Postanowiłem odnaleźć dawne sposoby połowu ryb na wędkę. Poszukiwania zawęziłem do okresu międzywojennego i lat czerdziestych. Literatury na ten temat praktycznie nie ma, a ta co jest, to albo z dorobioną ideologią różnej maści, albo niewiele mającą wspólnego z rzeczywistością. Sięgnąłem do dalszych zakamarków mojej pamięci (nie myśleć, że jestem już taki stary, chodzi o zasłyszane opowieści), do notatek z rozmów z ludźmi, którzy pamiętają tamte czasy.

Po zebraniu materiałów pojawiła się refleksja, że wędkowanie dla większości poleszuków, było formą zbytku, rozrywką, na którą nie było wiele czasu. Była to domena dzieci np. podczas pasienia krów, niewielu dorosłych albo ludzi bogatszych z tzw. wyższych sfer. Na przykład ksiądz Filipowicz z Wereszczyna (właściciel Rotcza) był namiętnym wędkarzem. Nie raz zjeżdżali się do niego przyjaciele na wspólne połowy. W tamtych latach życie szarych mieszkańców Polesia wypełniała głównie praca w polu czy na zalanej wodą łące. Ryby jednak stanowiły znaczącą część pożywienia dla ludzi i inwentarza. Wędką nie można było zbyt dużo ich nałapać, w krótkim czasie. Znano znacznie skuteczniejsze sposoby. Ówczesne wędki różniły się od teraźniejszych. Do połowów podlodowych używano tzw. bleśniówek, spławikówek lub zastawiano kozule. Żyłki były trudnodostępne i drogie, dlatego też „z dziada pradziada” na rosochę czy gwoździki wbite w wędzisko, nawijano splot zrobiony z końskiego włosia. Spławik to kawałek patyczka lub stosiny piórka, haczyk ze szpilki, obciążenie z kawałka ołowiu. Robaki na przynętę kopano z pod sterty słomy, gdzie ziemia nie zamarzała.

Bardziej skomplikowanym urządzeniem była bleśniówka. Wędzisko o długości ok. 40 cm wykonane było z drewna i zakończone oplecionym oczkiem. Do żyłki lub splotu przywiązywano jedną lub dwie bleśnie (dzisiejsza nazwa: błystka podlodowa),  odlewane z cyny.   Kozule co prawda trudno zaliczyć do wędek (choć ktoś kiedyś je tak klasyfikował).

Letnie wędki i wtędy też znacznie się różniły od współczesnych. Oczywiście nie było węglówek z oplotem krzyżowym czy kątowym. Wędziska, zawsze jednolite, łączonych nie znano, były robione z kija leszczynowego, krótsze z kruszyny. Długość ich była różna, w zależności od potrzeb. Do połowów „z piechoty” na spławach w jeziorze czy sadzawce oczywiście musiały być dłuższe niż do „wędzenia” z czółna. Stosowano również tzw. samołówki , krótkie sztywne wędki, którymi obstawiano torfiarkę czy rów co kilka metrów. Żyłkę, a najczęściej splot z końskiego włosia pozyskanego z ogona, zawiązywano wprost do szczytówki.            Spławiki (nazywano je spławkami) wykonane były z sosnowej lub rzadziej  topolowej kory. Stosowano czasami również stosiny piór z gęsi, bocianów i innych dużych ptaków, chociaż one nie były zbyt trwałe, gdyż nie umiano ich zabezpieczać, poza tym „piły” wodę. Do obciążenia stosowano klepany na taśmę ołów. Haczyki na ukleje, płotki czy suchodupce,  wykonane były ze szpilki, na większe ryby trzeba było już kupić u żyda normalny haczyk z zadziorem, za dwa jajka (ok. dziesięć groszy na tamte pieniądze czyli były one bardzo drogie). Jako przynęt używano najczęściej robaków kopanych za oborą, raki oraz ślimaki.                                    Na duże szczupaki i sumy stosowano kotwice, wykonane przez kowala z Załucza Starego. Przypony do połowów tych ryb wykonane były z cienkiego drutu dobrej jakości. Na temat spiningu niewiele udało się mi ustalić. Błystki wykonywane były ręcznie z mosiężnej blachy. Ciągniono je za czółnem, uwiązane do grubszej dratwy z drutem, czyli coś w rodzaju trolingu (na Polesiu ten sposób połowu nazywano łowieniem „na dorożkę” – red. EP).

