystrzały, krzyki i jęki. Niebawem niezbyt liczna ochrona poddała się.
Słychać było trzask rozbijanych skrzyń. We drzwiach ukazały się ludzie z małymi, lecz ciężkimi skrzynkami, wypełnionymi carskimi rublami ze złota. Te skrzynki łańcuchem, z rąk do rąk przekazywano i ładowano na odebrane u miejscowych Żydów wozy.
Prawie w tymż samym czasie drugi oddział opanował Gorecki instytut rolniczy. Rankiem 23 kwietnia jego dyrektor, szef miejscowej policji i całe miejscowe naczalstwo siedziało już w areszcie, a miasteczko w całośi należało do powstańców.
Zwierzdowski jednak dobrze sobie zdawał sprawę, że to tylko tymczasowe zwycięstwo, że lada chwila zjawią się tutaj carskie oddziały karne. W pośpiechu pochowano Domorackiego, dając honorową salwę nad jego grobem, i oddział szybko opuścił miasto, śpiesząc dołączyć do sił głównych i przekazać zdobyte złoto.
Poruszały się polnymi drogami i po ścieżkach leśnych. Zawodowy oficer wiedział, że za nimi wysłano pościg, i manewrował. Na przód i od tyłu oddziału wysłano zwiadowców, czasami udawało sie im nawiązać kontakt z zaufanymi ludźmi, i dostarczać dowódzcy ustne lub pisemne polecenia. A ostatnie dni kwietnia – początek maja 1863 roku odznaczyły się ciężkimi stratami dla Polskiego powstania. Z dnia na dzień, z każdą nową wieścią coraz bardziej pochmurny stawał się Topór. I pewnego razu, maszerując na czele kolumny, Michał usłyszał urywki jego rozmowy z jednym ze starszych studentów:
– … Kapitan statku, do którego mieliśmy zaufanie, okazał się zdrajcą, carskie szpicle w Londynie zdążyli jego przekupić. Statek w wyznaczonym terminie do litewskiego portu nie dotarł. Drań uprowadził jego, jak na razie niewiadomo dokąd…
– No tak, ciężko nam będzie bez tej broni!
– Dopiero co dostałem jeszcze gorszą wiadomość. Pod Birżami odbył się krwawy bój i w nim został trafiony kulą nasz naczelny dowódca – Dołęga – Zygmunt Sierakowski, mój stary przyjaciel. Piszą, że jest żywy, ale ranny dostał się do niewoli. Teraz będzie zgładzony. Nas, byłych oficerów carskich, w takim przypadku czeka jedno: szubienica lub kula…
Zwierzdowski nagle się odwrócił, łapiąc na sobie zmieszane spojrzenie Michała i szorstko powiedział:
– Jankowski, to, co ty dopiero usłyszałeś, trzymaj za zębami. Nikomu ani słowa. Nie potrzebujemy zwątpień. Oto dotrzemy do przeprawy przez Pronię, machniemy na drugi brzeg i będziemy już blisko swoich. Nosa do góry! Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem, panie kapitanie!
– Ty nie znasz żadnego kapitana. Ja dla wszystkich – przyjaciół i wrogów – Topór!
Po drodzę napotykali chutory i miasteczka, gdzie oddział spotykano różnie. Gdieś wynosili chleb, mleko, machorkę; życzyli powodzenia błogosławiąc na drogę, a gdieś napotykały nieufne, niedobre spojżenia. Ktoś po prostu się bał: my was nie widzieliśmy… Po takich spotkaniach dowódca z reguły zmieniał kierunek.
Zmęczeni wielodniowym marszem, studenci odrazu się ożywili, gdy w oddali zza lasu błysnęła tafla wody na rzecę, a na brzegu dostrzegli prom.
– Wprowadać powozy, brać się za drągi i wiosła!
Prąd znosił przeładowany prom, ale pracowali z zapałem, zachodni brzeg stawał się coraz bliżej. Raz – i konie, wozy i ludzie już uwijają się na twardym, lekko pochyłym brzegu.
