Och, dokuczyli wy już mnie, zamęczyć chcecie starego! Ledwie z wozu ja zlazł przed chatą, a tu koło mnie ni to jarmark w Ostrogu, gdzie po sól i gwoździe zbiera się naród aż spod Żmerynki, ni to panichida po staroście mizoczańskim, czort wie – nie w porę powiedziawszy – co takiego! A każdy wyciąga szyję, jak bocian do żaby na mokrej łącze, i miele, podlec, językiem prędko, jakby świderkiem kręcił w oba uszy. „A jak tam było? A co zrobili z Micą? A gdzie byliście?” Z jedną gębą stworzył Pan Bóg mnie grzesznego, nie odpowiesz wszystkim na raz. I nie lubię ja opowiadać, jak każdy pustogłowie przerywa a pyta ciągle: „A jak? A dlaczego?” Słuchaj durniu, to pojmiesz, ludzkim że ja językiem mówię! Bałakać możesz w szynku albo na weselu wdowim, wiadomo – wdowa – baba obyta z chłopem, nic nowego jej nie powiesz, a słucha bestia, jak by wczoraj na świat wydała jej matka wiedźma, i jak zapytasz: „No co? Dlaczego?” to tak ci odpowie, że kot ze wstydu schowa łeb pod tylną łapę. Lubi, jak stare chomąto, żeby ją poprawiać. Ale ja nie wdowa, chcesz słuchać – to poślij język za zęby, gdzie mu i miejsce się należy. Sam wiem, co chcecie wiedzieć i wiem, jak opowiadać. Rozgniewali wy mnie, pogańskie tarakany! Obleźli zewsząd i: „Hara-hara!” nie ujmiesz przeklętych. Ot, przestanę rozmawiać z wami i tyle! Wolę mówić do mojego kota albo do starego Woriszki. Jak mówię do Turczyna, to choć przez godzinę ani „miau” nie mruknie; patrzy za muchą albo w kąt chaty, gdzie myszy sprawiają wesele, albo myje łapką sumiaste wąsy. Taka już bestia czystopłotna, że choć najciekawsze rzeczy mu opowiadaj, on najpierw musi umyć wąsy i nos, dobrze jeszcze, że nie co innego. Ale słucha cichutko. A Woriszka leży sobie pod piecem, patrzy w oczy i tylko kiedy przy opowiadaniu głośno wspomnę czorta, odzywa się: „Wrrr!” i stuka ogonem po podłodze. Myślicie sobie: „Zdurniał stary, z nierozumnym zwierzem rozmawia!” Nie zdurniał ja, na odwrót, rozumu nabrał z latami. Nie wiem, czy prawdę popi mówią, że zwierz dziki – a choćby i chowany – rozumu nie ma. Innym razem zrobi tak, że powstydzisz się przed nim. Wiadomo, duszy nieśmiertelnej brak mu, biednemu, inaczej i jego zbawiłby Chrystus Zbawiciel. A jakżeby on w chórach niebieskich śpiewał „Hospodi, pomiłuj!” na chwałę Stworzyciela? Ale rozum to pewnie ma, tylko jego psie albo kocie czy inne prawo nakazuje ukrywać przed ludźmi. Tak jak ukrywa chłop swoje chłopskie pomyślenie, kiedy mówi z panami. Tak jak i ja musiałem i po drodze, i w Warszawie ukrywać swój rozum i patrzeć tylko na pańskie zwyczaje, aby robić i mówić tak, jak im się podoba.
Wiecie już, po co wyjechałem. Ale nie wiecie tego, że po drodze do Samostriełów spotkaliśmy HryciaHajdakurę, a on z daleka już zobaczył nas i macha białym papierem.
– Stójcie! – zawołał. – Znów list przyszedł do Marusi, pewnie od Mit’ki.
A Marusia zbladła i oczy zakryła rękami. Żal mi zrobiło się nieszczęsnej i grożę kułakiem Hajdakurze, żeby zamilkł, ale ten ryczy dalej:
– Nie gróźcie, Kosta, moje prawo pocztowe list oddać po adresie, za to płacą. A choć komu krzywda, nie moje dzieło. Nie winien ja temu, że są pisma, co płakać każą.
Nie było rady! Wóz zatrzymał się, a Marusia odebrała list i oddała mnie.
– Czytajcie, dziadziu! – poprosiła.
Łzy jej płyną dwoma strumyczkami z wielkich karych oczów, brewki czarne ściągnęła z bólu… Ot, bieda! Prawda to stara, słyszał ja ją jeszcze od dziadka swojego, co za młodu pod Gontą służył, że jeżeli Pan Bóg stworzył babę, to nikt inny tylko bies nauczył ją płakać. Żeby na złość zrobić Stworzycielowi! I teraz on sam, najmądrzejszy, i wszyscy święci jego mają wielką zgryzotę. Stanie się co z woli jego świętej, a tu młoda baba w płacz i prosi, żeby się odstało! Mówią, że z początku ustępował Pan Bóg i Zbawiciel, nie mogli patrzeć na babskie płakanie. Ale ustąpisz jednej babie, to znów drugiej przez to zmartwienie i nowy płacz! Nawet mądrość Boska tu nie poradzi. Więc teraz jak tylko Chrystus zobaczy, że szklą się łzami rzęsy czarne, a usra maleńkie ściągają się jak u dziecka, odwraca swoje miłosierne oczy i woli patrzeć na gwiazdy, co błyszczą może słabiej, ale nigdy nie płaczą. Jak spojrzałem wtedy na Marusię, zrobiło mi się słabo, a potem taka złość mnie ogarnęła na Mit’kę, że zacząłem walić pięścią w drąg drabiny od wozu, wyobrażając sobie, że to jego morda bezwąsa. Cóż było robić?