„Dorożka”. Amatorskie muzeum w Turowie. Foto: archiwum „Echa Polesia”

Nie było czegoś takiego jak strój wędkarza. Na ryby chodziło się w tym w czym na co dzień, a nawet zakładano najgorsze ubranie, bo i tak się pobrudzi. Co ciekawe zasadę tą stosowali wszyscy. Miało to względy ściśle praktyczne. Proszku do prania nie było, a jak był to dużo kosztował. Spodnie i koszula z tkanego płótna lnianego lub cajgowe (rodzaj grubszej tkaniny też lnianej), na głowie słomiany kapelusz lub czapka kaszkietówka. Od wiosny do późnej jesieni nie było potrzeby używania butów, a jeśli – to plecione sandały z łyka lipowego.

Poleskie łapcie. Amatorskie muzeum w Turowie. Foto: archiwum „Echa Polesia”

Połowy, tak jak i w dzisiejszych czasach raz były lepsze, raz gorsze. Nie wystarczyła sama wiedza o zwyczajach ryb i wiele umiejętności przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Trzeba było znać tajemne sposoby na dobry połów, połączone często z wróżbami. W tej materii wędkarstwo i rybactwo niczym się nie różniło. Przed wyjściem z domu kilkakrotnie trzeba było wszystko sprawdzić aby czegoś nie zapomnieć gdyż ponowny powrót po zapomnianą rzecz niczego dobrego nie wróżył i w zasadzie to można już było zająć się czymś innym, niekoniecznie rybami. W drodze na łowisko spotkanie kogoś z pustym wiadrem, czy koszykiem oznaczało lichy połów. Przewidywano również wpływy pogody. Sina tafla jeziora wróżyła chłody i wiatry, ryby wtedy nie „chodziły”. Patrzono na wierzby, bo przecież nawet dziecko wie, „że jak wierzba płacze, to ryby nie złapiesz”. Dym z komina jak się snuł po podwórku, to wróżyło dobry połów białej ryby, „ciśnienie w dół, płoć na stół”. Aby zapewnić sobie dobry połów, stosowano rozmaite sposoby. Przede wszystkim trzymanie kobiety (koniecznie swojej) za gołe kolano, przynosiło niemalże stuprocentowy sukces. Próg domu trzeba przestąpić najpierw lewą nogą, nie dotykając go. Przed pierwszym zarzuceniem wędki, drygawicy, czy sznura niewodu należało się przeżegnać i szeptem wypowiedzieć słowa „żeby Pan Bóg dopomógł”.  Pierwsza złowiona ryba miała również olbrzymie znaczenie. Płoć wróżyła obfity połów, okoń  zaś kiepski. Niektórzy chodzili do szeptuchy (najlepsza mieszkała na Chmieliskach, pomiędzy Grabniakiem, a Załuczem Starym) po specjalne ziele, najpewniej było ono protoplastą atraktorów. Po założeniu robaka na haczyk, obowiązkowo trzeba na niego napluć. Baby z bagien, topielic czy wszelkiego rodzaju diabłów i diablic, bano się jak ognia i o tym nie wolno było nawet rozmawiać. Pewnym antidotum na niektóre uroki było zawiązanie czerwonej szmaty.

Dawne wędkarstwo, czy rybactwo było i jest częścią naszej tradycji i zwyczajów. Zmienił się sprzęt, częściowo upodobania i potrzeby ludzi, ale sposoby na „dużą rybę” pozostały niemalże te same….. Zobaczymy kto najlepiej opanował tą sztukę, oczywiście na Święcie Uściwierza, w przedostatnią sobotę sierpnia.

Tadeusz Roczniak 

 pzw.org.pl/lublin

Od redakcji:

Warto może dodać jeszcze, że do aktywnych sposobów połowu ryb na Polesiu zaliczyć należy używanie ości. Mimo że metoda ta, obecnie zakazana i uważana za klusownictwo, bardziej przypomina polowanie na ryby – z dawnych czasów także powszechnie stosowana była przez Poleszuków.

„Ość”. Amatorskie muzeum w Turowie. Foto: archiwum „Echa Polesia”

Ościami, brodząc w wodzie, bito raczej większe ryby, kiedy podczas tarła traciły swoją ostrożność i wychodziły na płyciznę (jak np. szczupaki na końcu zimy-początku wiosny), lub z łodzi w ciemną porę doby, zawieszając na jej dziobie w koszyku płonącę łuczywo rozświetlające głębię toni.

Udostępnij na: