Pesaro, Włochy 22 sierpnia 1946
Znów dzień w czarnej obwódce. Mija trzy lata od dnia włożenia na palec stalowego pierścienia.
Śmierć Zdzicha.
Czy można zapomnieć kogoś, z kim przez tak długo dzieliło się każdą myśl?
Kochałem cię Zdzichu. Lubiłem co prawda pokpiwać z ciebie, ale wiesz: kto się lubi… Śmieszyło mnie to, że cię nazywano Postrachem. Kto jak kto, ale ja wiedziałem, że serce masz szczerozłote. Dławiłeś w sobie całe skarby subtelnych uczuć.
Dziś już za tobą nie tęsknię. Pamiętam cię jednak, dobrze pamiętam. Nigdy cię, Zdzichu, nie zapomnę.
Przypomniało mi się w tej chwili jak sypiałem ze Zdzichem w stodole, którą nazywaliśmy „Hotel Bristol” w Bazowie. Czasem, kiedy deszcz szemrał i bębnił po dachówkach, a siano pachniało i oczy kleiły się zmęczeniem, głaskał mnie po ramieniu:
– „Szmurku” – nigdy nie mówił do mnie: „Bobo” – „Szmurku”, i co Wandeczka?
I mówiłem mu, że Wandeczka to zachód słońca nad morzem, kiedy dusza wichrzy się tęsknotą a dokoła panuje dsza i słodycz niewypowiedziana, to śpiew słowika nad Wisłą, kiedy księżyc nogi w rzece moczy, to uśmiech który nigdy nie więdnie, szept baśni fascynującej i nigdy nieskończonej, to wreszcie serce co kocha najpiękniej.
Mówiłem aż zasypiał. Uśmiechałem się wtedy do niego przez mrok i myślałem, że może śni o tych cudach, których tyle wywoływałem. Chociaż na pewno mi się tylko zdawało. Spał jak kamień bez snów.
Spałem z nim jeszcze w nocy z wczoraj na dziś, na płaszczu i pod płaszczem, grzejąc się nawzajem. Rano odjechał i oto już go nie ma, nie żyje.
Co to znaczy: Zdzich nie żyje! To znaczy, że nigdy już nie uśmiechnie się do mnie. I co Wadeczka, „Szmurku”? Nigdy nie zobaczę jak iskrzą się zapałem ciemne oczy, niby jak wtedy gdy osłanialiśmy odwrót po rozbiciu więzienia w Mielcu. Nigdy nie zobaczę w tych oczach prawdziwej, choć skrywanej czułości, jak wtedy kiedy dawał mi Visa, którego zdobył dla mnie z narażeniem własnego życia, a który potem mnie życie uratował. Straszne słowo: Nigdy.
***
Leżał wśród krzaków, w łaciatym cieniu drzew. Zesztywniał nabrzękły, siny, nie mój. W rozwartych, zeszklonych oczach miał grudki ziemi, na policzku wklęśnięcia. Wiem doskonale, to kolba albo okuty szpic ciężkiego buta.
Stałem nad nim wyprężony, z karabinem na ramieniu. Szarpało się coś we mnie, łamało, trawiło. Nadchodziły niedorzeczne momenty, kiedy było mi tak, jak gdybym to ja, jak gdyby to moim butem…
Koszmarna noc. Spał tylko Zdzich. Zmieniały się sylwetki czuwające nad nim, a on leżał obojętny, daleki. Paproci narwaliśmy mu pod głowę, barłóg uście- Hliśmy wygodny. Pierwszy raz. I ostatni.
O którejś godzinie zasłabł „Genek”. Potem „Warszawiak” zdjął karabin z ramienia i ukląkł.
– Nie mogę, „Bobo” – szepnął, jakby się chciał usprawiedliwić – słabo mi.
Sączyła się noc minutami topionej smoły. Chyba najdłuższa noc w moim życiu.
***
Z „grajków” pewnie najgłębiej znałem Zdzicha, a i to pewnie dlatego, że jego było najłatwiej poznać. To był kryształ o liniach wyszukanych w swej prostocie. Pamiętasz jak zdejmowałem mu na zawsze pierścień z palca! Jak Andrzej mówił, żeby zostawić? Od tamtego dnia do dziś ten pierścień noszę, ze Stalowej Woli. z inicjałem Z. V.
Z listu z 16.12.1946
__________________________________________________________________________________________
Pierścieniu stalowy,
Ze stalowego wycięty walca
W Stalowej Woli!
Pierścieniu stalowy
Ze skostniałego ściągnięty palca!
Ćwierć uszło wieku.
Już nie boli
widok ziemi zgrudziałej na martwej źrenicy.
W rdzawym wycieku,
na rżysku, ściernisku
po zżętej pszenicy
leży kłos zapóźniony,
żołnierz bez broni,
trup ciemnolicy.
(Za sztywną maską umęczonej twarzy sunie pamięcią korowód miraży.)
Dalekie marszruty.
But mocno podkuty
dzwoni po kamieniach
nutą pełną buty.
(Dziwne ziarno w płodowitej kiełkowało roli.)
Ręka na uchwycie.
Miłość w dynamicie.
Ciemne, harde oczy
wyzywają życie.
(O quam dulce et decorum est pro patria mori.)
O szarej godzinie,
w przytulnej melinie
płynie prosto z serca
piosnka o dziewczynie.
(Coraz bliżej nienawiść zaciągała straże.
Czyścili karabiny niemieccy żniwiarze.)
Na szosie opony.
Czarne drzew korony.
Musimy już wracać,
wypad zakończony.
(Przyhołubiła sandomierska niwa
straszliwy owoc straszliwego żniwa.)
Z martwego palca na mój, ciepły, żywy,
wsuwam obrączkę z białego metalu.
Piersi ugniata ciężar dokuczliwy,
gorzka zapowiedź nadchodzących żalów.
Słońce już zaszło. W odpływie kolorów
szarzeją wzgórza, czarnieją doliny.
Światłami mruga niedaleki Wnorów.
Nikt nie rozumie, że to zaślubiny,
że od tej chwili do dnia mego zgonu
żyć będę musiał jako echo dzwonu
co pękł pod ciosem,
że mym słabym głosem
po latach wołać będą puste pola,
mrok gęstniejący, partyzancka dola.
O Matko Święta, Pani Sulisławska,
co spod podwójnej, w niebo mknącej wieży
z czarnego na nas spoglądasz obrazka,
módl się za nami. Niech ten grób co leży
u stóp Twoich światłość okryje wieczysta.
W błogosławieństwie serdecznym zachowaj
męstwo rozsiane nieśmiertelnym pyłem.
A mnie, Panno Czysta,
Matko Jędrusiowa”,
wybacz,
to że przeżyłem.
Aberdeen, Szkocja ,
3 maja, 1967
* * *
Szkoły ojczyste nas wychowywały,
orły srebrzyste drogę wskazywały.
Z gwiazdami w oczach szliśmy, plemię młode,
w prześliczną Polskę, jak w wielką przygodę.
Legendą nas urzeczono żołnierską,
lilijką nas ozdobiono harcerską.
Rwały się serca w życie maszerować,
szukać, odkrywać, tworzyć i budować.
Aż nagle przyszłość w gruzy nam runęła
I do innego los nas wezwał dzieła.
Lata zawiodły dni krwavyych różaniec
i poszliśmy — jak kamienie na szaniec.
Ginęliśmy bez skargi, bez wahania.
Naszym zwycięstwem — jeden dzień przetrwania,
naszą ostoją — ofiary idea,
natchnieniem naszym — wolności nadzieja.
Potem ucichła burza ponad światem,
pole porosło kłosem, łąka kwiatem.
Dla innych wolność i kłosy i kwiaty,
a nam przysądził los więzienne kraty,
bo nastał dla nas czas we Włosienicy,
słońce widziane z zatęchłej piwnicy,
los trędowatych, bolesny i twardy,
mordercze lata, otchłanie pogardy.
Gdy orzeł wreszcie odzyskał koronę,
zastał już barki wiekiem pochylone
i siwe głowy. Gehenną przewlekłą
życie jak struga przez palce przeciekło.
Nie spełniły się sny nasze tęczowe
i nie staje już nam życia na nowe.
Ominęła nas ofiara bez ceny,
zejść nam trzeba — niedobitkom — ze sceny.
Więc zejdźmy dumnie, niechaj nasze wargi
nas nie poniżą nawet słowem skargi.
Nie nam zazdrościć nadchodzącej dobie,
prześliczną Polskę unosimy w sobie.
Więc zejdźmy godnie, nie szukajmy względów.
