Historia… Czym właściwie jest? Być może to wydarzenia sprzed 100 lat, a może to, co odbyło się dopiero wczoraj? Znana polska reporterka Hanna Krall powiedziała kiedyś: „Przecież nie piszemy historii. Piszemy o pamiętaniu”. Podzielam tę opinię. Można przeczytać książkę, nauczyć się wszystkich dat i wydarzeń, ale to nie ma sensu, jeśli nie rozumiesz, dlaczego ludzie to robili. A można zapytać żywego świadka wydarzeń i odczuć atmosferę i nastrój tego czasu. Myślę, że jest przestępstwem nie wykorzystać możliwości usłyszenia historii z ust tych ludzi. Wiem to z własnego doświadczenia. Tak pani Ludmiła Jakobson, opowiadając o swoim życiu, pomogła mi przenieść się do lat 30-50 – tych. ubiegłego stulecia. Chciałabym podzielić się tą historią z Wami.
Urodziłam się w Telechanach (powiat kosowski) w 1927 roku. – opowiada o sobie pani Ludmiła – Moja rodzina ma ciekawą historię. W czasach powstania styczniowego moja prababcia była pielęgniarką. Opatrywała rany samemu Trauguttowi i odprowadzała go wraz z Elizą Orzeszkową do Warszawy. Z historii na pewno wiecie, że właśnie tam Romuald Traugutt został zabity. Niestety, prababcia nie utrzymywała kontaktu z rodziną, ponieważ jej córka, moja babcia, była katoliczką i wyszła za mąż za prawosławnego. Po raz ostatni przyjechała jako pielęgniarka, żeby odebrać poród u mojej babci. Kiedy urodziła się dziewczynka, wzięła ją na ręce i powiedziała: „Jeszcze jedna męczennica”. Nie wiemy, co stało się z prababcią, być może pojechała do Warszawy, a może zesłano ją na Syberię. Jeszce jedną wielką postacią w mojej rodzinie jest dla mnie ojciec – oficer I wojny światowej, który otrzymał 2 Krzyże Gieorgijewskie za zasługi wojenne.
W 1930 roku cała moja rodzina otrzymała obywatelstwo polskie, a w 1934 roku poszłam do szkoły. Uczyłam się średnio. Wykształcenie było wtedy obowiązkowe do 4 klasy. Moja szkoła była duża – uczyło się w niej jednocześnie około 300 dzieci.
Lata szkolne pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Wtedy było zupełnie inaczej niż teraz – dyscyplina była żelazna. W przerwach między lekcjami nauczyciele pełnili dyżury na korytarzu. Było ich niewielu. Dobrze zapamiętałam nauczyciela geografii, pana Gwiazdowskiego i jego żonę, nauczycielkę języka polskiego, nauczyciela śpiewu pana Kanta, który pięknie grał na skrzypcach. Matematykę wykładał pan dyrektor Pierowski, gimnastykę – pan Wyrko. Moją pierwszą nauczycielką była pani Seroczkowska, pan Michalski wykładał historię, a jego żona – literaturę.
Pamiętam, że w tamtych czasach w Telechanach żyli w zgodzie wyznawcy różnych religii. Do jednej szkoły chodzili razem: prawosławni, katolicy, Żydzi. Co czwartek była godzina religijna i wtedy uczniowie rozchodzili się po klasach: katolicy szli do księdza katolickiego, prawosławni – do popa, a Żydzi – do rabina. Mogę powiedzieć, że ci „nauczyciele” kolegowali się ze sobą. Nasza lekcja religii zaczynała się od modlitwy: „Boże, coś Polskę”. W klasie na ścianie nad tablicą wisiały od lewej do prawej portrety: Mościckiego, Piłsudskiego, Orzeł Biały a nad nimi krzyż. Dla każdego ucznia to było bardzo bliskie sercu, bardzo patriotyczne. Trzeba powiedzieć, że dzieci bardzo kochały Dziadka Piłsudskiego i kiedy zmarł w 1935 roku, to wszyscy nosili żałobę przez 3 dni. W tym samym roku Żydzi odeszli do swojej własnej szkoły.
Wielką uwagę nauczyciele poświęcali wiejskim dzieciom, które były biedniejsze od żydowskich i musiały pomagać rodzicom w gospodarstwie. Za spóźnienie nie karano, a przy wystawianiu ocen nauczyciele byli lojalni wobec tych dzieci. Dzieci te przychodziły na lekcje w łapciach. Na dużej przerwie wszystkim dawano czarną kawę i chleb ze smalcem. Z tą tylko różnicą, że dzieci z bogatych rodzin płaciły za ten posiłek, dzieci z biednych rodzin dostawały za darmo.
Dzieci, które uczyły się bardzo dobrze, po ukończeniu 7 klasy gmina wysyłała na nieodpłatne studia do Pińska albo Łuninca.
Gdy na dworze było ciepło, dzieci w czasie przerwy bawiły się na podwórku. Było to możliwe tylko pod opieką nauczyciela. Nie wolno było
samemu wychodzić na dwór. Zimą w czasie przerw chodzono parami po korytarzu i śpiewano piosenki. Podczas Bożego Narodzenia mieliśmy w szkole piękną choinkę. Wszyscy uczniowie śpiewali kolędy. Bawili się dookoła choinki, a potem dostawali prezenty: dzieci z bogatych rodzin – za koszt rodziców, a dzieci z biednych rodzin na koszt gminy. Prezenty dla biednych dzieci były czasasmi dziwne. Ja na przykład, jednego razu otrzymałam buciki, kawałeczek mydła i ciastko.
Był w naszej szkole również woźny, który, jak i nauczyciele, odpowiadał za dyscyplinę, dzwonił dzwonkiem, zapowiadając lekcje albo przerwę, pilnował jak dzieci się ubierają, sprzedawał kajzerki (bułeczki, które kosztowały 5 groszy).
Pamiętam też, że podczas świąt 11 listopada i 3 maja była bardzo ładna defilada. To było święto dla wszystkich mieszkańców Telechan. Na początku defilady szli rekruci, potem orkiestra, która składała się ze strażaków, dalej uczniowie i nauczyciele z proporcami. Pamiętam, że dzieci przygotowywały się do tej defilady dużo wcześniej: chłopcy wycinali z krzaków gałązki, a dziewczynki sklejały biało-czerwone kartki papieru i wychodziły piękne proporce. Machano nimi podczas defilady. Było pięknie. Potem w Domu Ludowym występował nasz nauczyciel pan Gwiazdowski i aptekarz pan Bocheński, wielcy patrioci Polski. Nie mogli oni zaakceptować i przeżyć przyjścia nowej władzy. Ostatni po przyjściu „Czerwonki „, jak nazywali miejscowi Sowietów, skończył życie samobójstwem.
Na szkolnym podwórku stał wysoki słup. Na nim codziennie latem wznosiły sztandar wolności dzieci z 7 klasy. Kiedy był „ostatni dzwonek” ( jak teraz się mówi o ostatnim dniu zajęć w szkole), to one wkładały białe ubrania i czapki i tańczyły na podwórku taniec „Piekarze”.
Ciekawe było życie harcerzy. Każdy z nas miał harcerski strój: czerwony krawat, czarny fartuch, guziki z przodu, pasek skórzany. Najlepsza uczennica 7 klasy była drużynową. W moich czasach drużynową była Marysia Mialik. Mieliśmy też zbiórki harcerskie.
Po przywitaniu graliśmy w siatkówkę, uczyliśmy się śpiewać, omawialiśmy, kto się źle uczy, kto niegrzecznie się zachowuje. Dla chłopców i dziewczynek zbiórki te były oddzielne. Latem my, harcerze, paliliśmy ognisko nad jeziorem. Śpiewaliśmy i tańczylismy. Było bardzo wesoło.
Latem było jeszcze jedno święto. Miało ono tajemniczą i piękną nazwę – Święto Morza. Urządzano je niedaleko pałacu Ogińskiego, który zniszczono po przyjściu Sowietów. Przez jezioro robiono pomost, łącząc 2 barki, z czego wychodziło miejsce dla tańców. Po bokach stały ławki, grała orkiestra. Młodzież tańczyła, dzieci biegały. Z Pińska na święto przyjeżdżali marynarze. Młode dziewczyny miały na głowie wianuszki z kwiatów, które puszczały na wodę. O 11 godzinie wszystkie dzieci szły do domu. Ale na tym święto dla nas się nie kończyło – w domu my otwieraliśmy okna i do rana słuchaliśmy orkiestry. Grano tango, fokstrota, mazurka, walca. Ślicznie śpiewały Hanka Kileszkowska i Lodzia Brzostowska. Było przepięknie!
Już w tamtych czasach przyjeżdżało do naszej miejscowości dużo turystów z Gdyni, z Warszawy, żeby zobaczyć Bug, Muchawiec, pałac i kanał Ogińskiego.
Już wcześniej mówiłam, że bardzo mi się podobały tamte czasy, ponieważ wtedy był wszędzie porządek. Na ulicach stały kosze na śmieci, codziennie chodził policjant i sprawdzał, czy wszystko w porządku.
„Leciał orzeł biały wysoko i odleciał. W 1939 roku po raz ostatni poleciał on bronić Ojczyzny, i trafiła go kula czarnego orła, i polała się krew, i zalała całą Polskę”. 1 sierpnia 1939 roku, gdy uczniowie przyszli do szkoły, ona była zajęta przez rekrutów wojska polskiego, którzy szli na front. Nigdy więcej nie uczyłam się w polskiej szkole.
W tym samym roku przyszli Sowieci. Wiadomość ta szybko obleciała Telechany. „Наши идут! Красная армия!” – słychać było ze wszystkich stron. Wiejskie dziewczyny ubierały się jak najładniej. Białorusini i Żydzi wybiegali z czerwonymi kokardkami przywitać ją. Długo ich nie było. Przyjechali.
Bardzo dobrze pamiętam: ciężarówka, siedzieli w niej żołnierze w pilotkach. Starszy wyszedł – okrągła czapka, ręce trzyma w kieszeniach i krzyczy „Здравствуйте!” Wydawało się wtedy, że wszystkim podoba się nowa władza, ale byli i niezadowoleni. Jeden marynarz z Flotylli Pińskiej powiedział ludziom: „Prędko wasze flaki będą wisieć jak te flagi”. Czerwone sztandary rozwijały się tam, gdzie był posterunek. Potem ktoś z ludzi starszych opowiadał, że powieszono tego marynarza za te słowa.
Pamiętam, że polscy żołnierze wtedy, ratując się od „Czerwonki”, szli na Hancewicze (tam była zbiórka), a potem do Rumunii. Ciężko było żołnierzom. Po tych samych drogach szli też miejscowi chłopi-złodzieje, którzy zabijali żołnierzy polskich, rabowali ubrania i obuwie i wrzucali ich do bagna.
Od tamtego czasu zajęcia w szkole były tylko w języku rosyjskim. Z nauczycielami obchodzono się bez ceregieli. Pana Gwiazdowskiego zabrano do celi do Kosowa, gdzie zmarł. Panią Gwiazdowską, jego żonę, ciężarną, z małym dzieckiem, wysłano w wagonie bydlęcym na Syberię. Nie było łatwo, ale ona – silna kobieta – wytrzymała to wszystko. Musiała wytrzymać. Wiem, że wyjechała do Polski dopiero po śmierci Stalina.
Tylko w pierwszych dniach wojny zostało zabitych dwa tysiące Żydów, którzy stanowili 70 procent mieszkańców Telechan. Partyzanci grabili wszystkich: biedniejszych i bogatszych. Wojna zmieniła życie każdej rodziny i całego narodu.
Potem szybko mijały lata, życie… Pytasz mnie: jak potrafiłam tak długo nie zapomnieć języka polskiego? Odpowiem ci na to pytanie. Kiedy biskup Świątek był u nas w Telechanach, zapytał mnie: „Dzięki czemu Pani tak dobrze rozmawia po polsku?” Odpowiedziałam: „Nie chciałam zapomnieć języka ojczystego!”
Moja działalność literacka rozpoczęła się w 2001 roku, kiedy zobaczyłam „Echa Polesia”. Opisałam Telechany, Kanał Ogińskiego, przyrodę.Potem napisałam artykuły „Szlachcianka”, „Moja szkoła”, „Tęsknota za Ojczyzną”, „Poryczanka”. Pisałam też dużo o Żydach. Można powiedzieć, że to oni odbudowali Telechany po I wojnie światowej, ponieważ otrzymywali pomoc z Ameryki i po 19 latach Telechany znów stały się uroczym miasteczkiem, które tętniło życiem.
Życie tak szybko przemija… Mam już 87 lat. Chciałabym jeszcze dużo czego zrobić, ale choroba mi nie pozwala. Jestem jednak szczęśliwa. Mam wspaniałą rodzinę. Mam bogatą przeszłość. W ubiegłym roku byłam na spotkaniu opłatkowym w konsulacie. Piszę swoje teksty do „Ech Polesia”. Dzięki Bogu mam jeszcze na to siły.
Czas rzeczywiście szybko leci… Rozmawiając z tą skromną kobietą, która nie zrobiła nic nadzwyczajnego, po prostu kocha swoje życie, rodzinę i historię swojej Ojczyzny, zrozumiałam, że tworzymy historię każdego dnia poprzez swoje myśli, słowa, czyny. Wiem, że być bohaterem każdego dnia o wiele trudniej, niż zostać nim jeden raz. Dlatego serdecznie dziękuję pani Ludmile Jakobson za rozmowę i mam nadzieję, że ten wywiad pozostanie na długie lata nie tylko w moim, ale też w Państwa sercach i umysłach.
Z Panią Ludmiłą Jakobson rozmawiała Karina Homziuk,
uczennica kl.11 Polskiej Szkoły Społecznej im.I.Domeyki w Brześciu