Józef Weyssenhoff (1860-1932) nie jest pisarzem szczególnie znanym. Nie znajdziemy jego nazwiska w podręcznikach i wypisach szkolnych. Podejrzewam, choć tu nieco ryzykuję, że tylko nieliczni poloniści wiedzą, że ktoś taki zapisał się na trwałe w dziejach polskiej literatury. Przyznaję, że i ja przypadkowi zawdzięczam znajomość pisarza o intrygującym nazwisku i, co za tym idzie, ciekawej genealogii. Przed laty w stosie książek ulicznego sprzedawcy dostrzegłem mocno już sfatygowany wolumin o przyciągającym tytule: „Życie i myśli Zygmunta Podfilipskiego.” Po lekturze książki wiedziałem, że mam do czynienia z pisarzem o wyjątkowo bogatej osobowości artystycznej, oryginalnym i nieprzeciętnej miary. Potwierdziły to kolejne tytuły: m. in. „Hetmani”, „Soból i panna” i wreszcie, przeczytana niejako z redaktorskiego obowiązku, „Puszcza”. Nie miejsce tu na obszerny biogram pisarza wywodzącego się, jak nas informuje jego przyjaciel, Adam Grzymała-Siedlecki, „z inflanckiej, od XVI w. dobrze już spolszczonej rodziny Weissów vel Weyssenhoffów. Jego pradziad przez ożenek z panną Rajecką osiedlił się w jej majątkach, Tarnowie i Jużynach pod Jeziorosami, na Litwie Kowieńskiej – i tak powstało żmudzkie odgałęzienie rodu, przez lud tamtejszy z litewska Weyssenasami nazywane.” Z kolei w „Dziejach literatury polskiej” Juliana Krzyżanowskiego znajdujemy taką oto opinię, odnoszącą się do epoki, w której tworzył J. Weyssenhoff: „Wspaniały rozkwit powieści neoromantycznej był wynikiem nie tylko działalności kilku znakomitych pisarzy, z Żeromskim i Reymontem na czele, lecz również współdziałania całej ogromnej plejady prozaików innych, których dzieła rozchwytywano, a których nazwiska zazwyczaj wymawiano z szacunkiem, by wymienić tylko Wacława Berenta, Wacława Sieroszewskiego lub Józefa Weyssenhoffa, z których każdy był indywidualnością twórczą.”
Powiedzmy otwarcie: „Puszcza” nie jest książką o wybitnych wartościach literackich. Jej fabuła oraz portrety psychologiczne bohaterów mogą zniechęcić współczesnego czytelnika naiwnością podejścia, ckliwym, obcym naszym czasom, sentymentalizmem czy natrętnym moralizatorstwem. A jednak pod wieloma względami jest to pozycja ważna, która już w roku wydania (1915) weszła do kanonu dzieł literackich tworzących nurt literatury kresowej. Józef Weyssenhoff, jak zauważył Wilhelm Feldman, w swych „kresowych” utworach „Uchwycił obraz przyrody polskiej i życia na jej tle – może w przededniu ich zaniku. Co Mickiewicz w genialny sposób uczynił pierwszy, Weyssenhoff uczynił z obserwacji może jeden z ostatnich.”
J. Weyssenhoff, piewca misji dziejowej polskiego ziemiaństwa, pokusił się w „Puszczy” o próbę zarysowania obrazu życia tej warstwy na Polesiu na przełomie XIX i XX wieku, odtworzenia realiów dziewiczej, kresowej przyrody, będącej scenerią rozmaitych przygód myśliwskich, w których tak bardzo rozmiłowany był autor. Poleskie krajobrazy stały się dla pisarza tłem dla ukazania historii Edwarda Kotowicza, 30 – letniego szlachcica, który po latach nieobecności przyjeżdża do rodzinnych Turowicz. Przyjeżdża powodowany chęcią sprzedania rodowego majątku i spłacenia długów, które zaciągnął w wielkim świecie, wiodąc jałową egzystencję utracjusza. Z czasem w Kotowiczu, „hodującym w sobie kiełkujący kosmopolityzm, który jest najpospolitszą u ludzi możnych formą egoizmu”, rodzi się poczucie wspólnoty z rodzinnym Polesiem. Istotnym czynnikiem duchowej i moralnej metamorfozy bohatera, obok miłości do ślicznej Reni, młodziutkiej ziemianki z sąsiedniego majątku, staje się tytułowa puszcza.