Do tych co padli doszlusujmy rzędów.
Zostanie po nas, jak otwarta rana,
karta historii naszą krwią pisana.
Nanaimo. B. C., Kanada
12 grudnia 1993
* * *
Staliśmy granatową kompanią,
ze srebrnym na kołnierzu galonem.
Staliśmy honorową kompanią,
sześć razy pomnożoną baonem,
a ponad nami,
ponad gmachem i ponad drzewami
parku, niósł się głośny łopot flagi,
strzelającej niczym stangret z bicza.
W dole, przed drzwiami,
wśród mroku i skupionej powagi
wiatr kołysał złotym ogniem znicza.
Stentorowym głosem skandowane,
szeleszczące nazwiska padały z
dreszczem werbla na plac alarmowy.
A refren „Poległ na polu chwały”
niósł się echem pod wysoką ścianę
i powracał ponad nasze głovyy
i ponad słońce,
pośród mroku na czapkach wschodzące.
Rok po roku czciliśmy poległych,
którzy miejsce w honorowej sali
okupili swoim młodym życiem.
Wbrew rozkazom do walki pobiegli,
bo ich wołał z nieśmiertelnej dali
sam Wysocki, buntownik, marzyciel.
Wbrew rozkazom zachodniej granicy
szli na pomoc, gdy stała w pożarze.
Kolorowe portrety, strażnicy
przy spłowiałym witebskim sztandarze.
Staliśmy granatową kompanią,
naiwnie zakochani w legendzie.
Staliśmy honorową kompanią,
pełni pytań: kiedy naszą będzie godzina słavyy?
Jakie w hołdzie nam skiną bułavyy?
Jaki werbel nam chorał uprzędzie?
W coraz głębszej na placu ciemności
z piedestału marsowo spozierał
nasz Marszałek, a geniusz przyszłości
już nas liczył, szacował, wybierał…
Jeden zabity w Wilnie.
Dwóch padło we Lwowie.
Czwartego pogrzebano
w zapomnianym rowie.
Piąty porwany miną
na drodze w Normandii,
szósty spalił się w czołgu
pod miastem we Flandrii.
Siódmy na śmierć zesztywniał,
patrząc twarzą siną
w niemiłosierne niebo
nad Monte Cassino.
Ósmy skończył na tyfus
w śnieżnym Buzułuku,
dziewiątego wziął granat
na piasku w Tobruku.
Dziesiąty na dnie leży;
przez sztormy i cisze
Atlantyk go na wieczny
spoczynek kołysze.
A ilu bez rachuby,
chyłkiem, wcześnie rano,
skutych, z gipsem na ustach
w grupie rozstrzelano?
Jak ich wszystkich odnaleźć?
Chociaż świat jest mały,
tak straszliwie rozległe
nasze pole chwały.
Granatowa kompanio, rozsiane
kości nasze po szerokim świecie.
Nie ma dla nich honorowej sali.
Rozsypane w wojennej zamieci,
w huraganie dziejów zapomniane nasze nazwiska.
Żaden znicz im złociście nie błyska,
żaden dobosz warkliwie nie chwali.
Przepadł gmach, przepadł plac, nawet drzewa
uszły, szumiąc, w niebyłe i wieczne.
Nikt nam hymnów pochwalnych nie śpiewa.
Lecz pochwały z nas nikt nie vyymaga,
bo pozostał nam wiatr, a na wietrze flaga.
Nanaimo. B. C., Kanada
10 marca 1968
* * *
Polska mowa
Wierzyński pisał o niej znakomicie,
A Tuwim błyskotliwie i obficie,
Konopnicka, że jej pogrześć nie damy,
a Rey — żeśmy nie gęsi, boją mamy.
Była ze mną od zawsze, od początku,
jak bajka o niekończącym się wątku.
W chłopięce uszy swe dźwięki sączyła,
śpiewna i rzewna kołysanka miła.
Nad szkolnej ławy poplamionym blatem
brzmiała mi pieśnią, hymnym, poematem.
Rytmem wablivyym skandowała marsze
od myśli bliższe, od rozumu starsze.
W dal z nią płynąłem szeleszczącą rzeką
jak serce bliską, jak morze daleką.
Ona mnie prawdy uczyła i świata,
jak prawda prosta i jak świat bogata.