Kazałem Tymońce stanąć, a sam wyjąłem papier z torebki, co nazywa się po pańsku konwert, i czytam. Pisał – podlec – wyraźnie, nauczyli go widać w Moskalach piórem obracać lepiej, niż szablą.
„Ty, Marusiu – pisze tam – już mnie więcej nie żona! W wojsku ja zostanę na zawsze, zawodowym – pisze – unteroficerem zostanę. A jak dobrze pójdzie, to i w oficery przeprowadzą, pani – pisze – komendantsza obiecała. Takiego – pisze – chłopa w całej dywizji, znaczy w pułku, nie ma. A ty sobie rób, co chcesz, z głodu nie umrzesz, na swoje dziewięć dziesięcin wynajmij porobka, konie ci daruje i wozy dwa i uprząż, tylko daj mi spokój i nie pisz swoich mużyckich listów, bo mi wstyd…”
I tak dalej jeszcze pisał, sobaczy syn. Wiedział ja już dawniej, co się stało, listy zawsze czytałem Marusi biednej. A ona, Marusia, babskim swoim węchem też doszła prawdy. Wiadomo wszystkim, Micia jest chłop piękny i mocny, nikt w okolicy nie mógł mu dać rady, czy to w bójce w szynku, czy przy dziewczynie. Pamiętacie, jak on śpiewał? Dużo śpiewów słyszałem ja w życiu, ale jak on zaciągnął moskiewską piosenkę:
Poslednijnyniesznijdienioczek,
proszczajuś s wami ja, druzja!
to wszystko zamierało we mnie, jakby ktoś z serca wymiótł cały świat i tylko tęsknotę słodką zostawił. W listach, co pisał jeszcze przed rokiem, ciągle wspominał o powrocie i Marusię nazywał gołąbką, światkiem, ptaszkiem. O konie pytał, o krowy, nawet o gęsi czarnomorskie. A teraz wszystko rzuca, daje babie na własność, jak stary rzemyk. Wiadomo, po ojcu nie wziął nic jeszcze, ale weźmie piętnaście dziesięcin, i jakże bez koni i wozu poradzi? Chyba naprawdę miał wtedy we łbie swoim durnym myśl taką, żeby do śmierci zostać pańskim Moskalem!
Potem pisywał coraz rzadziej i wciąż o pani komendantrzy. Wzięli go w dzieńszczyki do jakiegoś starego ichniego generalalibo pułkownika, jednym słowem komandira wielkiego. Zawróciła pani w chłopskim łbie zakutym. I jeszcze czym? Widział ja ją w Warszawie, piękna ona i młoda, a mąż siwy-siweńki, ale Marusia ładniejsza i dużo nawet w naszej wsi ładniejszych dziewcząt i bab. Nie liczkiem zaślepiła czortowska pani głupca Micię, nie strojem, jak ze mgły niebieskiej utkanym, nie nóżkami, bo Marusia ma mniejsze, ale… Posłuchajcie samego durnia: „Ona – pisał raz w liście – pachnie raz jak fiołki, drugi raz jak jaśmin…” i począł wyliczać wszystkie kwiaty pachnące. Nie wiedziałem, że serce ma, bałwan, w nosie. A Marusia biedna aż z Równego przez Żyda sprowadziła sobie pachnącej wody w małych buteleczkach i odpisywała, że i ona będzie tak samo pachnąć. Durna i ona, ale Micia głupszy. Toż Marusia pachnie młodością i sianem świeżo skoszonym i ziemią zieloną, wiosenną, i wszystkimi kwiatami naszymi, ale jemu, podłemu, zachciało się pańskich fabrycznych zapachów. Podobał się Micia pani, ubrała go jak obrazek, nie w kazionne, ale w ciemne sukno, a te ich ułańskie mundury i buty lakierowane – nie ma co mówić – ładne, choć za cara były ładniejsze. Nie bardzo on tam spełnia służbę swoją powinną, chodzi sobie po domu, poganin, a śpiewa często, pani mu przygrywa do śpiewu na fortepiano… Wiadomo, gubi duszę i ciało. Marusie nieszczęsną zabija, a wszystko przez ten nos swój przeklęty. Ot, czym to czasem czort na zgubę prowadzi dusze prawosławne!
