W latach mojego dzieciństwa, które przypadły na okres zwycięskiego „postępu” breżniewowskiego socjalizmu, w promieniu wielu dziesiątków kilometrów dookoła mojej rodzinnej Starowoli na próżno było wyglądać otwartych drzwi choćby jednego kościoła. Najbliższy, oddalony o ponad 50 km, był otwarty w Różanie.
Zwykle jechaliśmy tam z Mamą, która dbając o nasze wychowanie religijne kilka razy do roku, w jego ciepłym okresie, zabierała nas ze sobą. Na pozór zwyczajna, prosta wiejska kobieta, dla nas – swoich dzieci nie pragnęła ani uczonych stopni, ani bogactwa, ani kariery zawodowej, w tej otaczającej nas, czerwono-komunistycznej rzeczywistości ze spiłowanymi krzyżami. Pragnęła jedynie, byśmy w swoich sercach mieli Pana Boga i zostali Jemu wiernymi, sama będąc niewyczerpalnym źródłem miłości i głębokiej, nie skażonej najmniejszym zwątpieniem wiary.
Pewnego lipcowego dnia oznajmiła nam z bratem, że dość już gier i całodniowych włóczęg po lesie i okolicznych łąkach, że ostatnio za dużo rozrabiamy oraz jesteśmy na tyle dorośli, że czas już najwyższy zacząć odpowiadać za swoje występki i nieposłuszeństwo. Musimy więc przystąpić do spowiedzi oraz pierwszej Komunii Świętej.
Powaga i stanowczość Mamy oznaczały, że jest to nieuniknione. Następne dni przed kolejną niedzielą spędziliśmy z bratem leżąc na sianie pod strzechą chlewu, ucząc się na pamięć ręcznie spisanego na kartce Składu Apostolskiego.
Podróż do kościoła w Różanie była wydarzeniem niecodziennym. Właściwie dla każdego udającego się tam człowieka – czy ze Starowoli, Przedzielska, Wielkiego Sioła lub Szereszewa – była to swoista, zajmująca cały dzień pielgrzymka, przypominająca czasy pierwszych chrześcijan. W obawie przed szykanami ze strony władz, zwykle odbywała się potajemnie. Jeszcze większą ostrożność zachowywano, kiedy dotyczyło to dzieci.
Po krótkim, na szczęście, oczekiwaniu na autobus w Prużanie, trzęsiemy się na nierównościach drogi i mijając ciągnące się w nieskończoność po obu stronach obsadzonej starymi, rozłożystymi wierzbami szosy Bagna Chorewskie, wjeżdżamy do Puszczy Różańskiej. Jakiż tu bajecznie piękny i tajemniczy las! Jakie wysokie sosny!
Niestety, nie mogę podziwiać tych uroków bo do mnie – siedzącego osobno – przyczepił się z rozmową i pytaniami jakiś natrętny, choć i bogato ubrany mężczyzna. Z szyderczym uśmieszkiem na ustach, chytrze patrząc na mnie, nieustannie próbuje wyciągnąć po co jedziemy do Różany. Już nie mogę wytrzymać i czuję, że staję się czerwony jak burak, ale na szczęście wyjechaliśmy już z lasów i w oddali ukazała się wieża kościoła w lewym oknie autobusu, a po prawej stronie od szosy widać na wysokim pagórku tajemnicze ruiny Pałacu Sapiehów.
Do kościoła przybywamy zawczasu. Ludzi nie jest dużo. Stoję w kolejce przed konfesjonałem tuż za bratem (jest o dwa lata starszy) i następnie przez zakratowane okienko wymieniam, starając się mówić po polsku, zawczasu przygotowaną listę moich przewinień, najcięższe (według mojego rozumu) zostawiając na sam koniec.
Kiedy przyszła pora na pytania i naukę kapłana, zdziwiony i przez to nieco zmieszany, nie słyszę srogich upomnień. Bo przez kratki w okienku płynie w moją biedną i strapioną duszę sama miłość. Poucza mnie ksiądz i coś wyjaśnia, mówiąc do mnie że jestem dzieckiem Bożym oraz że jestem indywiduum!
