Pan wojewoda miesi ciasto
Pas kanału Ogińskiego nie jest może specjalnie imponujący swemi rozmiarami, ale jest w całem tego słowa znaczeniu uroczy, jest piękny: pas przezroczystej wody, oblamowany z obu stron omszałemi dębami, sosnami i olszynami, z miodnemi pniami na konarach niektórych z nich. Dużo wojna zniszczyła, ale nie mało ocalało mimo wszystko i trwa. I ta nieskończona poleska cisza, grająca komarami i ledwo dającym się odczuć powiewem. A te niemieckie betonowe bastiony, wieże i schrony, o historycznym już posmaku wielkiej wojny europejskiej, jakby w miniaturze – toutes proportions gardàes – nadreńskie zamki i ruiny feudalne. Uroczy jest pas kanału Ogińskiego.
No i te półtora wieku, jakie z godnością nosi na sobie. Wiec nie tylko pito i bito chłopów w owych czasach? Więc i tu u nas umiano już przekopać się wtedy przez 70 km. błot i podmokłych lasów. A cóżto za kapitały finansowały owo przedsięwzięcie książęco? Czy się przytem ktoś obłowił, czy też obeszło się bez tego? A kto robił plany i prowadził roboty? Gdzież ta politechnika, która wychowała konstruktorów kanału i skąd byli rodem i jakiego pochodzenia ci inżynierowie i urzędnicy Biura Budowy Kanału imienia J. O. Xięcia Hetmana? Mieszczaństwo było zduszone i biedne, a szlachta nie parała się nadmiernie nauką. Wskutek tego ówczesny uniwersytet krakowski doliczyć się nie mógł nawet skromnej liczby trzystu alumnów. Skąd wreszcie był robotnik, bo działo się to przecież w okresie pańszczyźnianego jeszcze niewolnictwa, gdy o bezojczyźnianym proletariacie mowy jeszcze nie może być.
Tyle pytań naraz się ciśnie i tyle z nich pozostaje bez odpowiedzi. Oficjalna historja, przynajmniej ta, rozwadniania przez szkoły i te ferje, w zasadzie nie interesuje się tego rodzaju tematami. Woli chodzić utartym i łatwym szlakiem plotkowania kto z kim, kiedy gdzie, która skolei, w jakim wieku i co z tego wynikało.
Z głównej miejscowości nad kanałem tym położonej, Telechan, odchodzi wojenna wąskotorówka do stacji Iwacewicze przy linji Brześć – Baranowicze. Jedynym tutaj większym przystankiem jest Święta Wola, stolica gminy świętowolskiej, rządzonej sprawną ręką pierwszobrygadowca, potem sierżanta legji cudzoziemskiej francuskiej i hiszpańskiej, a polskiego porucznika w rezerwie. Gdyby wam w pewnych chwilach narzucał się zbytkiem rozlewności i nadmiarem wielojęzycznego swego słownictwa, podwójnie bogatego, bo to i pierwsza brygada i dwie legje afrykańskie, plus rodzinne Powiśle w Warszawie, nie przejmujcie się tem bardzo, lecz jeszcze dolejcie, bo chłop to pierwszorzędny, jeden z tych, którzy wyrąbują gościniec do nowego Polesia.
Mając dość jeszcze czasu, skierowałem się ku cmentarzowi, tuż przy stacji położonemu na gęsto zalesionej wydmie. Był gorący, upalny dzień. Przyjemnie było zanurzyć się w haszcza i skryć się pod orzeźwiającym dachem odwiecznych sosen. Spokoju jednak nie było w tem miejscu choć z przeznaczenia smętnego i martwego, zbyt dużo bowiem życia wprowadzała tu kolonja bocianów, w liczbie kilkudziesięciu gniazd rozlokowanych po całym cmentrzu. Tak wielkiego ich nagromadzenia nie widziałem jeszcze nigdy w swojem życiu.
Włócząc się między grobami, raz po razie omal nie potknąłem się o jakieś kubki i naczynia, spoczywające na mogiłach, zwłaszcza starszego pochodzenia. Pozostawać to musiało niewątpliwie w jakimś związku z tradycyjną, przedchrześcijańską jeszcze objatą dla dziadów A te krzyże nagrobne, niskie, prawie beczkowate przewiązane u dołu małemi fartuszkami, czy nie kryją w sobie form, jakże bardzo już dawno przebrzmiałych, o koligacjach z megalitycznemi babami kamiennemi z epoki neolitycznej? A cóż to za tęgie pnie, przywalające całą mogiłę, jakgdyby miały na celu obronić świat żywy przed nieproszoną inwazją świata umarłych. Na najmłodszych mogiłach pień ten wstydliwie zadawalał się już tylko wielkością żerdzi, niezbyt grubej.