Ona mi wiatrem napełniała żagle,
przez sztormy niosła, by otworzyć nagle
piaskiem złocistym usłane zatoki,
ciepłem przytulnym pieszczące me kroki.
Jak płatki róży muskała mi wargi
szeptem miłosnym, a słowami skargi
serce ułomne w ciernie oplatała,
w chmury spowita, jak piołun zgorzkniała.
Rwała mi krtań, gdym z karabinem w dłoni
przez dym i zgrozę pod obstrzałem gonił.
Niosła mnie krzykiem jak skrzydlata siła
i w dym i zgrozę wilcze kły szczerzyła.
A potem precz ją wraz ze mną wygnano,
gasnące echo, rapsodię urwaną
jak hejnał, kwiecie wyzbyte korzenia,
widmo, własnego niepomne imienia.
Teraz spod obcych tonów nawałnicy
rwę ją pamięcią, tak jak ci górnicy
co spod opoki vyyrąbują diament,
skarbiec bezcenny, ojcowski testament
Codziennie ciężej i codziennie trudniej.
Obca melodia coraz głośniej dudni,
a dawne pieśni na odpływu fali
uchodzą w przeszłość, wciąż dalej i dalej.
Lecz gdy już wszystko mi przyjdzie porzucić,
aby do Polski Walczącej powrócić,
wiem, że ostatnie pożegnalne słowa
szepnie mi w ucho właśnie polska mowa.
Nanaimo. B. C., Kanada
15 kwietnia 1996
* * *
Cóż wy nam dać możecie za te zziębnięte noce,
mokre, zawszone łachy do zgiętych lgnące grzbietów,
gorzkich bitew zedałe, strupieszałe owoce,
grzechot zjadlivyych serii stalovyych kastanietów?
Ile kosztują cegły ruin parzących dłonie,
powstańcze łuny, jak zorza na północnym niebie?
ile kosztują śmierci w stolicy która płonie,
ile krew rozpryśnięta na partyzanckim chlebie?
Jaka jest cena haków w tym gestapowskim lochu,
na których nas wieszano na vyykręconych stawach?
Jaka jest cena tego najstraszniejszego szlochu
w rodzimych kazamatach, na rodzimych rozprawach?
Cóż wy nam dać możecie? Nie będziemy was prosić
o zapłatę. Nie będziemy zrzędzić ni narzekać.
Nie będziemy przeszłości na stragany wynosić
po to by ją spieniężyć, by na oklaski czekać.
Wiele dziesiątek lat temu chłopcy-legioniści
śpiewali, że już skończyły się dni kołatania
do serc i kies, że tycie na stos rzucą by ziścić
sny o wolności — i że nie trzeba im uznania.
Słuchajcie ech tej pieśni, jeśli naszej nie chcecie.
Orlim skrzydłem przyfruną i po twarzy uderzą.
Nas samych na cmentarzu pośród krzyży znajdziecie,
wspominających w cisty kolegów co tam leżą.
Idźcie w szarą codzienność, swe liche gniazdka lepić.
Patrzcie tylko pod nogi szukając drogi nowej.
Nie spoglądajcie w niebo, bo was może oślepić
błyszcząca w konstelagach kotwa ARMII KRAJOWEJ.
Nanaimo, B. C, Canada
5 maja 1995
* * *
Całe życie stąpałeś przed siebie,
zapatrzony w orle horyzonty,
w łopot biało-czerwony na niebie,
w odbłysk stali i dalekie fronty.
Całe życie patrzyłeś za siebie,
uszy twoje słyszały wystrzały
i widziałeś poległych w potrzebie
na nieznanym dla nas polu chwały.
Dni powszednich ci tylko nie stało.
Teraźniejszość oddałeś w zapłatę
za sny twoje, którym wciąż za mało,
za sny twoje nad wszystko bogate.
Koniec bitwy. Rozkaz: Odtrąbiono!
Capstrzyk cichą rozpłynął się nutą.
Przeszłość zgasła. Przyszłość nieskończona
rozciągnęła się wieczną marszrutą.
Naprzód marsz, niepokorny legunie!
Śpiesz na zbiórkę, do rodzinnych znaków,
gdzie na jasnej stojący trybunie
twój Marszałek przegląda szóstaków.