Jak ten list na wozie przeczytałem, mówię do Marusi:
– Wracajmy, ditiat’ko moje nienapatrzone, po cóż tam jechać do tego zdrajcy? I paszportów nie mamy, strażniki nie puszczą pewnie. Nigdy ja nie był w lackim kraju, a choć po polsku mówię dobrze, zawsze strach znaleźć się w takiej stronie, gdzie tylko katolik i Żyd mieszka… Napiszemy lepiej jeszcze jeden list do Mici.
A ona znowu płacze!
– Dziadziu miły – prosi cichutko – już siły nie mam, żeby samej jechać. Jedźcie ze mną! Bardzo biedne moje serce, czuje, jak pazury czyjeś ostre wpiły się w niego i szarpią, krwawią… Umrę, dziadziu, jeśli nie zobaczę Mici i nie przypomnę mu kochania naszego. Muszę zobaczyć i jego… i…
Nie domówiła, ale ja domyśliłem się, że i ją, panią tę pachnącą chcę zobaczyć, czarodziejkę podłą. Po prawdzie to łatwo zgodziłem się jechać dalej, ciekawość u mnie stara nawyczka, dosyć ja nawędrowałem się po świecie białym i wiem, iż wszędzie nowego wiele zobaczysz. A i Marusię lubię, sierota ona, jedna na świecie. Dobre to dziecko dla mnie, nie naprzykrza się, nie włazi do izby – jak inni – nie w porę, żeby zapytać, kiedy księżycowi uszy odmarzną.
Jak ma jaką sprawę, list od Mit’ki przeczytać, albo wyrozumieć papiery jakie, co wciąż przychodzą z Równego czy z Korca od urzędów, a to w sprawie komina, a to znów żeby dziecko posyłać do szkoły, przyjdzie biedna pod chatę i dopóty czeka, aż sam wyjdę. „Nie chciałam, dziadziu, przeszkadzać, mówi. Jak się roześmieje, to w duszy jaśniej się robi i tak miło, że byś chciał słuchać choćby dzień cały. Ale rzadko się śmieje od tej pory, jak Mit’kę wzięli w Moskale. Raz oboje śmieliśmy się długo nad tym papierem, o którym wspominałem, o dziecku i szkole. Kazali tam sztraf zapłacić, dwanaście złotych i sześć groszy, za to, że Marusia nie posyła dziecka do szkoły. A synek Marusi, wiecie wszyscy, urodził się w dwa miesiące po tym, jak Mit’kę zagnali na służbę sołdacką, jeszcze dwóch lat nie ma. I szkoły też nie ma we wsi, najbliższa w Mieżdurieczju – dwie mile – jakże on dwuletni zajdzie do szkoły? Ano śmieliśmy się, ale zapłacić było trzeba. Poszedłem do pieredownika na post strażnicki i skarżę się, tak i tak,, a on powiedział, że jak to prawda, to trzeba napisać do Równego, stempel za trzy złote przylepić, może i zwrócą te dwanaście złotych. W końcu pyta mnie: „A ty, dziadu, dlaczego mieszasz się w nieswoje dzieło? Marusia tobie nie córka ani wnuczka! Bunt – powiada – robisz, namawiasz, żeby sztrafów nie płacili?” Uciekł ja z postu i czapkę barankową zostawił;myślicie, że odesłali? Na tamtym świecie odeślą! Tak i ja domyśliłem się przyczyny sztrafów: zamyka Marusia drzwi mocno na noc i nie otwiera, choć by prystaw sam prosił.
Ech, szepczecie, głupi, między sobą i gęby wykrzywiacie, że to: „Rozkochał się stary w Marusi, a jak Mit’ka nie wróci, to wesele im sprawimy pod wierzbą, pod suchą przy drodze do młyna.” Znam ja was, języki nieujęte! Lepiej by jeden z drugim odrąbał siekierą swój język i dał psu zjeść na kolację, choć i pies tego nie zechce, chyba wrona, co każdą obrzydliwość pożera. Pamiętajcie, że mądry język nabiera mądrości, ale po głupim rozum upływa, jak piwo z beczki po dziurawym szponcie. Prawda, rozkochał się ja w Marusi, ale tak samo rozkochałem się i w sarnie, i w kocie swoim Turczynie, i w dębie, co nad jarem w Mizoczu stoi już tysiąc lat, i w cichości nocy zimowej, białej… Nie o żonce mnie myśleć, nie o dziewczynie czarnobrewej, śmierć luta blisko już krążyi chłodem mrozi myśli moje stare. Tyle ciepłego dla serca, co ulżysz niedoli zwierza bezdomnego, albo słabego człowieka, niechby i baby. Rzadko która nie potrafi dać sobie rady na świecie. Ale jak znajdzie się kiedy słaba, to już wszyscy na nią, jak psy na zająca! I zagryzą, zniszczą nieszczęsną, a mąż pierwszy zaczyna, jak ten rozbójnik Mit’ka. Nie wierzę ja babskiemu rodowi, a Marusi wierzę, wiecie dlaczego? Nie zabije kury ona a nie prosiaka, ptaszki przemarznięte zimą zbiera w polu i chowa w izbie, stare psy włóczęgi karmi i trzyma w stodole. U niej – sami to wiecie – trudno rozmawiać w izbie i w sieni; choć okna i drzwi w lecie otwarte, chmury całe ptaków czirikają jak w arce Noego. Ja wiem, że dużo bab na świecie ma miękkie serce dla zwierząt, ale ono zawsze się kończy wtedy, kiedy kłopot się zaczyna, a tam won wszystko za drzwi. Marusia inna!
