Co nas dziś w tych wspomnieniach najbardziej wzrusza, zdumiewa? Że w tak tragicznych warun­kach, wśród pogardy i wrogości, w głodzie i chłodzie nasze dziewczęta i chłopcy zachowali godność ludzką. Wbrew wszystkiemu. Byli dzielni, pełni ofiarnego poświęcenia bliźnim. Nie mając nic, dzielili się ostatnia kromka chleba ze słabszymi. Kiedy jedne matki były aresztowane lub umierały z wycieńczenia, inne matki zabierały ich dzieci, choć swoje były stale niedożywia­ne. Czy my, dzisiejsi, bylibyśmy zdolni do tego? Czy potrafilibyśmy?

Za odmowę przyjęcia obywatelstwa sowieckiego tysiące młodych było uwięzionych. Siedzieli w celach wraz z kryminalistami, doznawali strasznego upoko­rzenia. Po nocach nasze młode dziewczyny były prze­słuchiwane, podczas przesłuchań je bito, zastraszano, wmawiano, że Polska zginęła na zawsze i że zgniją w łagrach, jeśli nie przyjmą obywatelstwa sowieckie­go. Nie poddawały się. Wraz z Haliną Szpak siedziała takze jej młodsza siostra Marysia. „Bardzo chciałam, żeby Marysię zostawili w spokoju, gdy wychodziłam w nocy, miała więcej miejsca do spania” Halina była gotowa cały ciężar przesłuchań wziąć na siebie, by ogrodzić młodszą siostrę, by dać możliwość jej trochę odpocząć… W innej dramatycznej sytuacji Halina była gotowa zasłonić siostrę i brata swoim ciałem.

Oddanie rodzinie, wierność Ojczyźnie było czymś organicznym… Nie tracili wiary, choć wydawało się czasami, że umarła ostatnia nadzieja i pozostaną na zawsze w bezkresnych stepach. Kiedy wybuchła epi­demia tyfusu, kiedy w sąsiedztwie z 12-osobowej rodziny pozostała jedna osoba i groźba śmierci uniosła się nad wszystkimi, wyczerpani ludzie zbierali się razem na wspólną modlitwę. A miejscowi dziwili się: przecież jesteście skazani i ten wasz krzyż wam nie pomógł. Przepędzali tych, którzy kpili z ich wia­ry, z Ojczyzny. Czy my dzisiaj potrafmy tak bronić swoich wartości, czy Krzyża Katyńskiego przed Pała­cem Prezydenckim?

A oni trwali. Matki płakały po nocach, a z rana z zaciśniętymi zębami szły w straszny mróz do pra­cy, by wieczorem móc wrzucić coś do garnka swojej zawsze głodnej dziatwie. Nasze Poleskie Madonny, ciche bohaterki, postarzałe, zmarznięte, w łachma­nach – wszystkie ubrania wymieniły na produkty lub przerobiły na płaszczyki dorastającym dzieciom. Pan Bóg tylko wie, ile Was kosztował każdy dzień i każda noc na zesłaniu. Schylamy głowy i serca przed Wa­szym cierpieniem, poświęceniem, przed Waszą ofiar­ną Miłością!

„Załataja polskaja maładioż” – tak powiedział o naszej polskiej młodzieży naczelnik enkawudzista podczas nocnego przesłuchania Haliny. Tak, to była najwspanialsza młodzież II Rzeczypospolitej. Patrzę na ich zdjęcia – nie ma dziś takich oczu i takich twa­rzy! Czyste, otwarte, pełne prawdziwej miłości, goto­we do ofiary za bliźnich, za Ojczyznę.

Pewnego dnia podczas ciężkiej pracy w polu Halina się zatrzymała by popatrzeć w niebo, jak płynęły obłoki, przebierając różne formy, a „to rzeka płyną­ca, a to piekne łany zboża, a nad nimi Matka Boża w niebieskiej szacie – Niepokalana. Modliłam się wtedy żarliwie, prosząc o opiekę. (…) Moje widzenia w chmurach były na pół dziecęce – nie chciałam stale płakać i myślałam jak dziecko – ta chmurka leci do mamusi z pozdrowieniem, ta chmurka do tatusia, a te małe pierzaste do rodzeństwa, a ta przepiękna, duża leci ode mnie do Polski – szkoda że tylko ona…”

Później „złota polska młodzież”, ci co przeżyli, wrócili, tylko nie do swoich rodzinnych domów w Kobryniu czy Pińsku, pochłoniętych „imperium zła”, a do Polski, pełnej czerwonych sztandarów i obcych haseł, niechciani, wyczerpani, niepotrzebni. A teraz po latach, schorowani, starzy, pogardliwie nazywani przez władzę, przez media i bogaczy – „moherowi”. Kochani, jesteście naszym Polskim Sumieniem, naszą Dumą, jesteśmy z Wami!

Jeśli zapomnimy o tym, co z Wami było, co było z naszą Polską, będzie to najgorsza zdrada nas sa­mych, zdrada naszej przyszłości.

