Mając ambicję zapoznawania czytelników „Ech Polesia” z szeroko pojętą literaturą poleską, najwięcej miejsca poświęcałem dotychczas pozycjom reprezentującym literaturę faktu. Były to dzieła przede wszystkim bogate poznawczo, choć jednocześnie nie pozbawione walorów literackich. Tym razem chciałbym zaprosić do lektury książki Andrzeja Stojowskiego „Kanonierka”. Jest to powieść, której akcja rozgrywa się na Polesiu w pierwszych latach po zakończeniu I wojny światowej. Wydana w 1978 r. książka A. Stojowskiego (1933 – 2006), autora powieści i opowiadań historycznych, stanowi szczególną pozycję pośród książek o dwudziestoleciu międzywojennym. Miłośnikom kresowej tematyki do sięgnięcia po „Kanonierkę” powinny zachęcić słowa jej autora umieszczone na skrzydełkach książki, które pozwolę sobie przytoczyć w całości: „Poleskie błota – jądro ciemności Drugiej Rzeczpospolitej, a na Prypeci monitor, kanonierka pod banderą Marynarki Wojennej. Majowy zamach stanu, zjazd nieświeski, rezerwat łosi i podupadła kresowa rezydencja magnacka, mord polityczny… Tło nierzeczywiste, tak bardzo odległe wszystko, że odeszło jakby w przeszłość bajeczną. W tym mój bohater: młody, prostoduszny oficer marynarki, obowiązek służby, honor żołnierski, czyste sumienie i nieskazitelnie biały mundur – i beznadziejnie zakochany w panience z pałacu, gotów uwierzyć we wszystko, co mu się we mgle, w oparach od bagien objawi. Ani spostrzeże, kto i jak targować się będzie o jego duszę. Jak skończy? Nie przesądzajmy, to wyniknie z wydarzeń, spotkań, rozmów, z niedopowiedzianego. Zobaczymy. Rozpoczniemy od podróży w czas, w przestrzeń, tam, na poleskie błota.”
Tak więc „Kanonierka” to dzieje służby i tragicznej miłości młodego oficera Flotylli Pińskiej ukazane na tle poleskiego pejzażu. Fikcyjne losy głównego bohatera mają w powieści, co dla miłośników przedwojennego Polesia szczególnie ważne, realistyczne podłoże. Autor sugestywnie i wszechstronnie przedstawił zjawiska i zdarzenia rozgrywające się na Polesiu w latach dwudziestych XX w. Książka ujmuje poetycką nastrojowością, subtelnym i jednocześnie gawędziarskim stylem – jakże pasującym do poleskiej scenerii – oraz klimatem melancholijnej nostalgii za „dziwną i dziką krainą, pełną romantyzmu, uniesień, urzeczeń…” Poznajemy tę krainę razem z Janem Fuchsem już od pierwszych stron powieści, odbywając podróż pociągiem z Warszawy do Pińska, gdzie młody porucznik ma objąć dowództwo kanonierki „Horodyszcze”: „Pina – Pińsk – Polesie! Pina – Pińsk – Polesie! – turkocą koła i głowa się kiwa, myśli się plączą, a oczy się mrużą, a za oknami Polska się przemyka nie murowana już, już nie ceglana, a niska i rozległa, z chatami, wierzbami, stacjami drewnianymi i płasko, i sennie, gdzie ta Warszawa? – daleko, daleko… Ot, jakoś tak się jedzie. Ciekawość Warszawy, ciekawość życia, ciekawość Polesia, okrętu i załogi, ciekawość kolegów (…). Pociąg szedł do Żabinki teraz dawną Drogą Żelazną Moskiewsko-Brzeską pobok Moskiewsko-Brzeskiej Drogi Wojennej pobudowaną, a od Żabinki wprost już na wschód linia kolei do Pińska biegła wzdłuż rzeki Muchawiec. Jeszcze Kobryń, postój krótki, prędzej domyślać się, jak widzieć, że tu miasteczko, most na Muchawcu i teraz już pociąg przez pustkę, przez głuszę zupełną idzie, plant wysoki przez bagno Bóg wie jakim kosztem, jaką sztuką inżynierską, jaką mordęgą ludzi – a i po co? – sypany, po obu stronach plantu nic, tylko podmokła łąka, zagajniki, zarośla, bezkres, bezmiar soczystej zieleni – błysk wód, znów na Muchawcu most i z tego mostu widok na rzekę daleki, na śluzę, chyba to wejście do Kanału Królewskiego?”