Nie trzeba było być wielkim filozofem, by uświadomić sobie w pełni, że znalazłem się w obliczu rzeczy starych, tradycji i wierzeń pradawnych, wtłoczonych omal przemocą w ramy chrystjanizmu. Mimo trzydziestu pokoleń, z jakimś uporem manjackim formy te nie pozwalają się ciągle jeszcze bez reszty strawić chrześcijaństwu – te wszystkie baby kamienne, obrzędowe objaty, żerdzie i pnie mogilne, stolińskie domki nagrobne drewniane, wzrowane na kamiennych dolmenach skandynawskich i t. d., i t. d.
Oto jest chrześcijaństwo poleskie w pierwszej połowie XX wieku. Gdybyśmy zaczęli uważniej obserwować życie poleskie, tego rodzaju ciągle jeszcze żywych reliktów i skamienielin znaleźlibyśmy nie mało, nietylko na cmentarzach, ale i w całym ustroju i organizacji życia religijnego i społecznego.
Na to ktoś powie, to jest religjonizm mas, i nie on może być wykładnikiem życia religijnego poleskiego ludu. Lecz skierowawszy naszą uwagę na duchowieństwo, będziemy musieli przyznać, że poziom tej warstwy naturalnych duchowych przywódców, z naszego punktu widzenia, pozostawiać będzie coś niecoś do życzenia. Znaną powszechnie jest rzeczą, jak było do niedawna z formalnem wykształceniem prawosławnego duchowieństwa. To też wielkim mirem nie cieszyło się ono ani u ludu, ani w wyższych warstwach swego własnego społeczeństwa.
Dziś pod tym względem niemało się zmieniło i ciągle się zmienia. Rośne poziom wymagań i formalnego wykształcenia. Wielu z najmłodszego pokolenia pod względem sposobu bycia, zewnętrznej prezentacji, poziomu intelektualnego zupełnie wytrzymać już może porównanie z takiem np. duchowieństwem łacińskiem. Ten proces zrównywania się postępuje bardzo szybko, tak, że za lat kilkanaście zniknie spewnością już zupełnie ten nieapetyczny, niechlujny i ciemny jak tabaka w rogu typ dawnego popa, tak często spotykany jeszcze ciągle na całem prawosławnem naszem terytorjum.
Rzecz jasna, że i wśród starszego pokolenia spotyka się intelektualistów, społeczników i prawdziwe, starochrześcijańskie sługi boże. Takiego bibljofila intelektualistę poznałem kiedyś na Wołyniu. Prawdziwy kandydat na fotel po Karolu Estreicherze. Innym przesympatycznym typem był omal już stuletni staruszek z Olszowej w Kosowskiem. Objął parafję w kilka lat po konfiskacie miejscowego kościoła w latach sześćdziesiątych zeszłego stulecia. Jemu to w znacznej mierze zawdzięczają piaskowscy, że nie skonfiskowano im majątku, że z podziemi ucerkwionego rodowego kościoła nie usunięto trumien i grobów rodzinnych, mimo żądania władz politycznych i duchownych. Dziś kościół ten popada w ruinę. Nie zdążył uleczyć się z ran zadanych mu przez wojnę i nie znalazł się ten, ktoby się nim mógł zaopiekować. Kilka miesięcy temu władze bezpieczeństwa zmuszone zostały zamknąć go ze względu na grożące niebezpieczeństwo zawalenia się. Jedna więcej ruina polska na Polesiu, jedno więcej zatrzaśnięcie drzwiami za uchodzącą przeszłością. I ten omszały patriarcha na tych ruinach, -samotny i dogorywający. Miał żonę, dzieci i wnuki, dziś nic z tego nie pozostało, nic, został sam na ruinach, wielki w swojem osamotnieniu i opuszczeniu.
Pomimo tych i podobnych, możnaby powiedzieć, wyjątków, pozostanie faktem w zasadzie to, że prawosławne duchowieństwo nie odgrywa żadnej roli w życiu społecznem swojej ludności.
W taką to nieskrystalizowaną i płynną ciągle masę, tak pod względem politycznym, etnicznym, jak i religijnym, zaczęły po wojnie wdzierać się najrozmaitsze nowinki, kierunki i ruchy. Masa poczęła fermentować. Zjawili się również i apostołowie rozmaitych wyznań i sekt religijnych, jakichś baptystów, badaczy pisma świętego itp., kaptujących sobie zwolenników, w sposób często pozostający w jawnej sprzeczności tak z głoszonemi przez siebie hasłami, jak i z zupełnie zwyczajną i przeciętną etyką i moralnością.
Z punktu politycznego najbardziej dla nas interesujący jest czy też była sprawa t. zw. obrządku wschodniego, która wywołała taką burzę nie tak dawno temu. Dziś wody już opadły i sprawę tę, przynajmniej w formie dotychczasowej, można uważać za definitywnie pogrzebaną. Jeśli chodzić będzie o Polesie, ośrodki obrządkowe utrzymać się jeszcze miały w powiecie kamienio-koszyrskim, a na północy jedynie w Bobrowiczach w gminie świętowolskiej w Kosowskiem, mimo bliskości takiego ośrodka obrządkowego jakim jest słonimski Albertyn Pusłowskich.