– Rąbać prom, by im nie skorzystały się carskie sługusy! – rozkazał Zwierzdowski. Udeżenia toporów nagle zagłuszył czyjś młody donośny głos:
– Strzeż się, żołnierze!
Wybiegając z lasu, na przeciwległym brzegu już formował się szyk wojskowego oddiału i ustawiano działa artyleryjskie. Nad szeregiem tym nagle popłynęły kłebki dymu i, jak ptasi rój, zagwizdały, zatrzaskały po brzegu, po wozach kule ze sztucerów i armatnie kartacze!
Przeraźliwie zarżął trafiony koń. Zraniony drugi, padając, wywrócił wóz z drogocennymi skrzynkami. Zajęczał ktoś, łapiąc siebie za przestrzelone ramię.
– Na ziemię, kryć się za wozami, za końmi! Studenci odpowiedzieli ogniem, lecz kulę z gładkich luf padały w wodę przed drugim brzegiem, nie osiągając celu. Topór dał rozkaz zostawić obóz i wycofywać się. Oddział szybko skrył się do lasu i przed wieczorem zdążył nadrobić większą odległość od Proni. Jednak, odbywszy zwiad następnego dnia, kapitan zrozumiał – oni są otoczeni, wydostać się całą grupą nadziei nie ma.
Zwierzdowski zebrał wszystkich obecnych na leśnej polanie. Był blady, – ale spokojny.
– Ja sam osobiście chodziłem na zwiad, przyjaciele, dlatego odpowiadam za każde swoje słowo. Las dosłownie jest otoczony pasterunkami piechoty i kawalerią. Wydostać się stąd całym oddziałem nie da rady. W takich okolicznościach nie mam prawa prowadzić was do otwartej walki, skazując was na śmierć: siły są zbyt nierówne. Nam, którzy dawali przysięgę carowi, ale przeszli na stronę powstania – oficerom zawodowym, nie ma jak czekać na litość. Ja spróbuje wydostać się w pojedunkę. Pan Bóg wie, czy przyjdzie nam jeszcze spotkać się w tym życiu…
Topór lekko pochylił głowę, lecz odrazu po tym wyprostował się i rzekł:
– Na pierwszy dzień Paschy car ogłosił manifest wobec wszystkich, kto dobrowolnie zaniecha walki. Wam, młodym, należy skorzystać z amnestii, by ocalić siebie w imię przyszłości. Pamiętajcie: czeka nas jeszcze długa, ciężka droga, ale nim bardziej będziemy zjednoczeni i twardzi, – tym bliżej zwycięstwo! Poddawajcie się bez broni. Bezbronnych sądzą mniej surowo. Zostawcie broń w lesie, nie jest warta, by jej chować. I jeszcze radzę: podczas przesłuchań udawajcie, że żałujecie, że do oddziału trafiliście poprzez brak wyobraźni. Walcie cała winę na mnie, mnie i tak wszystko jedno… A najważniejsze – dbajcie o sobie i pamiętajcie jeden o drugim.
Z bólem spojżał na otaczających go młodych ludzi.
– Nie miejcie mnie niczego za złę, panowie! Zrobiłem wszystko, co mogłem, lecz nas zdradzono. A wam szacunek i podziekowanie, wytrzymaliscie próbę, nikt z was nie okazał tchórzostwa czy słabości. Tak dalej trzymajcie. Wyżej głowy, nasz czas nastąpi! A teraz proszę wybrać dla mnie parę dobrych rewolwerów – wam więcej nie są potrzebne…
Topór obejrzał broń, schował je pod kurtką i – jak odrąbał, machnął na pożegnanie ręką:
– Żegnajcie!