Nanaimo, B.C., Canada
12 września 1979
__________________________________________________________________________________________
Chippenham Camp, 16 listopada 1946
Dokładnie dwa lata temu, w tak samo paskudny ranek obudził mnie „Walter”, który znalazł się niespodzianie, zawiadamiając mnie o przybyciu „Nurta” z batalionem w okolicę. Oznaczało to dla mnie koniec samotnej włóczęgi. Nareszcie. Dziś miałem do nich dołączyć.
„Walter”, wyrzuciwszy mnie z łóżka, wpakował się sam pod koce. Pamiętam jak prasowałem mu spodnie, a pod gorącym żelazkiem smażyły się smętnie olbrzymie stada wszy. Zjawił się potem „Kuba-Jurek”, zjedliśmy dobry obiad, a o zmroku dołączyliśmy do batalionu. Nigdy nie zapomnę tej sceny.
Weszliśmy do izby, w której kwaterował sztab. Naftowa lampa oświetlała mętnie gromadę łudzi. Jedyny w swoim rodzaju obrazek. Pod dużym wiejskim piecem siedział „Nurt”, wyciągnąwszy nogi przed siebie, rozebrany do koszuli. Założył ręce na piersiach i wpatrywał się w końce zabłoconych butów. Przystojniak „Mariański” siedział przy dużym aparacie radiowym ze słuchawkami na uszach i ze skupioną uwagą manipulował pokrętłami. Nachylały się nad nim postacie w mundurach i płaszczach. To porucznik .Jurek” i chorąży „papa” „Szort”, o surowej twarzy. Obwieszony rynsztunkiem „Kmicic”, o obliczu jowialnego szlachcica, ze skaleczonym nosem, zaklejonym kawałkiem bibułki od papierosa, w nieodstępnej szarej furażerce na głowie i z bagnetem na pasie, śmiejący się szeroko na nasze powitanie. Wspaniała „Baśka”, śpiąca na łóżku, przytulona do ściany i siedzący obok niej doktor,.Andrzej”, jak zwykle milczący. (Ktoby to wtedy przewidział, że ci dwoje będą dziś małżeństwem.)
Duchota ciepłej izby buchnęła nam na twarze. Zrobiło się jasno i miło. Odnalazłem dom, mój dom. Już nie będę sam człapał po rozmiękłych drogach i ślepił oczy w ciemność. Znów będą szli ludzie za mną i przede mną, długim szeregiem…
* * *
Baśdrzejom, na pamiątkę mokrej paproci
„Na alei leśnej żeśmy się spotkali”…
I zawsze się na niej będziemy spotykać,
aby dotknąć płomienia który się w nas pali
I znów się o dawne rocznice potykać.
Tak pragnę raz jeszcze móc spojrzeć wam w oczy
i ujrzeć w nich ogni obozowych tańce,
nim się droga skończy, nim się dzień omroczy,
nim na już ostatnie odejdziemy szańce.
Tak pragnę raz jeszcze uścisnąć wam dłonie,
odnaleźć moje miejsce w rozbitym szeregu
i zachłysnąć się pieśnią w przyjacielskim gronie
i usłyszeć jej echo z przeciwnego brzegu.
Ponad losu otchłanią tak mi się dziś marzy.
Znowu zwiera swe hufce moja Armia Dumna
I orszakiem zamglonym zapomnianych twarzy
idzie wprost w moje serce widmowa kolumna.
Odgłos pieśni jak burza przed czołem jej wali,
tysiąckrotnym odgłosem grzmot tysiąca nóg.
„Na alei leśnej żeśmy się spotkali,
hej, spotkaliśmy się u rozstajnych dróg”.
Nie ma zbrojnej kolumny. Rozwiały się mary,
choć ja ich — tak na zawsze — pożegnać nie umiem
i wciąż ech nasłuchuję, wygnany i stary,
i jak ziemia pamiętam i jak sosna szumię.
Nanaimo, B. C, Canada
26 stycznia 1970
* * *
Mój kraj
Mój kraj miał granice swoje w sercach ludzi,
przemocą vyykreślone z politycznej mapy.
Mój kraj, pod szponami bezlitosnej łapy
umierał, żył, walczył, zrywał się i trudził.
W moim kraju nie zawsze wystarczało chleba,
a w chlebaku nie zawsze starczało naboi.
W moim kraju nie liczył się ten co się boi,
tylko ten, który umrzeć potrafił jak trzeba.