Alina Jaroszewicz

* * *

Miesiąc kwiecień jest Miesiącem Pamięci Naro­dowej, 13 kwietnia jest nie tylko „Dniem Ofiar Katynia”, ale również rocznicą naszego deportowa­nia na Sybir. Trzynastego grudnia NKWD przyszło w nocy po ojca. Tym razem zabrano go na zawsze. Do dziś pamiętam pochyloną postać w świetle ulicznej latarni. Miał ręce skute do tyłu, w otoczeniu czterech „bojców” z bagnetami na karabinach. Słychać było przeciągłe wycie naszego psa, pewnie czuł nieszczę­ście i żegnał swojego pana.

wkNas deportowano 13-go kwietnia 1940 roku. Stało się to również w nocy. Głośne łomotanie do drzwi – „otwierać” – wtargnęło kilku uzbrojonych, dano dwa­dzieścia minut na spakowanie się. Było nas troje dzie­ci i matka, na ulicy czekała furmanka z końmi, nie­opodal samochód z rodziną „krasnoarmiejca”, który miał zamieszkać w naszym domu. Pamiętam, gdy już byliśmy na wozie, przybiegła nasza babcia, mieszka­jąca w sąsiedztwie, bardzo płakała, żegnała nas krzy­żem, na to wysiadła z samochodu „krasnoarmiejka” i zwróciła się do babci, żeby nie płakała, bo gdzieś za pięć lat wrócimy jako „priekrasnyje komunisty*. To było wszystko, wóz ruszył do pobliskiego dworca kolejowego, tam w kolejce czekaliśmy na załadowa­nie nas do jednego z wielu wagonów towarowych. Ze wszystkich stron jechały furmanki z kobietami, dzieć­mi i tobołkami o wadze 20 kg na osobę. Długo czeka­liśmy. Przyszedł do nas jeszcze dziadek. Wysoki, z su­miastym wąsem, w karakułowej czapce. Stał milczący, oparty o lasce, a po jego policzkach spływały łzy. Wi­działam go wówczas ostatni raz. Ludzie zrozpaczeni, matki opatulały swoje dzieci, wszyscy płakali i płakali. Już nastał wczesny ranek kwietniowy, ja, piętnastolet­nia dziewczyna stałam obok wagonu, do którego nas załadowano, z daleka tłumnie żegnano „skazanych”, rozdzielał nas kordon wartowników z bagnetami na karabinach. Nie wiem, w jaki sposób nasz dziadek był tak blisko nas, pocieszał mamę, że gorzej mieli osad­nicy, których wywieźli w lutym, w trzaskający mróz, że teraz jest wiosna, że słońce będzie nam sprzyjało.

Nad małą stacyjką mego rodzinnego Kobrynia rzeczywiście świeciło słońce, które nic nie wiedzia­ło o naszym nieszczęściu, a tak pachniało Świętem Wielkanocnym. To było drugie czekanie i długie po­żegnanie nie tylko zwartego tłumu stojącego z daleka, ale pożegnanie mojego dzieciństwa”! Nadszedł czas pożegnań w moim młodym życiu. Żegnałam w lutym mojego ojca. Od miesiąca grudnia, gdy go zabrali, sie­dział w więzieniu, znajomi dali nam znać, że zamiatał ulicę przed więzieniem. Wiele godzin czekałam przed bramą więzienną, żeby zobaczyć mojego tatusia – nie­stety. Któregoś późnego wieczora mieliśmy gościa, zapukał do nas nieznajomy, który przebywał z ojcem w więzieniu. Przyszedł z poleceniem, by mama użyła wszelkich starań i przysłała cebulę. Bardzo martwił się o nas, choć sam był chory, zabrano go z domu z łóżka. Tych cebul miało być cztery na znak, że nikogo z nas nie brak, a jeżeli nie jest taka sama i od rodziny doznaję trochę pomocy, ma włożyć jeszcze jedną cebulę, więk­szą. Nieznajomy mówił szeptem, rozglądał się, nie mógł się narażać, ale musiał spełnić prośbę, tym bardziej, że podobno mój tatuś wszystkich trzymał na duchu i gdy już nic nie miał do powiedzenia, opowiadał im bajki.

Udało się mamie podać paczkę z cebulami, nie wiado­mo czy doszła do adresata – a w miesiącu lutym 1940 roku biegliśmy na dworzec, bo naszych ojców wywozi­li. Wówczas też nie spotkałam tatusia. Pociąg był gotów do odjazdu. Widziałam tylko wiele machających rąk poprzez deski, bo nie były to wagony towarowe kryte, ale dookoła deski z wielkimi szparami. Takie wagony służą do przewożenia bydła w lecie. Widzieliśmy prze­to wiele rąk, którymi nas żegnali. Czyż mogłam z dale­ka rozpoznać rękę mojego ojca ? To było pożegnanie na wieczność. Po kilku dniach żegnałam moją kole­żankę Danusię i wielu znajomych. Odjechały wagony towarowe z rodzinami osadników. Te transporty szły do Archangielska. Północne mrozy czekały na byłych legionistów naszego „Dziadka Piłsudskiego”.