A oto i Pińsk widziany oczyma przybysza z dalekiego Pomorza: „A miasto gdzie? – porucznik zapytał, a woźnica batem krąg zatoczył i – A wot! – odpowiedział. I zdało się czemuś porucznikowi całe to miasto do zapuszczonego inspektowego ogrodu podobne. Bo takie płaskie, równe, uliczki wąskie wytyczone wprost, domki jednostajne z podbutwiałego drewna, gdzieniegdzie ganek jaki na zielono farbą olejną, łuszczącą się pociągnięty, gdzieniegdzie ugrem, błyski szyb, niska zieleń ubogich ogródków przed domami, jakieś badyle, krzaki bezbarwne, jakby bez słońca pędzone flance. Monotonnie, jednostajnie, biednie, nudno – a w tym wszystkim masyw ogromny katedry i jezuickiego, przez Radziwiłłów fundowanego kolegium, budowle, które w każdym wielkim, murowanym mieście, ba, chyba i w samym Rzymie zdałyby się duże, tu zaś ogromem swym niewiarygodne, nadludzkie – jakim to cudem te mury w grzęzawisko nie pozapadały się?”
Wkrótce z pociągu przesiądziemy się na kanonierkę „Horodyszcze”, aby razem z jej załogą wyruszać w pełne poleskiej egzotyki rejsy patrolowe: „Na wodzie kanonierka. Niska, ciemna, płaskodenna wolno, z łomotem maszyny, z pluskiem prze. Błoto chlupoce, niska fala biegnie, zawraca, leniwy wir i już znów zaciera się toń, wygładza, a po niebie szarym smużka dymu rozwiewa się, rozchodzi. Zapadł sum w wykrot, przepłynęła kanonierka. Jest rzeka, bagno, błoto. Taka się wiosną zacznie znów służba. Daleko widać z pomostu kanonierki. Sunie po płyciźnie czarnej toni, a pobok istne morze roślinności, tych chaszczy głąb, gęstwa, rozległość, czasem korona drzewa w tej kapryśnej przyrodzie znaczniejsza, znak orientacyjny, znak nawigacyjny – drzewo, pewniejszy jak wiechy w tor wodny zatknięte. Ale tu niczemu nie ufać, choćby i drzewu. Ledwoś zobaczył i zapamiętał, a już podmyte wodą w bagno się obali, nic tu trwałego, nic stałego, tylko toń, błoto, miazga, gnicie. Gąszcz wkoło, nijakość, nicość, a nurt kapryśny taki, niby leniwy, taki spokojny, a podmywa, namula, wczoraj koryto, tor, dziś płycizna, mielizna, masy wód rozlane szeroko, przemieszane z błotem, przez błoto gdzieś ku przeznaczeniu spływające, torujące sobie zawsze drogę, czy skute lodem, czy gnane wiatrem, czy zarosłe gęstwiną, przecie przebiją się zawsze, tylko gdzie, na co?”
Bogactwo szczegółów przedstawionej w powieści rzeczywistości to jeden z ważniejszych atutów książki, którą możemy potraktować jako ciekawe źródło do poznania poleskich miasteczek i ich mieszkańców, poleskiej przyrody, lokalnego kolorytu wreszcie niełatwych początków tworzenia się zrębów marynarki rzecznej powołanej dla obrony kresowych granic: „Dowodzenie, praca sztabowa? A jakaż tu praca sztabowa? Cała rzecz, to te pukawki stare, dziesiątkipiątki na monitorach po wodzie wozić, bo się jeszcze taki nie znalazł, co by przez te błota armatę przeciągnął, chyba żeby zimą po lodzie – inna sprawa! Tak chodzą te nasze monitory z patrolami po rzece, do sowieckiej granicy, dokąd tor wodny rozminowany, a w górę to przy wysokiej wodzie można i do Brześcia kanałem, można i na Jasiołdę… Na północ daleko kanałami nie zajedzie się, śluzy zapuszczone, porujnowane, kanały zamulone. W tym patrolowaniu wielkiego sensu nie ma, z rzeki mało widać, co tu na bagnach, na błotach; mokradła nieprzebyte, tylko tutejszy przebrnie, ale to duszegubką po wodzie tylko i pieszkom, pieszkom po błocie. Więc to prędzej dla demonstracji te nasze patrole po rzekach. Jaka demonstracja? Phi, ciemny tu naród, półdziki, ni czytaty, ni pisaty, na tych błotach to żaden koleją nie jechał, ba, są tacy, co nie wiedzą nawet, że coś takiego jak kolej żelazna w ogóle jest, chałupy kurne, całe życie w samych łapciach z lipowego łyka plecionych latają, gacie