W moim kraju najprostszą chadzało się drogą,
choć jej koniec uciekał poza mgłę przyszłości,
bo ideał kobiercem pod stopy się mościł
i dyktował pieśń ustom i sprężystość nogom.
Krocie lat przeleciały, ptaki na wyraju.
Obce drogi krok trudzą pod nieswoim niebem.
Gdzie, cię szukać, mój kraju z twoim gorzkim chlebem,
mój niesforny, uparty, mój jedyny kraju?
Burze ścichły, opadła kurzawa zawiei.
Nowe zręby wzniesiono i nowe powały.
Nowe życie, w myśl nowej płynące uchwały,
szuka nowych sygnałów i nowych nadziei.
Są granice, są flagi, polityczne ciało.
Ale myśl, kornik-drukarz, po nocach mnie budzi:
Jak mi ciebie odnaleźć znowu w sercach ludzi,
kraju, zaktóry umrzeć tak łatwo bywało?
Nanaimo. B. C., Kanada
25 paźdiernika 1979
* * *
Ile tysięcy razy twoje święte imię
ciapkały ust tysiące niby krowie wymię,
krzyczały, by słyszano głośno i daleko,
krzyczały, oczekując by pociekło mleko?
Ile tysięcy razy ciągnięto twą szatę
by urwać z niej dla siebie przywileju szmatę,
ślubując wieczną miłość składano ci kwiaty
żądając jednocześnie za miłość zapłaty?
A ja spoglądam z dala, myślę o twym cudzie:
o kłosach co smagały po dłoniach, po udzie,
o pieśni rozsypanej srebrem przez słowiki,
0 rzece rozbełtanej i o kniei dzikiej.
Imienia twego nawet przez sen nie zawołam,
zapadło tak głęboko, że znaleźć nie zdołam.
Kiedy chcę tobą zabrzmieć, pamięć moja chyża
dotyka na polanie brzozowego krzyża.
Gdy szukam zgłosek twoich mistycznego czaru
widzę przed sobą barvyy naszego sztandaru
i zginam me znużone kolana przez tobą
i dławię się oddaniem, wygnaniem, żałobą.
Nanaimo, B. C, Canada
26 października 1987
* * *
Do młodych
Piszę ten list do młodych
panienek i chłopaków
w imieniu pokolenia
wykończonych wapniaków,
w imieniu pokolenia
skapcaniałych ramoli,
które nic nie rozumie
tylko stale biadoli
i na dzisiaj narzeka
i na wczoraj spogląda,
co na karku mu wisi
niby garby wielbłąda,
które wciąż ma wam za złe,
które was krytykuje,
teraźniejszość odrzuca
i przeszłego żałuje.
Takie wasze jest zdanie,
tak na nich spoglądacie,
taką właśnie opinię
o tych wapniakach macie.
Lecz pamiętajcie mili,
że lata wartko płyną,
że dni waszej młodości
bezpowrotnie przeminą
zanim się obejrzycie.
Z osłupiałym zdumieniem
staniecie się następnym
wapniaków pokoleniem
i zaczniecie wstecz patrzeć.
I co tam zobaczycie?
Co godnego pamięci
pozostawi wam życie?
Ci z którychście szydzili
pamiętają dni krwawe
i ofiary i boje
i męczarnie i sławę,
dni w których każdy musiał
dokonywać wyboru
między dobrem prywatnym
i wymogiem honoru,
dni z których każdy dla nich
oczywisty miał związek
z pojęciami jak służba,
lojalność, obowiązek
i oddanie — do śmierci.
To wszystko pozostało
i dla waszych wapniaków
bezczasowym się stało.
Ciekawym, moi drodzy,
jakie wczoraj zostanie
po waszych dniach dzisiejszych,
gdy przeszłością się stanie?
Czy potraficie spojrzeć
z choć odrobiną dumy
na przeszłość, gdy was najdzie
w szarych chwilach zadumy?
Może wtedy ujrzycie
tych wczorajszych wapniaków,
te wczorajsze bojowe
panienki i chłopaków
w lustrze własnej przeszłości.
Przed oczyma wam stanie
dla was raczej ujemne
historyczne równanie,
gdy palcami was wytknie
następna młoda fala.
Zrozumiecie, za późno,
z perspektywy, z oddala,
że są sprawy ważniejsze
niż bilanse bankowe.
Może wtedy przed nami
Cicho schylicie głowę.
Nanaimo. B. C., Kanada
20 lutego 1999