Słowa te, być może wówczas zrozumiane przeze mnie zbyt dosłownie, ale w moje serce wryły się na zawsze! Bo choć z upływem lat, coraz jaśniej widząc ludzką niedoskonałość i zdając sobie sprawę z własnych słabości, to „indywiduum” pomagało mi wiele razy, nieraz w sytuacjach trudnych i złożonych, pozostać sobą i nie zwątpić w Pana Boga, czego tak całym sercem pragnęła dla nas moja śp. Mama.
Naukę podczas Mszy Świętej ksiądz – a był nim Michał Woroniecki – wygłasza z ambony. Jego szczupła i wyprostowana sylwetka w czarnej sutannie jakimś dysonansem wygląda na tle bogatego wnętrza sapieżyńskiego kościoła. Mówi niezbyt głośno, ale ponieważ cisza w kościele jest absolutna, słowa księdza Michała słychać wyraźnie. I choć mówi w języku polskim – o dziwo – dobrze rozumiem sens całej nauki.
Ksiądz Michał w Różanie jest już od dość dawna. I ja, urodzony w roku 1960, i mój starszy brat byliśmy przez niego ochrzczeni. Boża Opatrzność ocaliła księdza od zguby w stalinowskich Gułagach. Opowiadał kiedyś mojemu Ojcu, że śledczy oficer-enkawudzista w Brześciu mówił na przesłuchaniach, że na takich jak ksiądz to nawet i kuli szkoda – zgnije sam w kopalniach na Syberii.
Ks. Michał jednak przeżył. Doświadczając tyle ludzkiej nienawiści, fałszu, kłamstw, upokorzeń, głodu i chłodu – wytrwał w tej strasznej próbie, pozostając w zgodzie ze sobą i z Panem Bogiem, ciesząc się ogromnym autorytetem i szacunkiem wśród ludzi.
Człowiek nieprzeciętnego rozumu i wiedzy, ale bardzo skromny, zawsze łagodny i uśmiechnięty, choć zawsze myślami skupiony nad czymś o wiele ważniejszym, potrafił po kilku zdaniach zrozumieć każdego człowieka, pochylając się nad biedą lub duchowym ubóstwem rozmówców. Już wyznaczył sobie miejsce w Różanie, gdzie miały być pochowane jego szczątki, choć w końcu spoczął w innym miejscu.
Po latach został Ojcem Duchownym w Wyższym Seminarium Duchownym w Grodnie. Zapewne był dobrym Ojcem, a jego słowa i własny przykład trafiały do serc przyszłych księży, skoro po jego śmierci w 1998 roku klerycy, gdy tylko była okazja, czy to w gromadkach, czy to osobno, odwiedzali ze zniczami i modlitwą jego grób na grodzieńskim pobernardyńskim (farnym) cmentarzu. A i teraz czynią to przy każdym pobycie w Grodnie.
Po Mszy Świętej wychodzimy z kościoła, ale ponieważ jeszcze mamy sporo czasu do odjazdu autobusu do Prużan, siadamy na ławeczkach przy kościele. Mama wyciąga ze swojej „sumki” zawiniątka z jedzeniem, układając wszystko na dużej białej serwecie na ławce. Poucza nas, że po Komunii Świętej zawsze trzeba zjeść najpierw choć kawałeczek chleba.
Uroczyście i w milczeniu, nie spiesząc się mimo odczuwanego już głodu, przystępujemy do posiłku. Czujemy się zupełnie bezpiecznie – takie poczucie dają wysokie mury otaczające różański kościół pw. Świętej Trójcy. Nie sięgają tu oczy ciekawskich przechodniów.
Do naszych uszu zza murów kościoła docierają odgłosy codziennego życia podupadającego, zagubionego wśród lasów prowincjalnego miasteczka Różana, pamiętającego lepsze czasy Wielkiego Księstwa Litewskiego, troskliwą opiekę swoich właścicieli Sapiehów, a nawet orszaki królów polskich.
Droga do domu jest zdecydowanie krótsza. Przed nami jeszcze druga połowa wakacji letnich i więcej swobody, bo będziemy teraz mieli więcej zaufania rodziców. Przecież już możemy sami odpowiadać za swoje zachowanie, będąc pod duchową opieką księdza Michała.
I teraz, po upływie tylu już lat, pozostał on – myślę że dla wszystkich, którzy go pamiętają – wzorem kapłana i człowieka.
Eugeniusz Lickiewicz, Prużana
(zdjęcia autora)