W Hoszczy mieliśmy nocować, ale Zbawiciel zmiłował się nad nami i dał przestrogę. Jak skręciliśmy z szosy na lewo przy połustanku, wyskoczył od strony mostu na Horyniu jakiś konny sołdat i woła: „Stój!” Tymonka durny przestraszył się – ot, dziecko – i dawaj koniom pod brzuchy batem. Żeby uciec. Ale gdzie uciekniesz po tej drodze do Hoszczy! Powiadają, że jak tamtędy jedzie Żyd do Równego, to zabiera cały wóz dzbanków blaszanych z mlekiem, a już na szosie ma tylko masło. Nie droga to, ale pole, zaorane diabelskim pługiem, a miejscami jar – ani środkiem, ani bokiem nie pojedziesz – choć siadaj na błocie i czekaj na Bowę siłacza, żeby pchnął wóz. Jak konie szarpnęły, postronek jeden od siwej kobyłki pękł w samym środku. A sołdat nadleciał:
– Ty, dziadzie przeklęty – woła – uciekać zamyślił?
– Nie uciekam ja – mówię – tylko do Hoszczy jadę, do felczera z chorą wnuczką. Puśćcie biednych ludzi, wielmożny panie sołdat!
– A paszport macie?
Widzę, zła spawa. Chciałem spróbować najlepszego propusku i zaczynam rozwiązywać chustkę, com miał za pazuchą, ale pomyślałem, że trzeba wiedzieć najpierw, komu się daje. Za cara dobrze wiedziałem, ile się każdemu należy i znało się wszystkie mundury, od razu wiedziałeś, czy obejdzie się połtinnikiem, czy rublem, a czasem wystarczy i dwugrywiennik. Teraz wszystko inaczej. Czort wie, ile różnych czapek i epoletów mają sołdaty i różne strażniki. Nie poznasz: prystaw, sam uriadnik, czy prosto niżnij czyn? I kto ich wie, co który ma prawo robić. Więc patrzę i modlę się do świętego Arkadjiusza męczennika, który za cara Konstantina Wielkiego był umęczony za to, że przyprowadził do urzędu za podatek ostrzyżonego barana. Tak i kazali mu: „Daj barana”, ale nie wiedział święty, że wełnę zbierał czynownik, który choć był chrześcijaninem, zabić kazał nieszczęśliwego, że to – powiada – stary zwyczaj złamał, nowości wprowadzał, bunt czynił przeciw władzy! Czytał ja o tym w książce, dawno, jeszcze w Tajkurach u dziadka, ale nie u Ilariona, co po ojcu był – wieczna im pamięć obu – tylko u Trofima pijanicy, który przychodził się ojcem mojej matce, Bóg niech ukoi jej duszę. I pomógł święty męczennik!
– Pytają się u ciebie, czy masz paszport? – wrzasnął sołdat.
Coś mi podszepnęło: zelżyj!
– Mam – mówię – tylko schowany dobrze, wiadomo, deszcz jesienią pada, zamoczy papier kazionny.
_ No to jedź do diabła! – przerwał sołdat i pojechał w stronę Hoszczy. Widocznie śpieszyło mu się przed wieczorem zajechać.
Kiedy Tymońka naprawił postromek, kazałem nawrócić na szosę. Jak minęliśmy ten post przy moście – myślałem – to już lepiej jechać do Równego. Najgorzej na moście. Żeby nie Marusia, to bym wolał przeprawić się łódką przez Horyń i nająć cudze konie w Horbakowie, jak robią Żydzi, co skóry i szczecinę przywożą z Zwiahla. Ale jak most wolny, to już chyba koło Równego złapie cię jaki strażnik wolno spacerujący, żeby czort przyśnił się jego babce!
Tak i stało się. Trzydzieści wiorst jechaliśmy, powoli, żeby koniaki dobrze nie ustały, i dopiero późną nocą, prawie nad ranem, zajechaliśmy na wokzał. Szczęście, że pociąg żelaznej drogi jeszcze nie odszedł tego dnia. O dziewiątrej rano, po naszemu to koło południa, siedli my do budy i hajda w pański kraj katolicki.Przeżegnałem Marusię, siebie i kartki małe – bilety znaczy – a Tymonce przez okno pogroziłem, żeby Żydów nie brał z powrotem. Dobry chłopak, ale kopiejkę kocha więcej niż pop wdowiec sąsiadkę młodą. Innym razem zawiezie poganina nie tylko do Hoszczy albo Mieżdurieczja, ale i do Korca samego, byle papierek dostać.