Oto widzimy Kotowicza, jak podczas pierwszego polowania chybia do „wielkiego księcia puszczy” – głuszca. Dotkliwie rozczarowany porażką, ulega wielkiej fascynacji ptakiem i jego miłosną pieśnią: „Tak – śpiewak był niezrównany! – Objawiciel tajemnic życia wiecznego, zapomnianych przez człowieka pośród zabiegów o stanowisko, o pieniądze, o rozkosz, nie stworzoną przez przyrodę. Edward dałby wiele, aby zatrzymać noc, która uciekała, cofnąć się wstecz poza chwilę strzału, która spłoszyła marzenie jedyne, takie skrzydlate, a zdrowe i realne, marzenie namacalne…” Wkrótce Polesie zacznie przemawiać do Edwarda „całym koncertem głosów, których ani słyszał, ani przeczuwał nawet w dniu przyjazdu. Zdrowo tu, a ludzie w okolicy, choć nieliczni, dobrzy i zajmujący. Zaczynał też Kotowicz przekonywać się, że Turowicze, które miał dawniej za odłużony kawał smutnej ziemi, są dużym państwem, dopraszającym się tylko o sprężystą administrację, o mocne i pracowite reformy; a jeżeli teraz dają już sporo zadowolenia bez pracy, ile ich dać mogą, gdy powstaną tu dobre drogi, parowe tartaki, folwarki i wielka kultura rolna! Oczywiście – nie od razu Kraków zbudowano – przed rozpoczęciem kosztownych reform należało pozbyć się długów, zapłacić cierpliwością za kilka lat szalonych. Tylko ten wysiłek, niedawno jeszcze nienawistny, wydawał się teraz znośnym Edwardowi, czasem nawet pociągającym. Z zadowolonym uśmiechem odkrywał w sobie atawistyczną żądzę posiadania i uprawiania znacznych obszarów ziemi. Zmęczony sybaryta miejski, gdy się przemocą związał z dziedziczną glebą, poczuł, że mu jest miła.”
Obrazy Polesia zajmują w powieści wiele miejsca. Obszerne jej partie poświęcił autor kresowej przyrodzie, odtwarzając, podpatrzone ze znawstwem wytrawnego myśliwego, sceny z życia poleskiej fauny. Są to opisy mogące się równać z najbardziej uznanymi dziełami literackimi o tematyce myśliwskiej, nowel Turgieniewa nie wyłączając. Książka zawiera ponadto spory ładunek interesujących obserwacji, mogących obudzić wśród czytelników żywsze zainteresowanie problematyką Polesia, obyczajowością, mentalnością i językiem prostych mieszkańców tego niezwykłego kraju, „gdzie każde drzewo ojcom i dzieciom znajome, a na jesionie jednym zjawił się przed laty święty Nikoła, a na sośnie tej i owej grał głuszec z ludzką duszą.” „Edward minął wioskę Turowicze, opodal dworu położoną, niewielką i smutną. Kilkanaście domów krytych dranicami, barwy ziemistej, ustawiło się wzdłuż drogi, bez drzew, bez wszelkiej troski o rozweselenie siedzib. Wioski są biedne w tym kraju i rzadkie; włościanie mało orzą i sieją, ufają ziemi dzikiej, że ich wyżywi. Więcej jest tu smolarzy, myśliwych i rybaków, niż rolników, a i ci nawet zapatrzeni są głównie na las i wodę. Nie lubią też siedzieć w domu, ani w gromadzie, włóczą się po drogach i ścieżkach, albo na cianki (na przełaj – P. B.), szukając przygód.”
Niezwykle barwnie został ukazany w „Puszczy” język Poleszuków, w czym widzieć należy wielką i godną szacunku dbałość autora o autentyzm przedstawionego świata. Specyfikę poleskiej mowy odzwierciedlił Weyssenhoff w licznych „rozhoworach”, prowadzonych przez leśną brać poleską, jak choćby w humorystycznej scence, kiedy w puszczy pojawiają się Francuzi, szacujący wartość gospodarczą drzew: „Wszyscy ludzie miejscowi, jak powstali z sosny, tak trwali na miejscach swych w szeregu służbistym, zamagnetyzowani przez dwóch przybyszów, którzy przynieśli z sobą tylko tajemniczy urok wyższej wiedzy i kultury(…). I zaczęli się namyślać nad tym, jakiej narodowości mogli być nowi kupcy. – Nie Żydy, nie – zdanie było ogólne. – Pewno Niemcy – domyślał się Muraszko – mało to ich u nas. Usiudy lezuć. – Ot, znowu, koliby nie ja, w ciemności ostaliby się – rzekł Janko Szlaha. – Nu i każi koli wiedajesz. No i mów, kiedy wiesz. – Oni Francuzy. – Kudy! Takie u nas nie bywają. – Bywali sto lat temu nazad – podchwycił Naumowicz – od dziada rodzonego słyszał ja. Naród sławny, tylko co naszego mrozu cierpieć nie może, a to by my wszyscy byli pod Napolionem(…). – Koli oni z nami na bonżur zdarowiliś, tak oni Francuzy. Widywał ja takich w Kijowie i z nimi pił. Język ich trudnowaty, w głowę nie lezie. No bonżur znaju – znaczy: zdarou, kum! Ludzie dobre i wesołe. Kiedy oni las kupili, tak ja z lasem do nich popłynę. Po wodzie usiudy papadziosz. – Przez morze ty chcesz tratwą płynąć, Januk? – Na dub siądę, albo i na parowiec. Wody wielkiej mnie trzeba, matrosów do kompanii a nie durnych z wami rozhoworów.”
Jest wreszcie „Puszcza” pochwałą życia zgodnego z naturą. Jej bohaterowie przedstawieni zostali na tle dziewiczej przyrody, wiodą swoje proste i niezakłamane życie, tak jak myśliwy Moroz, przede wszystkim w „świątyni leśnej”. To właśnie w tej „świątyni” ukazał autor przejmującą scenę śmierci starego strzelca, pogodzonego ze swoim losem, wierzącego, że jego dusza „osadzi się w grającym głuszcu”: „Komu zatem – kończy autor powieść wymownym akapitem – wypadnie w przyszłości „stanąć pod pieśnią” w Turowickiej puszczy, gdy księżyc walczyć będzie ze świtem na niebie, niech dobrze wsłucha się w pieśń i rozważy, czy głuszec zwyczajny bąka i telęga, – czy czasem nie zagra w głuszcu Morozowa dusza?”
Jeden z powojennych krytyków literackich w posłowiu do „Podfilipskiego” napisał: „Józef Weyssenhoff w ciągu swego życia wydał dwadzieścia książek. Z tego dziewiętnaście mógł śmiało – bez szkody dla siebie i dla nas – zostawić w rękopisie. Liche to utwory, wulgarne w politycznej tendencji, płaskie w pomyśle, ułomne w wykonaniu.” Lekkomyślnością byłoby zawierzać słowom krytyka, którego nazwisko historia dawno i zasłużenie wymazała z ludzkiej pamięci. Jakkolwiek znajdziemy na literackiej niwie wielu autorów, którzy piękniej opiewali urodę Polesia, Józefowi Weyssenhoffowi winniśmy wdzięczność. Wdzięczność za to, że dzięki takim powieściom jak „Puszcza” możemy obcować ze światem, który bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Światem „bezbrzeżnej harmonii” i dziewiczej puszczy, w której zagubiony wędrowiec usłyszeć mógł „dumki i szumki niesłychane, poczuć ciągoty podniebne i zakochać się w brzozie, jak w dziewczynie, patrząc przez nią, jak przez dziewczynę, w swe ideały niedościgłe.”
Piotr Boroń