***

Przyszła ciężka zima, której jeszcze nie znaliśmy. Mrozy dochodziły do 45 stopni. Straszne zamiecie zasypywały nasze ziemianki i ludzie nawzajem od­grzebywali dojścia do drzwi. Do pracy nie mieliśmy odpowiedniej odzieży ani obuwia. Codziennie wy­chodziło się na zewnątrz i wypatrywało, z którego komina dymi, by przynieść trochę żaru i ugotować ciepłą strawę. Byliśmy w takim kraju gdzie nawet za­pałek nie było. Nasze matki zamieniały ubranie, po­ściel nie tylko na opał, ale i na zboże, które przedtem należało zemleć, zanim ugotowało się „prażuchę”- na gotującą wodę sypało się mąkę i jedliśmy jako kaszę. Nie mieliśmy swoich żaren – to były dwa płaskie ka­mienie, które trzeba było obracać, by zemleć garść zboża. Jakże długo to trwało, by uzyskać trochę mąki, którą jadło się z otrębami. Za wypożyczenie żaren trzeba było płacić, czas odgrywał ważną rolę, trzeba było prędzej, a kamienie były strasznie ciężkie. A po­tem siedzieliśmy na narach, najczęściej po ciemku, bo należało oszczędzać naftę na ogarek, a małe okienka najczęściej zasypywał śnieg. Mimo wszystko nadzieja nas nie opuszczała. Spotykaliśmy się grupkami, były nocne rozmowy Polaków, były modlitwy, były śpiewy z gitarą. Byłam bardzo przywiązana do mojej gitary. To była powierniczka smutku i tęsknoty i mojej ra­dości, bo często grałam swoje melodie, wypracowa­ne przeze mnie, a chętnie słuchane na spotkaniach. Płynęły smutne chwile, godziny, tygodnie, miesiące. Nadszedł rok 1941, zbliżała się wiosna. Z kraju pisali, że sikorki przylecą, że trzeba mieć nadzieję. Bardzo smutne listy otrzymywałam z okolic Archangjelska od Danusi Górskiej, która z rodzicami została wywie­ziona w lutym 40-go roku jako osadnicy, legioniści Józefa Piłsudskiego. Nasze matki często załamywały się, bo wróg nadal gnębił. Mieszkała z nami pani To- berowa – zawsze to raźniej i taniej przy jednym ogniu. Była to kobieta wykształcona, znająca parę języków, a takich prześladowano. Została aresztowana, a jej dwunastoletni syn został z nami. Nasza rodzina po­większyła się, było nas teraz pięcioro.

Z nadejściem wiosny przyszły choroby, wybuchła epidemia tyfusu. Z dwunastoosobowej rodziny, kió- ra mieszkała w sąsiedztwie została tylko jedna osoba. Zawisła groźba śmierci. Ludzie wyczerpani zaczęli tracić nadzieję. Na szczęście mieliśmy mocną wiarę. Pani Ochnikowa organizowała wspólnie modlitwy, „Serdeczna Matko”, „Boże coś Polskę” grzmiało w na­szych ziemiankach. Wołaliśmy „Pod Twoją obronę obronę uciekamy się Boża Rodzicielko’, A miejscowi ludzie dziwili się: „to aż tak kochacie swego Boga, Oj­czyznę?”, przecież jesteście skazani na zatracenie i ten krzyż wam nie pomógł”. Przepędzaliśmy tych, którzy się śmiali z naszych obrazków i krzyży. Musieliśmy trwać. Zbliżała się pierwsza rocznica naszego wygna­nia. Załączam zdjęcie, które udało nam się zrobić na pamiątkę w pierwszą rocznicę naszego zesłania.