Długo, długo jechaliśmy, a Marusia cały czas w okno patrzyła i widać było, że strach ją ogarnia coraz większy. Ech, kto nie wyjeżdżał ze wsi dalej Korca, ten i myśli mieć nie może, jaką dal niezmierną stworzył Pan Bóg. Wojna pognała wielu z was w świat daleki, inny bywał i za okieanem w krajach, gdzie mieszka lud czarny albo mali Japońcy, co słońcu się kłaniają. Ale dalekość poznał ten tylko, który mógł jechać i myśleć nie o służbie ani wojnie, ale o wsi własnej, o tych, co zostawił za sobą, kochanych. Coraz dalej i dalej od progu, który dzieckiem niemocnym przełaził na czworakach, od jabłoni, którą prosił szczerze lepietem dziecięcym, żeby mu jabłko dała czerwone… Co i mówić! Biegną w tył drzewa, lasy, domy, wsie jakieś obce i miasta nieznane. Coraz dalej i dalej, na los nieznany, na biedę, tęsknotę serdeczną…
Z początku mało widzieliśmy i słyszeli Polaków. Nikt nie dziwił się mojemu chłopskiemu kożuchowi ani chustce Marusi. Zagadywał mnie albo Żyd, albo jaki chłop spod Kowla. Ale pod wieczór już ucichła mowa nasza i kto tylko wsiadł do wozu, zaraz zapytywał po moskiewsku: „A wy kudajedietie, choziain?” Myślałem sobie, że nie zaszkodzi, jak będę mówić po polsku, choć już raz ucierpiałem za to od samych że ichnich strażników pańskich, którzy policzyli mnie za szpiona czy surgienta, że to prosty chłop u nas nie umie pańską mową odzywać się. A może i obrazili się? To niby tak jakby włożyć biały, twardy worotnik na chłopską szyję pomarszconą, nie wypada, znaczy. Opowiadałem wam już o tym kiedyś.
Aż w nocy przyjechaliśmy do Warszawy.
Wokzał nie wielki, mało co większy niż w Równem, Żydów ćma nieprzeliczona, nie widział ja ich tyle w kupie nigdy. Mnie nie była nowość ten hałas i kręcenie się ludzi, jakby pijanych; bywałem – bardzo już dawno – i w Kijowie, i nad morzem wielkim w mieście, co nazywa się Odessa. Ale odwyknąłem od tego, więc trochę i mnie zawróciło się w głowie. Cóż dopiero Marusia, która raz tylko w życiu była w Poczajowie, u relikwii świętych pokłonić się! Trzymała mnie biedna za rękaw i wciąż szeptała: „Strasznie, dziadziu!” A mnie samemu było nie wesoło. Żeby choć dzień był, a tu noc ciemna, deszcz pada, każdy śpieszy się za swoją sprawą, ani zapytaj kogo, ani poradź się!
Miałem ja na kartce zapisaną jedną familię pana, którego znałem dawno, dawno, jeszcze za życia matki mojej, carstwo niebieskie jej duszy! Przyjeżdżałem z Tajkur do Krzemieńca co niedziela, oślepił mnie wtedy wróg duszy ludzkiej, podstawiwszy babę młodą. Ładna była, co i mówić, a ja młody i głupi. Zęby miała bieleńkie, oczy jasne, jak… Ech, i wspominać grzech, nie dlatego, że była mężatką, nie rozgradzaj pola – świnia nie wlezie! – ale że zdrowia i siły utracił ja dużo od jej nienasyconego kochania. Bywało, zajadę do kowala Maksyma, swojaka i chytrego w pomocy, a już po południu przychodzi chłopiec mały i mówi: „A wy, wujku Kostia, przychodźcie do nas, bat’ko pijany śpi w stodole.” Tak i nauczyła synka swojego, że pomagał jej w grzechu. Zawsze wyganiała męża do stodoły, czy prosto do sadu w lecie, jak upił się. Że to – powiada – wolę w chlewie ze świnią brudną, niż z pijakiem w jednej izbie. A jak przyjdę, to i wódka na stole, i kiełbasa, i gałuszki ze śmietaną. Mały synek idzie do babki, a my do świtu białego sami! Mocny miał sen mąż jej, dureń nieczesany, tak go widać ukarać chciał za pijaństwo Pan Bóg. W Krzemieńcu mieszkał w tych czasach pan, niemłody już, co nazywał się dziwnie, ni to po naszemu, ni to po pańsku. Pamiętam jego nazwisko, bo zawsze pani z Tajkur dawała mnie do niego list albo paczkę jaką, bo znali się z dawnych czasów, a on znów zawsze do Tajkur miał gotowe pismo, a czasem i skrzynkę z książkami. Dobry był pan, zawsze ugościł, w pokoju siedzieć prosił i nieraz podmignął okiem: „ Ej, Kostia – mówi – pilnujcie się, całe miasto wie, do kogo – mówi – przyjeżdżacie. Wikientij – mówi – pijak stary, ale żonkę kocha, żebra – mówi – dębiną połamie, jak się dowie, nieszczęsny.” I obydwaj my śmieli się z jego durackiego nieszczęścia. Prawdę mówił pan, w Krzemieńcu o wszystkich wie się, co kto robi, albo co i nie robi, a tylko chce się, żeby robił. Tak i ja o tym panu wiedział dużo, płotki nie płotki, ale nic złego, choć krył się z tym jak chuda popadianka z siennikiem pod spódnicą. Inne jest pańskie rozumienie, a inne nasze chłopskie. Mówili, że ten pan przez trzydzieści lat kochał się w jednej pani, co piękne książki polskie pisała – czy też jej mąż, a może i syn – dobrze nie pamiętam. A choć stara już była, nie chciał ożenić się z inną, póki ta nie umarła. Bóg jeden wie, co było między nimi, ale kochać się w starej babie to tylko pan potrafi. Może i piękna była, niech Pan Bóg uchroni jej od piekła za wiarę jej katolicką, jednak po naszemu to każdy świerszcz zna swoją tyczkę – jak spróchnieje, szukaj innej lub uciekaj do ciepłej chaty. Widocznie moda u panów inna.