Ostro zawrócił i natychmiast skrył się do lasu. Zwierzdąwskiemu udało się wymknąć z pułapki, omijając carskie patrole. Później dołączył do swoich i dalej walczył w szeregach powstańczych za wolność, w lutym 1864 roku w boju pod Kulczycami został ciężko ranny i dostał się do niewoli rosyjskiej, niebawem podzieliwszy los Sierakowskiego i większości swoich towarzyszy z dowódzctwa powstaniem – został zgładzony na placu miasteczka Ipatowo.
Ale już tylko po wielu latach Michał oraz jego towarzysze dowiedzieli sie o losie swojego dowódcy.
Nikt byłby w stanie powiedzieć, jak długo przesiedziały młodzi ludzie ze spuszczonymi głowami, przebywając w głębokiej zadumie i smutku. Niektórzy z nich ukradkiem wycierali rękawem oczy. Wszystkich z tego stanu letargu wyprowadził jeden ze starszych studentów Jan Krzysztołowicz.
Musimy wykonać rozkaz. Złożymy tutaj cały arsenał i się rozejdziemy po kilku osób, by nie wyglądać na zorganizowany oddział…
On jako pierwszy zdjął z siebie szable, ucałował ją i, rzuciwszy na ziemię, odwrócił się. Ponure, w głebokim milczeniu, wszyscy złożyli do jednej kupy strzelby, szable i rewolwery. Zupełnie niedawno – beztroskie studenci, przez dwa tygodnie – wolne powstańcy, nie wiedzieli teraz, co na nich czeka jutro.
– Rozdzielcie się po pięć-sześć osób i się rozejdziemy na rózne strony. Krzysztołowicz obrócił się i wypowiedział nazwiska studentów, których znał bliżej: – Jankowski, Rabiej, bracia Latoskowicze, Rostkowski… No i wystarczy. Radzę wszystkim orientować się na zachodzące słońce, tak przędzej wyjdziemy z lasu na drogę…
Niebawem cała ta szóstka faktycznie okazała się na trakcie, Zauważono ich i okrążono. Michał swój rewolwer nie wyrzucił, który naturalnie, że zauważono, spisano do protokołu, i ta okoliczność później znacznie pogorszyła jego stan.
Najpierw pędzono ich na piechotę. Później pod konwojem na wozach dostarczono do więzienia w Bobrujsku. Carska amnestia pozostała kawałkiem papieru, na wszystkich czekało śledztwo.
* * *
Michał leżał na twardym łóżku, w wilgotnej i smierdzącej celi więziennej, bezmyślnie wpatrując się w oznakowany robactwem sufit. Rozmawiać z sąsiadami nie było ochoty. W głowie brzmiały pożegnalne słowa Topora: „Idźcie w zaparte, udawajcie że żałujecie. Zachowajcie siebie dla przyszłości…” . Znaczy, trzeba udawać naiwniaka, nie sypać towarzyszy.
Z korytarza doniosły się ciężkie kroki, ktoś z zewnątrz wpatrywał się przez okienko w drzwiach celi. Drzwi się otworzyły i na progu wyrosła otyła postać więziennego dozorcy.
– Jankowski! Zbieraj się. Bez rzeczy, na przesłuchanie. Ręcę do tyłu. Korytarzem naprzód, marsz…
Przed stołem sędziwego śledczego – obszarpany taboret.
– Wsiadajcie, Wasze nazwisko, imię, imię ojca. Wyznanie. Ile lat?
– Jankowski Michał, syn Jana, katolik. Od urodzenia dwadzieście jeden rok.
– Czy byliście na spowiedzi i Komunii Św. w tym roku?
– Tak, jak co roku.
– Stan cywilny, gdzie urodzony, gdzie studiował?
– Szlachcic Lubelskiej gubernii Carstwa Polskiego, student Goreckiego instytutu rolniczego…
– Były. Proszę to zapamiętać raz i na zawsze. A teraz proszę opowiedzieć od samego początku o swoim udziałe w zbrodniczej szajce i obrabowaniu skarbnicy. Kto do tego namawiał? Pamiętajcie – mówcie tylko prawdę, nie grzeszcie, nie powiększajcie swojej winy przed Bogiem i prawem.
„Domaracki już w grobie, o nim można…”
– Ja wiem, że kłamstwo to grzech, bedę mówić tylko prawdę. Wieczorem 22 kwietnia kolega z uczelni Domaracki kazał o w pół do trzeciej przybyć na plac.
– Czy on Pana do tego zmuszał?
Ale w tym miejscu sumienie nie pozwoliło świadczyć przeciwko nieboszczykowi.
– Nie, ja poszedłem tam dobrowolnie. Na placu od dowódcy – nazywał się Toporem – otrzymałem broń. On poprowadził nas na skarbnicę, na jego rozkaz strzelałem i pomogałem wynosić jakieś skrzynie…
– Kto rozbijał skrzynie w piwnicy budynku?
– Było jeszcze ciemno, nie mogłem dostrzec i zapamiętać ich twarzy…
Po przesłuchaniu urzędnik zapytał:
– Czy możecie powiedzieć coś, co by złagodziło Pana winę?
– Ja, jak i moje towarzysze, działaliśmy nie według swowoli i nie dla swojej korzyści: my wszyscy podporządkowaliśmy rozkazom, jak żołnierze!
– Oto protokół przesłuchania. Proszę podpisać. Jak zajdzie potrzeba, zawołamy raz jeszcze.
W ciągu lata Michała wzywano na przesłuchania jeszcze kilka razy, starając się przyłapać na jakichś nieścisłościach w jego świadczeniach, lecz on niezmiennie powtarzał to samo, co mówił za pierwszym razem w dniu 22 maja.
Nareszcie we wrześniu odbył sie sąd. Na niewielkiej ciemnej sali po raz pierwszy za długie miesięcy, na ławie oskarżonych ponownie spotkała się razem cała szóstka młodych szlachciców. Wszyscy bardzo się zmieniły: schudły, pożółkły, na twarzach pieczęć beznadziejności. Naprzeciwko nim, przy stole, zasiadywały członkowie trybunału: prezes, auditor, ławnicy – wszyscy wojskowi.
Po krótkim przepytaniu młodych ludzi, prezes z siwymi wąsami – kapitan sztabowy – skiwnął głową. Auditor podniósł się z miejsca i ze złością wpatrując się przez okulary w twarze oskarżonych, uroczyście zaczął odczytywać wyrok: „ … Pozbawiwszy wszystkich oskarżonych godności szlacheckiej i wszystkich przywilejów stanu, skazać do przymusowych prac na katordze: Jana Krzysztołowicza i Michała Jankowskiego – na osiem lat, Włodzmierza Rabieja – na sześć lat, Eugeniusza Latoskowicza, Józefa Latoskowicza, Erazma Roztkowskiego – na cztery lata. Majątek oskarżonych skonfiskować na rzecz Skarbu państwa, w przypadku zaś, gdy tego majątku jeszcze nie odziedziczyli, nałożyć areszt na majątek ich rodziców, dlatego, by część ich majątku, przypadająca w udziałe oskarżonym, została w odpowiednim czasie skonfiskowana. Miasto Wilno. Generał od infanterii Murawjow.”
Namiestnik cara w Północno-Zachodnim kraju nie na darmo wśród ludzi dostał przezwisko „Wieszatel”. Łagodnych wyroków on nie uznawał.
Niebawem cywilny gubernator Mohylewa meldował Murawjowu o tym, że sześcioro przestępców wysłano z żandarmami konno do Smoleńska, by stamtąd do „Tobolskiego Prikazu o Zesłanych” zostali skierowane zwykłym trybem…
Życie przewinęło jeszcze jedną mroczną kartkę.
Przed wysyłką skazańców na Syberię pani Elżbieta Jankowska – matka Michała – wystarała się o pozwolenie widzenia się z synem. Smutne i przygnębione siedziały na drewnianej ławce zle oświetlonego pokoju dla spotkań. Korytarzem za drzwiami chodził wartownik.
– U nas z ojcem pozostaje trzynaście synów i córka, ale przez to mój ból nie jest lżejszy… Ty zawsze nas cieszył ze swoich zdolności i energii, ale mój Boże, kto by pomyślał – do czego doprowadzi twój temperament! Jednak ty cierpisz za prawdę, mój chłopczyk. Obiecaj mnie, że będziesz zawsze uczciwy i twardy, dokąd by cię los nie rzucił.
– Tego wam obiecuję, mamo. I proszę was z ojcem nie zamartwiać się zbytnio. Ja wszystko wytrzymam, mnie się wydaję, że do tego już jestem gotowy. Teraz najbardziej dla mnie trudna do zniesienia myśl: bardzo mnie przygnebia to, że ja, wydaje się, pozostawiłem bez środków cała rodzinę! Przecież podczas ogłoszenia wyroku odczytali nam m.in., że majątki zostaną skonfiskowane.
– O tym nie myśl. Wy wszyscy już jesteście prawie dorosłe, większość dostanie się do jakiejś służby. Obawiam się tylko, że pomagać tobie będzie nam bardzo ciężko. A na razie wieź to…
I, błogosławiąc syna na nieznaną straszną drogę, pani Elżbieta włożyła na jego palec stary familijny pierscionek i, obejmując za szyję, wyszeptała:
– Nie zdejmuj go, zanim wszystko to się skończy. Przecież bedziesz bez środków, ja nie wiem, czy damy rady jakoś tobie dopomagać. Dlatego on może bardzo się przydać, to rzecz bardzo droga…
Ona nieco wyprostowała się, spojrzęła mu prosto w oczy i cicho dodała:
– Pod kamieniem jest wmontowana ampułka z trucizną. Dlatego…, gdy już nie będziesz miał sił, nie pozwól komukolwiek nad sobą się znęcać – zerwij rubin zębami!
Wymęczona kobieta nie mogła dalej kontynuować. Pochyliła głowę i wyciągnęła z rękawa chusteczkę. W niej walczyli różne uczucia: beskresna miłość do syna z honorem i męstwem. To było ich ostatnie spotkanie.
SYBERIA
W pochmurny i dżdżysty jesienny dzień z bramy smoleńskiego więzienia wyruszyła kolumna skazańców. Zakute w łańcuchy, w otoczeniu konwojentów w aresztańskich kolumnach kroczyły wczorajsi studenci. Minęli Moskwę, przeszli przez włodimerzską Złotą Bramę. Nieco wypoczęli, umyli się w łaźni słynnego „Centrała”, i dalej: Niżnij Nowgorod – Kazań – Tiumień… „Tobolski Prikaz o Zesłanych” spotkał siarczystymi mrozami. Stąd zaczynał się wielki syberyjski etap, a w tamte czasy za rekordowo szybki temp uważano, gdy te nieskończone tysiące wiorst do Zabajkalja skazani pokonywali w ciągu półtora-dwóch lat..
Ależ jak powoli mijały dnie „tego” roku! Wiosna zastąpiła zimę, przyszło upalne lato, znowóż powróciła jesienna słota, tylko co raz bardziej uszczuplone kolumny poruszały sie wciąż w strone wschodzącego słońca: to przez zaśnieżone, to przez zakurzone, to przez zabłocone drogi. Ten, który nie wytrzymał – pozostawał tam na zawsze; niedługo tylko o tym miejscu przypominał drewniany krzyż na poboczu drogi, który też po pewnym czasie upadał, a razem z nim ginęła i pamięć o kimś, kto nie zdążył pokonać tej męczącej drogi. Reszta pozostałych przy życiu nadal jednak brnęła naprzód przez śniegi, błoto i kurz… A wśród nich też i Michał.
Już dawno zabrakło reszty pięciu towarzyszy niedoli. Ktoś zachorował w więzieniu, ktoś podczas etapu, a tych, którzy mieli małe wyroki, naogół daleko nie wysyłano.