***

Piękny był świat przyrody syberyjskiej, zwłaszcza w naszych kilkunastoletnich oczach, które niestety, z nastaniem mroku niejednokrotnie nic nie widziały. Twarda rzeczywistość przywoływała nas do codzien­ności. Nastawał czas pracy – „posiewnaja”. Zwykle był wielki pośpiech, by ziarno trafiło do ziemi, za­nim palące słońce zamieniłoby ją w twardą skorupę. Wywozili nas wówczas daleko od mamy i tam cale dni od świtu do zmroku pracowaliśmy. W czas wio­senny, gdy jeszcze nie było upałów, pragnienie picia tak bardzo nie dokuczało, ale głód nas prześladował, bo na przedwiośniu jeszcze bardziej zmiejszano ra­cje żywnościowe. Dokuczał również chłód. Poranki 0 wschodzie słońca perzejmowały zimnem. Mnie tym razem przeznaczono do siewu słonecznika. Należało uzupełniać maszynę siewną kilkoma wiadrami ziarna słonecznikowego, a traktor rozsiewał, objeżdżając za­gony do pięciu kilometrów w obie strony. Samiutka byłam wówczas w tym bezkresnym stepie, traktor był małym punktem na horyzoncie, a ja na wozie zanużałam się w ziarnie, bo zimno było niesamowicie. Nigdy nie mieliśmy dostatecznie ciepłej odzieży. Nade mną płynęły obłoki po niebie. Przybierały w moich oczach różne formy, a to rzeka płynąca, a nad nią krzaczaste stare wierzby, a to piękne łany zboża, a nad nimi Mat­ka Boska w nibieskiej szacie – Niepokalana. Modliłam się wtedy żarliwie, prosząc o opiekę, wszak należałam do Rycerstwa Maryjnego od roku 1933-go. Ówczesny medalik zgubiłam, ale do dziś przechowuję dyplomik przyjęcia podpisany przez Ojca Maksyniliana Kol­bego jako księdza promotora. Wówczas nie wiedzia­łam, że jestem w posiadaniu świętej relikwi, wszak w tym czasie cierpiał nasz Męczennik. Moje widzenia w chmurach były na poły dziecęce, to była rozrywka, nie chciałam stale płakać i myślałam jak dziecko – ta chmurka leci do mamusi z pozdrowieniem, ta chmur­ka do tatusia, a te małe pierzaste do rodzeństwa, a ta przepiękna, duża leci ode mnie do Polski – szkoda że tylko ona… Tak bardzo zapamiętywałam się w moich widzeniach, że traktor musiał długo chałasować, żeby mnie przywrócić do rzeczywistości. Nie wytrzyma­łam długo tej samotności w stepie od świtu do nocy. Postanowiłam znowu uciec do mamy. Na moje szczę­ście traktor się zepsuł więc od rana kryjąc się za bara­kami wybrałam się w drogę. Przede mną dwunastek i lornet r owy marsz w bezkresnym stepie, lecz cóż to mogło znaczyć – zobaczę mamę, a niosę dla niej pre­zent – ziarna słonecznikowe – napewno się ucieszy. Mama była bardzo wyczerpana, nie spała po nocach, nie mieliśmy żadnych lekarstw, zaczęła chorować na nerwy. Łuskanie słonecznika uspakajało ją, męczyło i w końcu zasypiała chociaż na trochę. Niestety, coraz trudniej było dostać ziarenka. Wybierając się do domu wsypałam trochę pestek do mojego woreczka, jaki zawsze miałam przy sobie na chleb i łyżkę. Stąd była moja radość – z niespodzianki dla mamy. Po drodze doszła do mnie dziewczyna ukrainka, która pracowa­ła w kuchni, również uciekinierka. Razem było nam weselej, ale nie na długo, bo na horyzoncie pojawiła się dwukółka, którą jeździli naczelnicy. Trwoga mnie ogarnęła, przed nami stał przedstawiciel posiołka. Dziewczyna upadła na ziemię, zaczęła stękać, że ma straszne boleści, ja stałam bezradnie. Naraz naczelnik zainteresował się woreczkiem, kazał go sobie podać, a gdy sprawdził zawartość, zaczął wyzywać mnie od złodziejek. Krzyczał, że już nie pójdę do pracy tylko do więzienia. Miałam się stawić jeszcze dziś w „kanto­rze” w kancelarii. Popędził konia i zostawił nas same. Wówczas dziewczyna dopiero wstała, wyzwała mnie od głupich i pokazała pod szeroką bluzką worek z ka­pustą. Właśnie dlatego udawała ból brzucha,a mnie głupią czeka więzienie. Szłam i płakałam, że zamiast radości niosę zmartwienie. Obiecywałam sobie, że nie pójdę do „kantoru”, mama płacząc zapewniała, że nie da mi zrobić krzywdy, ale zaraz tego dnia zja­wił się sekretarz z wiadomością, iż czekają na mnie. Kancelaria mieściła się tak jak dom kultury w samym środku posiołka. Zwykle omijaliśmy „naczalstwo” pragnąc by zapomnieli o nas. Teraz czekali na mnie. Tak bardzo nie bałam się, bo mama była ze mną. Po przekroczeniu progu zaskoczyła nas cisza. W kącie sali za udekorowanym czerwienią stołem siedział na­czelnik kołchozu z osobami sprawującymi władzę. Po obu stronach wzdłóż ścian na ławach siedzieli brodaci starzy ludzie tzw. „starszyzna”. Stanęłyśmy w progu zaskoczone – uwaga sąd siedzi – pomyślałam. Tak so­bie ich zapamiętałam. Kazali zbliżyć się do stołu, na którym leżały dowody mojego przestępstwa – wore­czek z garścią ziaren słonecznikowych, a obok łyżka domowa, której najbardziej było mi żal, drewnianą trudniej było jeść. Naczelnik jako oskarżyciel zabrał głos. Padały ciężkie słowa – oto złodziejka, naruszają­ca dobro państwowe, przybłęda powinna dziękować za sowiecki chleb, o który tak trudno w czas wojny, a dopuściła się kradzieży. Z garści pestek słoneczni­kowych, które urosły do dwóch kilogramów, uczy­niono przestępstwo, wymagające surowego wymiaru kary. Już jutro dowiozą mnie do prawdziwy sąd skaże mnie jako „wrodziciela” (wroga) na więzienie i łagier. Pomruk poszedł po sali, rada brodaczy kiwała gło­wami. Nikt nie zabrał głosu w mojej obronie, kazano nam wyjść. Wówczas mama usiłowała tłumaczyć, że przecież nie mam jeszcze osiemnastu lat, że jestem dzieckiem. Zebrani byli nieporuszeni. W rozpaczy zaczęła ich straszliwie przeklinać, płakała, dobiegała do każdego brodacza, szukała ratunku. Niestety wy­rok zapadł – „zawtra sobierajsa z wieszczami”. Przed kantorem zebrała się gromadka naszych, ale nikt nie był w stanie pocieszyć moją matkę. Wieczorem, gdy było już ciemno, mama zawinęła w węzełek kil­ka swoich złotych zębów, które jej wypadły, a które chowała na czarną godzinę i pobiegła do sekretarza. Wróciła z moim woreczkiem i z drogocenną łyżką. Sekretarz obiecał, że akta oskarżenia gdzieś się zawie­ruszą. Długo w nocy nie spaliśmy, zebrało się trochę nas i znowu były nocne Polaków rozmowy.,.