płócienne na jeden guzik kozikiem wystrugany z drewna noszą, ogień niecą krzesiwem i hubką, bo zapałek nie kupią i na co im one? To dla takich kanonierka nasza cud istny, dziw nad dziwy, piekielna zjawa, więcej ona tu znaczy jak dla pana, dla mnie cały szyk drednotów! Na sam widok nic, tylko żegnają się i w las zmykają… Mapy? Gdzieś tu chyba stary atlas rosyjski jest, niektórzy oficerowie to się we własnym zakresie, żeby tak powiedzieć, w jakieś tam mapy porosyjskie czy poniemieckie zaopatrzyli… Na co zresztą? Jaka tu hydrografia? Nie, żadnej służby hydrograficznej, skąd! Był tu jeden, kapitan Łapina nazywał się, kartograf czy geograf z zawodu, próbował robić coś, nawet szum koło tego, ale co! Połaził po tych bagnach, popływał, mówią, że Kanał Ogińskiego aż za Jezioro Wygonowskie i kawałek Szczary, Jasiołdę aż za Berezę Kartuską rozpoznał… I co? Jakaś ni to febra, ni to malaria wywiązała się – i wzięli go do Brześcia, do twierdzy do szpitala… Błotna gorączka, mówią! Te błota przemierzyć, zbadać, opisać – sto lat by trwało! Co tu gadać, sam pan zobaczy! Na „Horodyszczu” załoga dobra, kilku tutejszych, Prypeć znają, zawsze jakoś przejdą. Wody to tu kapryśne, koryta zmienne, woda raz wysoka, to znów niska (…).”
W książce znajdziemy wiele pięknych, poetyckim językiem skreślonych akapitów poświęconych klimatowi, przyrodzie i mieszkańcom Polesia. Oto niektóre z nich: „Ciężka była wiosna tego roku. Niezwyczajne pogody tu w Pińsku we znaki dawały się, zimowej pory nic przemóc nie mogło. Patrzysz: już, już roztopy, odwilż, aż tu pod wieczór znowu mrozek, nocą mróz bierze, a rano ścięte wszystko, szkliste, posypuje śnieg – a nimeś się spostrzegł, ten śnieg naraz w szarugę, w deszcz, a wszystko po wierzchu, po tych lodowych warstwach spływa, głębiej zmarzlina, po wierzchu gołoledź, na rzecze nie chce puścić gruby lód (…). Tak, przecie i tu, i tu jednak zawitała wiosna. Deszcz jakby się ocieplał, mgła, nawisła nad błotami, jakby zieleniała, w siwizny mgieł, w szarości nieba wkradały się barwniejsze, jaśniejsze refleksy: odrobina błękitu, błysk różu, po wodzie biegły perłowe poblaski. Poprzez brunatność grząskiej toni przebijały pędy, uschłe badyle naraz ożywały, wstawały trawy, w martwy dotąd szelest oczeretów wkradał się nowy, niespokojny szmer: łopot skrzydeł, ruch jakiś, krzyki, wołanie, piski. Ptaki powracały. I poleskie błota podlegały prawom natury, obowiązywały i tu cztery pory roku, więc i ludzie ożywiali się, głowy unosili, nasłuchiwali, patrzyli, rodziły się tęsknoty, oczekiwania niejasne, nie dopowiedziane, jakaś nadzieja. Huczały cerkiewne dzwony, ludzie szli ulicami, rozkwitały barwne chusty dziewcząt, wstążki jaskrawe, lamówki, obszycia, toczył się zaprzęg ubogi, chlustało błoto spod kół biedki, grzęzły, zapadały się koła, lecz mały bury konik raźno truchtem biegł, trząsł łbem, rzucał grzywą i brzęczał, brzęczał, brzęczał srebrzyście dzwoneczek u hołobli. Wielkanoc tego roku wczesna, na grobach prawosławnych bazie zakwitały, kładły się kolorowe kraszanki na brunatne mogiły, na pierwsze pędy młodej trawy. Niosły się szeroko bogomodlne chóry, dudnił bas, wysoko, wysoko dyszkanty, słowo, światło, dzwony, dzwonki, wosk kapiący, świeczki ubogie, cienkie jak ołówek, zapalały się, ‘Christos woskres’ i pocałunki – była tu wiara, prastary obyczaj, a więc ład jakiś, porządek, obrządek.”
Stojowski potrafił odczuć i pokazać nam niepowtarzalny świat przedwojennego Polesia, dając jego skondensowany i literacko ekscytujący obraz. I choć jest to obraz świata, który przeminął raz na zawsze możemy, dzięki takim książkom jak „Kanonierka”, po nim podróżować. Podróżować w czasie, w przestrzeni i na kanonierce pod polska banderą.
Piotr Boroń