U tego pana, nazywał się on Boprew, widywałem ja wtedy chłopca młodego, synka. Mały był jeszcze, a ciekawy, jak dziewczyna. Zawsze wołał do mnie: „Wiesz, Kostia, suma dziś w Ikwie złapali, waży dwa pudy, dzieci pojadał, podlec!” albo co innego, ciągle jakieś nowości niesłyszane, niewidziane. Tak i ja jemu różne niebylice opowiadał: o kozie, co wybierała srocze gniazda; jak dwa zające pobiły się o srebrnego rubla; co zgubił chłop pijany pod brzozą i podobne inne wieści. A od śmierci dziadka mojego, kiedy z Tajkur wyjechałem w świat na długo, nie wiedziałem nic o tym panu. Dopiero lat temu będzie ze trzy chyba, kiedy przyjechałem na chrzsciny do syna Maksyma, też kowala, rozpytywałem ludzi o tego pana. Już i zapomnieli o nim, umarł dawno, ale jeden stary Żyd, co córkę ma w polskim kraju, mówił mi, że syn pana Boprewa żyje i jest takim, co pisze gazety, znają go – mówi – w całej Polsce. Tak ja i zapisał sobie. Ale na próżno pytałem się o niego w Warszawie, choć same to szukanie pomogło mi w ciężkiej sprawie naszej.
Do rana siedzieliśmy w drewnianej budzie na stacji. Rano Marusia, jak to musi zrobić każda baba, wypytała się sama o mydło i wodę, zaprowadzili ją do jakiegoś pokoju, a jak wyszła stamtąd, to i poznać nie mogłem! Przebrała się w nowiutką spódnicę, chustka jedwabna, pańskie pantofle na nogach – nawet nie wiedziałem, że ma to wszystko w koszyku! Wymyta, uczesana i – niech jej zapomni Zbawiciel – pachnąca fabrycznym zapachem pańskim! (….)
Wacław Kostek Biernacki
__________________________________
ROBERT STILLER O JĘZYKU KOSTKA BIERNACKIEGO,
KRESOWIAKACH I POLSZCZYŹNIE KRESOWEJ
„… Jakby opętany przez dobrego diabła, Kostek Biernacki zaczyna mówić w innym języku. I właśnie do największych zalet tej wspaniałej prozy należy jej specyficzny język, który można by określić jak przeważająco polski, lecz daleki od polskich norm językowych.
Jest to głównie polszczyzna kresowa.
Tak mówiło się po polsku na jednej trzeciej terytorium Polski przed Drugą Wojną Światową. Tak mówili niegdyś Słowacki, a zwłaszcza Mickiewicz: i oczywiście, mój daleki powinowaty Władysław Syrokomla. Ta odmiana polszczyzny, ogromnie różniąca się od wzorców literackich, szkolnych i od wszelkich mniej czy bardziej poprawnych sposobów mówienia, jakimi posługiwano się w Warszawie, Krakowie i Poznaniu (a więc od trzech norm uznawanych formalnie za dozwolone lub obowiązujące) nigdy jednak nie była uważana za coś gorszego, wstydliwego czy niedopuszczalnego. Ślady tego szacunku dla mowy kresowej przetrwały do dzisiaj w formie sentymentalnych nawrotów do mówienia po wileńsku albo po lwowsku.
Ale już tylko w formie ciekawostek.
I tak się je dzisiaj odbiera. Z życzliwym pobłażaniem. Coś w rodzaju regionalnego dziwactwa.
Wtedy zaś nikomu by do głowy nie przyszło, nikt by się nie ośmielił traktować polszczyzny kresowej jako niepoprawnej, gorszej czy niedopuszczalnej w życiu kulturalnym lub w towarzystwie, jako chamskiej, chłopskiej, wulgarnej. Przecież mówili nią wszyscy: bogaci ziemianie i szlachta zaściankowa, wojskowi, nauczyciele i księża. W dodatku owiana była sentymentem i powagą wiodącymi się z Mickiewicza i innych romantyków, z trylogii Sienkiewicza, z Pamiątek Seweryna Soplicy Henryka Rzewuskiego, Powieści kozackich Michała Czajkowskiego, Lata leśnych ludzi Rodziewiczówny, Nad Niemnem Orzeszkowej, Sobola i panny Józefa Wejssenhoffa itd.