Michał, zaciskając zęby, wytrzymał wszystko: i długi, straszny i męczący etap, i nie mniej straszne i groźne nerczyńskie kopalnie złota głęboko pod powierzchnią ziemi.
Łatem przepędzono ich do stanicy Siwakowo.
Na brzegu iskrzących się w promieniach słońca wód rzeki Ingody wrzała praca: aresztanci budowali barki. Pozdejmowali szare waciane kurtki, zakasali rękawy koszul. Wszędzie słychać odgłosy używanych pił, siekier i młotków. Obok nudziło się obserując tą pracę dorodne naczalstwo, senna ochrona paliła machorkę.
Do niepoznania zarośnięty w ciągu tych lat gęstą czarną brodą Michał zręcznie pracował ostrą siekierą. Potomek rycerzy wydał się nader utalentowanym i pomysłowym cieślą, zyskując przez to szacunek swoich towarzyszy i autorytet u naczalstwa.
Tego ranka zauważył na brzegu nowoprzybyłych. Dwóch także brodatych, ale wyraźnie nie mających wprawy do pracy fizycznej inteligentów bezładnie targali piłą poprzeczną. I nagle Michał usłyszał wołanie w jego ojczystym języku: jeden z tych panów klnąc wspomnił o djabłu używając czystej gwary warszawskiej.
– Dzień dobry, panowie. Pozwólcie wam dopomóc.
– O, pan ziomek! Bardzo prosimy, bo nie radzimy sobie. Niech będzie ta piła przeklęta i naogół wszystko!
– Poradzimy sobie. Poznajmy się, – jestem Michał Jankowski.
Starszy z brodaczy wyciągnął rękę na powitanie:
– Bardzo mi miło. Benedykt Dybowski. W niedalekiej przeszłości przyrodnik, doktor biologii, a teraz – jak sami widzicie… A to mój kolega w niedoli, pan Leonid Dąbrowski.
Doświadczony katorżnik, Jankowski ukradkiem obejżał się dookoła.
– Już na nas naczalstwo zwróciło uwagę. Proszę więc stać naprzeciwko, doktorze, bierzcie piłe i zaczniemy lekcję. Przeciągajcie do siebie równo i spokojnie. Tak. Nie, z powrotem nie popychajcie, puszczając piłe luźno, teraz ja ciągnę. Nie trzeba zbytniego wysiłku, nie trzeba naciskać. A teraz, panie Dąbrowski, proszę stanąć na moje miejsce!
Gdy ogłoszono przerwę na papierosa, usiedli obok siebie na wypoczynek i poznali się bliżej, wspominając ojczyznę i wspólnych znajomych, w tym wolnomyśliciela księcia Kropotkina, sąsiada Jankowskich. Michał się przyznał, że podziela poglądy Kropotkina. Dybowski opowiedział, że mało brakowało do tego, by został skazany na karę śmierci za to, że jego mieszkanie w Warszawie często bywało miejscem zebrań Centralnego Komitetu Narodowego. I bez względu na to, że on nie podzielał ich idei rewolucyjnych – przyjaźniły się.
Wszystko ma jednak swój koniec. Dotarła i do nich połowiczna amnestia: politycznych katorżników warunkowo zwolniono, pozwolając osiedlić się im na obszarze Syberii Wschodniej. Michał wyszedł za bramę znienawidzonego ostrogu, obejżał się dookoła i zdumiony poszedł sam, bez konwoju. I nagle, ogarnięty wiatrem i słońcem pierwszej wolnej wiosny, – zerwał z palca przez lata ciążący – jak symbol śmierci – familijny pierścień i rzucił go daleko od siebie! Błysnąwszy w powietrzu czerwoną iskierką, dragocenny pierścień utonął w głębokich syberyjskich śniegach. Za moment zdążył pożałować: ostatnia pamiątka od matki! Było jednak już późno…
_______________________
Tłumaczenie: red.