***

Nad posiołkiem „Rozdolnyj 27” jesienią zawisła rozpacz i strach, który paraliżował nie tylko nas, Pola­ków, ale i dawnych zesłańców tej ziemi. Oto przybyło NKWD – nie pamiętam czy tradycyjnymi „czarnymi maszynami”, czy konnymi furmankami. Carewicze w zielonych „rubaszkach” korzystali z wyższej tech­niki, to tylko my chodziliśmy pieszo po bezkresnych stepach Kazachstanu lub małymi wołami zaprzężo­nymi do drabiniastych wozów w skwarze bezlito­snych promieni słońca. Zajęli cały kołchozowy kan­tor (kancelarię) i z nastaniem dnia wzywali „wrodzicieli” to znaczy nas „polaczków”. Naraz po katastrofie w Giblartarze, gdzie zginął gen. Sikorski, staliśmy się powtórnie wrogami. To też wzywano nas. Każdy do­rosły musiał się stawić osobiście po dokument oby­watelstwa sowieckiego. Szły nasze matki na wezwa­nia, pozostawiając dzieci w lepiankach – „Padpiszosz – pałuczysz paszport – jeśli nie padpiszosz – padachniosz”. Podpisywały, zgadzały się, wychodziły zapła­kane, jakże by inaczej, wszak dzieci czekają. Spędzili nas do kolejki. Maiojnłodzieży, bo większość już była poza granicami. Stanęliśmy pełni nerwowego napię­cia. Przede mną mama, za mną siostra. Widziałam panią D. z trzema małymi córkami. Ostatnio chodziła z podniesioną głową, pełna nadziei, uśmiechnięta, że już wkrótce wrócimy, że spotka męża. Jej śpiew niósł po przez step słowa tanga „Gdy wrócisz po wielu la­tach, zastaniesz pokój w kwiatach”… Teraz niosła ni­sko spuszczoną głowę. Obok pani O. – starsza osoba, nazywaliśmy ją po cichu naszym księdzem, bo prze­wodziła w nabożeństwach majowych i różańcowych. Jej niebieskie oczy zupełnie wyblakły. Dużo płakała. Najstarsza córka Gena wstąpiła do polskiego wojska, przedtem dwaj synowie uciekli z posiołka do Polski i ślad po nich zaginął. Pozostała z małym Heniem o habrowych oczach. Pani Helena z synem Ryśkiem przekonywała wszystkich, że musimy się zgodzić, by być razem wówczas nie zginiemy, ale pani Doro­ta z trojgiem nieletnich dzieci (dwoje już pochowała w stepie) nawoływała do oporu. Niedaleko moja ślicz­na starsza koleżanka Natalia bardzo blisko bo, z jednej ulicy, z jednego gimnazjum, stała milcząca ze swoją chorą mamą i małą siostrzyczką. Tuż za nią również sąsiadka z Kobrynia, dzielna, zawsze podtrzymująca nas na duchu, pani Hania B. z malutką Jolą. Stopnio­wo skracała się nasza kolejka, wychodzący z Kantora mieli spuszczone głowy, płakali. Po mojej mamie ja przekroczyłam próg. Trzech ich siedziało za czerwo­nym stołem, na którym leżały przygotowane pasz­porty. „Padpiszu” – Niet, ja nie padpiszu” – Będziesz aresztowana, zginiesz w łagrach. „Jesz sowiecki chleb, będziesz sowiecką grażdanką”. „Ja jem swój chleb za resztki polskiego dobytku”. Jeden z nich zerwał się, myślałam, że mnie uderzy. „W więzieniu podu- mąjesz i padpiszosz”. Wyszłam jak bohaterka, przy­najmniej taką siebie widziałam. Oto odrzuciłam ich obywatelstwo, to nie, że pozwolili oddalić się, że za­biorą mnie w nieznane. Następna poszła siostra, do­łączyła do mnie. Pani Dorota również wytrwała przy swoim, decyduje się pozostawić dzieci pod opieką na­szych matek. Rysiek S, gotów na wszystko, wołający że jego pierwszy paszport będzie tylko polski, doda­wał nam ducha. Staliśmy we czwórkę, oddzieleni od swoich, a gdy powtórnie odmówiliśmy, kazano zbie­rać się w drogę. Już nie wolno nam było rozmawiać ze swoimi, stojącymi wokół nas. Nadal wzywano do podpisów aresztowanych jak najszybciej wyprawio­no w drogę. Na wozie usadowił się konwojent z nie­odłącznym karabinem, my za nim pieszo, a przed nami tzrydziestokilometrowy marsz. Na pożegnanie zawołałam „Jeszcze Polska nie zginęła”. Usłyszałam polecenie enkawudzisty wskazującego na mnie do wartownika: „Etu dziewaczku astawmnie” (tą dziew­czynę zostaw dla mnie). Posiolek powoli zostawał za nami. Szliśmy wydeptanym traktem stepowym. Pani Dorocie pozwolono kilka razy przysiąść na wozie, widocznie widzieli jej zmęczenie, a my młodzież, ma­szerowaliśmy zaciekle „za Polską”. Nigdy nie da się zapomnieć ile wówczas w naszych sercach było roz­paczliwej desperacji i gotowości do cierpienia za Oj­czyznę .

Osadzono nas w więzieniu rejonowym. We trzy trafiłyśmy do celi, gdzie siedziały dwie rosjanki kry- minalistki. Ryśka umieszczono z groźnym przestępcą, zabójcą żony. Nary były wąskie, dwuosobowe, musia­łyśmy leżeć w poprzek, nogi zwisały i nie można było ich podkurczyć z braku miejsca. Zabronione było kłaść się w dzień – Judasz” bez przerwy obserwował. Noce były zwykle zarwane bo wzywano nas na prze­słuchania. Towarzystwo kryminalistek było bardzo uciążliwe, musiałyśmy wysłuchiwać okropnych beze­ceństw i wyzwisk skierowanych pod naszym adresem podczas snu. Nawet ja byłam zaskoczona, gdy na pro­gu celi ujrzałam dozorcę z niego proroczego snu. Był trochę łagodniejszy, wyśniłam go.