Kresowiacy nie tracili jej choćby i w najbardziej oficjalnych okolicznościach: co najwyżej ksiądz lub nauczycielka starali się przynajmniej w swych urzędowych funkcjach redukować udział regionalizmów, zbliżać się do centralnych norm językowych: ale i wtedy pozostawała im prawie nietknięta fonetyka kresowa, jakże różna od trzech dopuszczalnych; liczne zwroty i przesunięcia znaczeniowe; sporo osobliwości gramatycznych; wreszcie nadzwyczaj odrębna, bogata i melodyjna intonacja, nie dająca się w żaden sposób zapisać i tylko szczątkowo, wtórnie wyczuwalna np. w szyku wyrazów.
Dla wszelkiego autoramentu poprawnościowców, belfrów czy innych normatywistów o urzędniczym podejściu do języka była to sytuacja trudna do przyjęcia: tak potężnej, twórczej, umiłowanej , tak żywej i ogromnej części narodu, jaką stanowili Kresowiacy, nie można było postawić do kąta z notą niedostateczną i nakazać im, żeby się pozbyli serdecznej krwi swego języka i nauczyli się bąkać po warszawsku. Nie sposób też było uznać ich za wieśniaków, proletariat czy inną ciemnotę. W dodatku nie tylko ich mowa różniła się od norm centralnych i łamała je często w punktach najbardziej zasadniczych: ale i mentalność, charakter, styl życia i wypowiadania się. Bo też natura i mowa Kresowiaków były wrażliwe i prostolinijne, uparte i rzetelne; były zaprzeczeniem urzędniczego ważniactwa i pozoranctwa, snobizmu, fałszu i pustosłowia, w tym również „austriackiego gadania” i temu podobnej specyfiki galicyjskiej.
W dodatku warto podkreślić, że Kresowiacy (w przeciwieństwie do reszty Polaków)niemal bez wyjątku znali jeszcze co najmniej drugi język obcy: ukraiński, białoruski, żydowski, litewski, rosyjski itd. Posługiwali się nimi płynnie i na co dzień, zwykle jakby drugim rodowitym.
Z tego impasu oficjalna polonistyka normatywna znalazła wyjście równie proste, jak charakterystyczne dla jej akademickiego zakłamania:
Udawano, że zjawisko i problem nie istnieją.
Zaległa się więc sytuacja dobrze znana z wielu cywilizowanych krajów europejskich, lecz zaskakująca na gruncie polskim: pluralizm kulturowy bez niższości społecznej.
Jak w Niemczech ktoś, czyim językiem jest plattdeutsch, jak Bawarczyk i Szwab, Sas i Hes różnią się zasadniczo pod wieloma względami, od charakteru narodowego i obyczajów aż po używany na co dzień dialekt, wcale się tego nie wstydząc i przez nikogo nie uważani za gorszych, bo nie zglajchszaltowanych, ale raczej mając to za powód do dumy i satysfakcji; jak nikomu z nich nie przeszkadza to w poczuciu przynależności do większej i nadrzędnej wspólnoty Niemców; jak analogiczne zjawiska mamy na każdym kroku we Włoszech i Wielkiej Brytanii, w Hiszpanii czy Francji; tak stało się również i w Polsce, głównie ze względu na Kresowiaków, ale także Kaszubów, Ślązaków czy Górali tatrzańskich, a nawet Żydów i Tatarów. Aż po wojnie górę wzięła urzędnicza mentalność, mając po swojej stronie efekty hitlerowskiego ludobójstwa i niszczycielski wpływ komunizmu. I wówczas dokonał się też proces, nie pozbawiony pewnych zbieżności z ludobójstwem, a dla Polski podobnie zgubny w skutkach: unicestwienie Polaka „narodowości” kresowiackiej. Dziwnym trafem nikt bodaj nie opisał tej sprawy w jej ogromie i w jej następstwach.
Mówi się co najwyżej o wywózce Polaków z terenów wschodnich w głąb Związku Radzieckiego, czy to na Sybir, czy do Kazachstanu itd.Przemilcza się zaś całkowicie aspekt nadzwyczaj istotny: jakich to Polaków tam wywożono?
I co się stało z tymi, których nie wywieziono?
Otóż do Rosji i Azji Sowieci wywieźli olbrzymią liczbę nie statystycznych Polaków, tylko Kresowiaków. A następnie tych z Kresowiaków, którzy ocaleli przed Sowietami, wywieziono wspólnym staraniem władz polskich i radzieckich na Ziemię Odzyskane, gdzie w celowym rozproszeniu zlikwidowano ich tożsamość tak skutecznie, jak w drodze eksterminacji biologicznej i bardziej nieodwracalnie, niż przez wywózkę do Kazachstanu.
Problem więc przestał istnieć w życiu, a resztki polszczyzny kresowej zeszły z biegiem czasu do roli sentymentalnych lub humorystycznych ciekawostek w funkcji głównie kabaretowej.
Podobnie jak z polszczyzną żydowską.
I tak samo tandentne stały się estradowe chwyty wykonawców, małpujących jedną i drugą. To naiwne zaciąganie lub żydłaczenie, sztuczne i prostackie, nie mające prawie nic wspólnego ze specyfiką tych dwóch autentycznych odmian polszczyzny, wręcz nie podobne do nich: mogące tylko wzbudzić najgłębsze obrzydzenie w Kresowiaku lub Żydzie, którzy jedną czy drugą mowę jeszcze pamiętają w ich naturalnej postaci, a nie jako wątpliwe małpowanie paru odrębności fonetycznych i nic po za tym.
Co do mnie, urodziłem się w Warszawie jako rdzenny Polak i na takiego byłem wychowywany. W rzeczywistości jednak (co nigdy w rodzinie nie było jasno powiedziane) ojciec mój wywodził się z austriacko-żydowskich mieszczan krakowskich, a matka z ziemian pochodzenia litewsko-tatarsko-białoruskiego. Zaraz po urodzeniu zabrano mnie do majątku dziadków Krasowszczyzna opodal miasteczka Iwje (po reformie ortografii w 1936 roku pisanego Iwie, co fałszowało wymowę tej nazwy) między Lidą a Nowogródkiem, gdzie chowałem się nieprzerwanie do szóstego roku życia, a częściowo przez siedem następnych lat. Więc naturalnymi językami mego dzieciństwa były na równi: polszczyzna kresowa i białoruski. Potem już w Warszawie nabyłem zwykłej, standardowej, szkolnej polszczyzny, ale na całe życie pozostały mi nie tylko drobne ale istotne ślady kresowej fonetyki oraz intonacji, lecz i trwająca do dziś umiejętność przełączenia się (choć z wysiłkiem) na mówienie lub słyszenie wewnętrzne po kresowemu.
Kiedy niemal przypadkiem sięgnąłem po Kostka Biernackiego, od pierwszych zdań zabrzmiała mi w uszach mowa tych czasów i stron. Odruchowo zacząłem czytać na głos i okazało się, że to właśnie ten język: od pół wieku nie używany i prawie zapomniany przeze mnie, a nie zapisany także w literaturze.
Chyba że gdzieś tam jakoś szczątkowo.
Nigdy w takiej obfitości. W takim autentyzmie i bogactwie. W takiej mieszance.
Straszny gość był by niezwykłą książką, bezcennym i unikalnym dokumentem, już za sam język. Nawet gdy by nie miał innych walorów literackich. Lecz ma w równej mierze wszelkie inne zalety i uważam tę doszczętnie zapomnianą książkę (będąc jak najdalszy od lokalnego patriotyzmu i pochopnego entuzjazmu w ocenach literackich) za jeden z majstersztyków i jedną z najświetniejszych, najbardziej oryginalnych dzieł polskiej prozy XX wieku.
W dodatku Straszny gość reprezentuje niemalże w pojedynkę, skądinąd prawie nieznany w literaturze polskiej, nurt realizmu magicznego: i to na jego światowych szczytach.
Używa do tego celu nie tyle języka, co wielu języków. Prawie cała narracja włożona jest w usta gawędziarza ludowego, starego Kosti, co powinno jej nadać jednolitość: tym czasem w opowieściach jego znajdujemy cały bukiet języków i stylów, zależnie od tego, który bierze górę w jego własnych gawędach oraz w tym, kogo, co i w jakim stylu czy języku przytacza.
Ten narrator stara się jednak opowiadać po polsku: i robi to z mniejszą lub większą konsekwencją. Ale jest to właśnie typowa polszczyzna kresowiacka: niby prawie zwyczajna, lecz budowa zdań i ekspresja okazują się raz po raz osobliwe. Zdarza się to również w gramatyce i szczególnie w tym, co najważniejsze dla języka, czyli w składni: nieświadomy rzeczy redaktor starał by się „poprawić” co drugie zdanie i od ręki zniszczył by wszystko, co w tej książce bezcenne i najwspanialsze. Na pozór zwyczajne i zrozumiałe wyrazy polskie raptem kryją w sobie inne znaczenia: oczywiste dla nas, Kresowiaków, lecz mylnie odczytywane przez innego czytelnika: tak jak choć by lektura Kochanowskiego kryje w sobie nieustanne pułapki znaczeń na pozór oczywistych, a naprawdę zupełnie innych. Z drugiej strony autorowi zdarzają się niepotrzebne odstępstwa do form literackich od polszczyzny kresowej: na przykład nie ma w niej enklitycznej formy zaimków mi, go, mutylko zawsze mnie, jego, jemu. W liczbie mnogiej czasu przeszłegoraczej nie odróżnia się dwóch form i czasownik występuje w męsko-osobowej: baby przyszli itd. Tego wszystkiego nie mogłem uwzględniać w objaśnieniach; komentarz stał by się zbyt obszerny i pedantyczny; ale pilne i konieczne jest, aby jakiś należycie przygotowany polonista dokonał kompletnej i drobiazgowej analizy językoznawczej tego niezwykłego zabytku.
Bo Straszny gość już nim jest. Albo za chwilę będzie. A gdy wymrze ostatni Kresowiak, nikt już nigdy tego nie odtworzy i stanie się to, co stało się dwieście lat temu z językiem połabskim, a pół wieku temu ze słowińskim….” (….)