Ostatnie uaktywnienie polityki poleskiej musiało, rzecz jasna, otrzeć się i o problem religijny, ściślej religijno-polityczny.
Religja dotychczas wykładana była w szkołach przez duchownych prawosławnych w języku rosyjskim. Działo się to drogą zwyczaju i faktycznego przymusu posługiwania się podręcznikami rosyjskiemi, w braku innych. Wojewoda Biernacki stanął jednak na stanowisku, że niema najmniejszej racji, by zwyczaj ten był w nieskończoność kontynuowany. Równie dobrze, czy nawet większe do tego prawa możnaby ufundować, by religja prawosławna wykładana była w języku polskim.
Nie jest tak teraz na Polesiu, by za słowami nie szły czyny. Wkrótce też zostały wydane odpowiednie zarządzenia. Podobno w 30 tylko procentach wypadków spotkano się z silniejszą lub słabszą opozycją ze strony wykładowców. Masy, jak zawsze, pozostały obojętne. Nauczycielstwo przyklasnęło temu, gdyż była to woda na ich młyn. Krok ten bowiem wprowadzał zupełną standaryzację w nauczaniu, oraz zmniejszał odsetek błędów w wymowie i piśmie, co nie jest do pogardzenia z punktu choćby czysto pedagogicznego. Całe zaś społeczeństwo polskie, czasami aż skrajnie nacjonalistycznie nastrojone i dlatego może niestaroendeckie, murem stanęło, za taką polityką wojewody Biernackiego. Co się zaś tyczyć będzie sfer decydujących rosyjskich, czy prawosławnych, te milczą, przynajmniej pozornie. Nad wejściem do ich konsystorza w Pińsku wisi orzeł. Nigdy nie przypuszczałem ani nie wiedziałem, że instytucja ta, bądź co bądź przecież charakteru religijnego, była jednak instytucją państwową, o odznakach i prerogatywach urzędu państwowego. Przestąpiwszy te progi, nie zdziwimy się bardzo, jeśli otoczą nas sztabskapitany i pułkowniki genru istinno ruskiego. Pomimo tej atmosfery -milczenie, niech ono będzie zawistne i pozorne – ale zawsze milczenie.
Już dziś coraz wyraźnie poczynają się zarysować kontury nie tak dalekiej przyszłości: powstanie polskiego, nietylko w znaczeniu państwowym, kościoła prawosławnego. Chodzi o to, by pokolenie, które dojdzie do głosu za lat 20-30, zażądało wprowadzenia języka polskiego, jako sobie najbliższego, do cerkwi, oczywiście pozostawiając nikomu nieszkodliwy starosłowiański jako liturgiczny.
Jak łatwo się domyśleć tego rodzaju polityka i taktyka nie mogła iść w zgodzie z polityką i taktyką obrządku wschodniego, pracującego dla kogo innego i w imię kogo innego. Zapewne, interes państwowy niema nic przeciwko zjednoczeniu, lub unji łacinników z prawosławiem. Jeśli jednakowoż Rzym chce do unji tej doprowadzić, niech pertraktuje i rozmawia z hierarchją prawosławną, a nie wchodzi w płynne i niezdeklarowane pod żadnym względem masy i tak już dość zdezorjentowane ciągłą batalją o ich dusze i nietylko dusze.
Takby można było ująć sytuację i tendencje, przejawiające się obecnie w życiu religijnem Polesia.
O szczególnej strukturze i szczególnych okolicznościach tej części Rzplitej mówiliśmy niejednokrotnie, i to może było główną kanwą, na której snuliśmy nasze rozmyślania i obserwacje.
Zwycięscy, władcy i rządzący kierowali się zawsze zasadą „divide et impera”, jako dającą w rezultacie najlepsze jeszcze wyniki. Takiem jest życie i takim jest witalizm rzeczy dziejących się, choć nie zawsze będzie to aprobować może nasz zmysł moralny czy nasze nastawienie emocjonalne. Z drugiej strony leżało zawsze i leży w interesie podbitych i rządzonych tuszować różnice, scalać i formować się w jeden zwarty organizm. Zwyczajny konflikt idei i interesów, z dwu punktów widzenia oglądany.
Jeśli chodzić będzie o nasze kresy, polityka polska zdaje się zdecydowała się wyraźnie pójść w kierunku zasady rządzących, zasady imperium romanum. Polesie się polonizuje. Ukrainizm wołyński upaństwawia się, ale nie polonizuje. Tylko Ruś Czerwona pozostaje ciągle jeszcze białą plamą w polityce polskiej; ciągle jeszcze jątrzącą i najbardziej bolesną raną w ciele Rzplitej, ciągle jeszcze fantem, do którego niewiadomo jak podejść, jak do niego się zabrać, nacjonalistycznie, państwowo, liberalnie czy federalistycznie.
Jakie będą rezultaty naszej polityki kresowej, prowadzonej w myśl zasady imperium romanum?
W każdym razie na Polesiu zaczęło się coś dziać.
St. Żejmis
„Bunt Młodych”, 20.10.1934
Źródło: retropress.pl