Ciężko było pod presją kryminalistek. To one decy­dowały, która „czekuszka” (gliniana miska) przypad­nie nam. Niejednokrotnie zanurzały palce w zupie, sprawdzając czy „burżujki” (kapitałistki) nie mają gę­ściejszej. Tego upokrzenia chyba nigdy nie zapomnę. Zetknąłam się wówczas ze światem przestępczym i z jego brutalnością. Może dopiero dziś po wielu la­tach, w podeszłym wieku, zdobyłabym się na toleran­cję, ale wówczas młoda dusza buntowała się. Widzia­łam upokorzenie mojej siostry. Marysię cechowała waleczność i energia. Musiała chylić głowę, bo inaczej zatłukły by ją te wstrętne dziewczyny o zwierzęcych instynktach. Bardzo bałam się, nie znosiłam fizycznej przemocy, to była moja słaba strona.

Rozpoczęły się niespokojne noce. Początkowo wzywano nas wszystkich naraz i wówczas wizy­ty były krótsze. Oprócz wyraźnej niechęci do so­wieckiego obywatelstwa, mnie oskarżono jeszcze za „Jeszcze Polska nie zginęła”. Naczelnik był przy naszym aresztowaniu, dlatego postanowił zająć się mną osobiście. Słowa „etu dziewaczku astaw mnie” – dopiero teraz stały się dla mnie zrozumiale. Bar­dzo chciałam, żeby Marysię zostawili w spokoju, gdy wychodziłam w nocy miała więcej miejsca do spania. Prowadzona długimi, wąskimi korytarza­mi, mijałam wiele cel. Później przejście stawało się obszerniejsze, jaśniejsze, otwierano normalne drzwi i oto znajdowałam się w pomieszczeniu, wyściela­nym dywanami, z ogromnymi portretami na ścia­nach, z młotem i sierpem w czerwieni. Pamiętam zapach tytoniu tureckiego – to był luksus – tylko NKWD tak pachniało. Może dlatego nie mogłam znieść długi czas tego zapachu. Podczas wolno pły­nących godzin nocnych, w kółko należało opowia­dać dane personalne. Na odpowiedź, że urodziłam się w Polsce, ironiczny uśmiech i mruknięcie „Zała­tają maładzioż polskaja”. Jego spokojny głos oznaj­miał mi jakie ciężkie przestępstwo ciąży na mnie, że Polska zginęła i nigdy nie sprawdzi się by była „od morza do morza” – te słowa wypowiedział po pol­sku. Byłam zaskoczona, oto tak daleko od Ojczyzny spotkałam wroga, który nawet nasz język znał. Swo­je wywody kończył zwykle stwierdzeniem, że zginę włagrach.

***

Wiosna roku 1946-go. Przed nami wymarzony przez sześć lat zsyłki powrót do Polski, jakże inny od tego, który wyobrażaliśmy sobie przez wszyst­kie wiosny i jesienie syberyjskie. Nasza rodzina była odosobniona, wśród obcych w Karagandzie. Nie by­liśmy w tej wspólnocie kołchoźnej, w posiołku Roz- dolnyj, gdzie wielu Kobryniaków trzymało się razem. Nie raz wspominaliśmy, czy jeszcze raz spotkamy naszego ojca – nic o nim nie wiedzieliśmy. Już wte­dy marzyły się zjazdy Sybiraków, pokrzywdzonych rodaków Kresowej Polski. Twarda rzeczywistość była inna. Przygotowanie do powrotu mobilizowało, aby tylko nie być pominiętym. Ze wszystkiego należało się rozliczyć. Jakiekolwiek nieporozumienie z wła­dzami mogło pozbawić ujrzenie Kraju. Ja z Marysią bez przeszkód otrzymałyśmy „udostowarienia”, jako obywatelki polskie, gorzej było z mamą. Na szczęście miała zdięcie z dawnej legitymacji policyjnej z okrą­głą pieczątką Rzeczypospolitej. Przy zdawaniu doku­mentów zachowała to zdjęcie, a i brat uratowany, bo jako małoletni był wpisany do dokumentów matki. Nie było wielu tobołków, nawet koszul nie mieliśmy na sobie, ale worek sucharów przygotowany, bo wte­dy nigdy nie wiadomo jak będzie… Ja po ostatnich zajściach nie przeżywałam wielkiej radości. Unikałam ludzi, byłam zamknięta w sobie. Dookoła widziałam okrutny zły świat. Chciałam się skryć przed ludzkim wzrokiem i postanowiłam wstąpić do klasztoru. Dopiero to wewnętrzne zadecydowanie uspokoiło. Każ­dy dzień witałam jako niebyły, przejściowy, bo moje życie rozpocznie się dopiero za bramą klasztorną. Byłam bardzo samotna. Radość z powrotu była dale­ka od tej wymarzonej. Każdy z nas był kimś innym. My dzieci, a potem młodzież, dorośliśmy w głodzie i chłodzie. W pogardzie i wrogości. Nasze matki po­starzałe o sześć lat troski o dzieci w nieludzkich wa­runkach, pozbawieni domu, walczące o przetrwanie, a niejednokrotnie godzenie się z losem, gdy twarda gruda syberyjskiej ziemi przykrywała dziecęce ciałka pozostawione na zawsze na szlaku tułaczki. Nic nie wiedzieliśmy o losie naszych ojców. Przerażał nas ogrom Syberii, niekończące bezkresne stepy, które przejeżdżaliśmy, porwani przez przeraźliwie krzyczą­cą lokomotywę pociągu, ciągnącą setki wagonów by­dlęcych, pełnych zesłańców. Dwudziesty wiek umoż­liwił nam, katorżnikom polskim pokonywać wielkie przestrzenie na tradycyjny historyczny wschód nie pieszo, nie w kibitkach, ale w bydlęcych wagonach. Szkoda, że tylko tam, na dalekiej Syberii dał się sły­szeć okropny gwizd lokomotyw, który nawet po la­tach prześladował nas w swoich wspomnieniach. To powinien słyszeć cały świat ku przestrodze, w walce 0 prawo i godność człowieka.

Jakże nam zazdrościli mieszkańcy, rdzenni oby­watele sowieccy. Nie mogli tego zrozumieć, że daleka ojczyzna nie zapomniała o nas biednych, maluczkich. Pamiętam, że nie wszyscy mogli wrócić, a zwłaszcza żydzi, którzy uciekając przed niemcami nie mie­li dokumentów stwierdzających obywatelstwo pol­skie. Pod okupacją niemiecką niewątpliwie zginęliby w piecach krematoryjnych, a czy wygrali swój los, po­zostając na zawsze w kopalniach Karagandy? To też los ich był opłakany, żegnali nas płaczem, nie wiemy czy pozostali tam do dziś.

Przyjechał wóz ciężarowy, skwapliwie zajęliśmy miejsca. Patrzyłam na żegnające nas życzliwe twarze, na oczy zalane łzami. My też płakaliśmy. Żegnaliśmy wszystkich, którzy zostawali na tej nieludzkiej ziemi. Znowuż rozmieściliśmy się w bydlęcych wagonach i na narach służących do spania, ale radosna wrza­wa skracała niecierpliwe oczekiwania kiedy ruszymy. Przed sześciu laty każde drgnięcie pociągu przejmo­wało nas strachem, ale minęły wszelkie niedole, byle prędzej na zachód. Naraz wszyscy poczuli się boha­terami, jak ta staruszka, która wołała, ze przez sześć lat nie dotknęła rubla, tak ma w pogardzie naszych ciemiężycieli. Powracający, to były przeważnie ko­biety z dziećmi i starzy ludzie, ci którzy przetrwali. O naszych ojcach nadal nic nie wiedzieliśmy, a ich synowie walczyli za Polskę szlakiem Monte Cassino lub pod Lenino. Wszędzie płynęła polska krew, pol­skie łzy i święte słowa „Wszystkie drogi prowadziły do Połski”.

Pociąg ruszył jak przed laty w dwutygodniową podróż. Były piękne księżycowe noce, siedzieliśmy blisko otwartych drzwi wagonu, a pociąg szedł staje na zachód wraz ze słońcem. Wydawało się, że wszel­kie zło zostawiamy za sobą. Dziewczęta śpiewały, a ja akompaniowałam na swojej gitarze. Strzegłam jej jak źrenicy oka, wszak to był prezent od mojego taty i tyle ze mną przetrwała. Wiozłam również moje dwa zeszyty, uzupełnione rysunkami. Niewiele ich było – szkic stuletniej staruszki wywiezionej samotnie z Wilna, z którą leżałam w „bałnicy”, rysunki orłów, księdza z podniesionym krzyżem, z okrzykiem „za Ojczyznę”. Trochę przykro, że tylko tyle – co pokażę Tacie? Ciężko pracowaliśmy, nie mieliśmy warunków na luksusy…

W moich snach prześladowały mnie zjawy. Oto jestem już w Polsce, ale nie mogę dla siebie znaleźć miejsca. Wielkie zgromadzenie ludzi i pełno czer­wonych sztandarów. Wszędzie czerwień i słońcem połyskujące młoty i sierpy… Budziłam się zroszona potem, w niepokoju. Lekarz miał rację. Miałam ostrą nerwicę. Brałam wówczas gitarę i grałam w zadumie. Pewnego dnia nasza mama wpadła w histerię. Po­rwała moją gitarę i podeptała ją w bezsilnej rozpaczy. W wagonie była cisza. Słyszeliśmy tylko trzask dep­tanego instrumentu. Siedziałam odrętwiała i od tam­tej chwili w ogóle nie mogłam spać, stale słyszałam trzask. Biedna moja mama nie była zdolna do tego, by zostawić za sobą widmo zsyłki i cieszyć się nadcho­dzącym życiem.

Zbliżaliśmy się ku dawnej polskiej granicy. Na jej przejściu pociąg stanął. W blasku zachodzącego słońca ludzie wychodzili z wagonów i klękali. Starzy całowali ziemię i niejednokrotnie trwali tak schyle­ni, dziękując Bogu za szczęśliwy koniec swojej po­niewierki. Ruszyliśmy na Brześć ku nowej granicy naszej Ojczyzny. Tam musieliśmy czekać kilka dni. Zdecydowaliśmy się na odwiedzenie naszego Kobrynia, wszak to było tylko czterdzieści pięć kilome­trów. Jakiś ciężarowy wóz zawiózł nas. Ulica Ogro­dowa była ulicą Puszkina. Brak numeru siódmego.

W miejscu rosła zielona trawka, zostały tylko mar­murowe schodki po naszym domu. Nie było budy psa, koło której zakopaliśmy szablę ojca. Dom babci opustoszał. Dziadek, który nas żegnał ze łzami, spo­czywał już na cmentarzu. Pozostały tylko trzy ciocie, niektóre już nie żyły, pozostałe wywiezione na robo­ty do Niemiec. Jedyny wujek Adaś zaginął bez wieści. Było to smutne spotkanie. Babcia bez przerwy pła­kała. Dookoła zastraszeni ludzie. Zaraz za domem rozegrała się tragedia żydów. Zwozili ich, a potem krew płynęła rynsztokiem, ziemia się ruszała… Wo­kół śmierć i strach. Ulica Traugutta już nie była taka piękna, wiele pustych okien patrzyło na mnie, tylko pompa, z której czerpaliśmy wodę, stała nieporuszona. Wielka agawa przed starostwem, duma naszego miasteczka, wydająca kwiat czerwony większy od wiadra, teraz mocno uszkodzona, tkwiła jak ruina. Rynek pusty i cichy. Nie było żydów zachwalają­cych swój towar, ani paleszuków z kobiałkami ma­sła, sera, grzygów. Pobiegłam do kościółka. Dawna ulica Trzeciego Maja również martwa, bez cukierni, do której chodziliśmy na ciastka, bez domu zakon­ników, gdzie przebywali chłopcy sieroty. Synagoga tkwiła jako ślad. Kościół na końcu ulicy jak dawniej za wysokim, murowanym ogrodzeniem stał nieusz­kodzony. Obok cmentarz częściowo zdewastowany ale pomnik Legionistów wznosił się jak dawniej, tyl­ko dookoła zarośnięty zielskiem. Widziało mi się na­sze wojsko z pochylomymi sztandarami, a tuż obok my, młodzież szkolna – białe bluzeczki, granatowe spódniczki – koledzy galowo, na granatowo… Wróci­łam do rzeczywistości, przekroczyłam próg kościoła. Po środku stał czarny katafalk, trumna w żałobnym całunie, przed nią na czarnej poduszce odznacze­nia, obok parę osób. Cichym głosem ksiądz żegnał panią Żabińską. Nie mógł wiele powiedzieć. Pani Żabińska, wielka patriotka, była nauczycielką mojej mamy jeszcze z carskich czasów. Wówczas oficjalnie prowadziła szkołę szycia dla dziewcząt, ale każda z uczennic miała wszytą kieszeń pod długą suknią na polski elementarz. Przy wyznaczonych dyżurach odbywały się lekcje ojczystej historii. Znam to z opo­wiadań mamy, która niejednokrotnie była zatrzymy­wana przez „stójkowego” na ulicy z podejrzeniem o polskość. Gdy wojna wybuchła w roku 1939-ym, pani Żabińska przykuta do fotela również działała. Ja, jako harcerka biegałam do jej domu, gdzie zor­ganizowano akcję pomocy dla wojska. W ostatnich dniach sierpnia pamiętnego roku ciągnęły ulicami tabory wojskowe, a my, harcerki tkwiłyśmy wówczas w oknach z igłą i z nićmi, lub chłodnymi napojami, by każdego żołnierza przekonać że Naród Polski jest z nim. A było wesoło. Młodzi chłopcy niejednokrot­nie odrywali guziki, by prosić nas o przyszycie. Nie­daleko nas siedziała pani Żabińska w swoim fotelu i uśmiechała się. A teraz odeszła, jakże nie w porę. Wszak znowuż nie było Polski na rubieżach, o którą tyle lat walczyła. Henryk Sienkiewicz pisał w „Pa­nu Wołodyjowskim” – „Żołnierzu wstań, Ojczy­zna w potrzebie…” Żegnaliśmy ostatniego rycerza na rubieżach Rzeczypospolitej w ciszy i rozpaczy, w smutku i trwodze. Nasz Kobryń również musieli­śmy pozostawić na szlaku naszej tułaczki.

Przy przekroczeniu granicy na Bugu odwróciliśmy głowy, by nie widzieć „krasnoarmiejca”, ale niestety, po stronie polskiej tkwił na straży taki sam obcy żoł­nierz. Na pierwszej stacji obrzucano nas kamieniami, słyszeliśmy „Żydzi, wracajcie do Moskwy**. W na­szym wagonie został ranny starszy człowiek, wychylił się, chciał witać rodaków, na granicy całował polską ziemię. A potem wieźli nas bezdomnych, niechcia­nych, z workiem sucharów dalej na zachód, ale już za­trwożonych smutnych. Trafiliśmy do Szczecina. Było ciężko, nawet przydały się suchary. Moje wstąpienie do zakonu coraz bardziej stawało się nierealne. Mia­łam obowiązki wobec rodziny. Mama chora, siostra niezdolna do pracy, brat do szkoły, chociaż on powi­nien się uczyć. Musiałam iść do pracy.

Pewnego razu spotkałam starszą osobę, zakonnicę przy kościele Serca Jezusowego w Szczecinie. Zwie­rzyłam się z moich osobistych pragnień. Spojrzały na mnie oczy kobiety: „Dziecko, ja wstąpiłam do zako­nu, bo straciłam rodzinę w Powstaniu Warszawskim. Jesteś młoda, musisz rodzić i wychowywać dzieci, by nasza polskość nie zaginęła”. Głęboko zapadły te sło­wa. Spotkałam „polskiego chłopca”, a nasza sąsiadka skwitowała to z humorem, zwracając się do mnie: „No nareszcie poczułaś wolę Bożą”.

I potoczyło się moje życie…

 

Halina Pietura-Szpak

Szczecin

Udostępnij na: