Jeżeli jakiemuś gadowi oderwać ogon – odrośnie mu nowy. Oczywiście o ile nie urwiemy mu go przy samej szyi. U ssaków z tym już nie tak łatwo. Weźmy na przykład lwa. Jeśli jemu coś takiego się zdarzy to ogon na pewno nie odrośnie, nie ma na to szans. Komu on jest bez ogona potrzebny. Ogon dla lwa to ważna część. Ale głowa, łapy i tułów są równie ważne. Bez nich jakoś nijak. A oto od lwa został tylko ogon i żyje. Jednak tylko na pierw­szy rzut oka tak prosto to wygląda.

Lwa to bowiem nie koleżanka króla zwierząt. Jej imię ani z Lwem Tołstojem ani też z jego afrykańskimi imiennikami w ża­den sposób nie jest związane. Słowo „lwa” w miejscowych gwarach poleskich oznacza „to, co się leje”, „rzeka”, pochodzi ze stare­go indoeuropejskiego pnia i pokrewne jest słowu „lawa” a może i „Litwa”. Ta cecha odgrywa ważną rolę w tej opowieści.

Lwa, to rzeka w zlewni Prypeci. Bie­rze początek na Wołyniu, ale w nieco mniej niż połowie swego biegu przepły­wa po terenie Białorusi. Omija z zacho­du masyw Ołmańskich Bagien – jeden z większych łeśno-torfowiskowych kom­pleksów Polesia – dalej już pod nazwą Mostwy łączy się ze Stwigą, która z kolei opływa wschodnie krańce Olman. Stwiga zaś wpada już bezpośrednio do Prypeci. Lwa toczy swe wody po przepięk­nym terenie niemal zupełnie bezludnym. Melioracje praktycznie jej nie dotknęły, jeżeli nie liczyć dolnego biegu. Brzegi rzeki są wysokie, a koryto niezbyt sze­rokie, meandrujące. Wszystko to moż­na zaczerpnąć z książek i materiałów źródłowych i wywnioskować patrząc na mapę. Rzeka jest wręcz stworzona dla wodnych ekspedycji, podróży i spływów.

lwa1Postanowione – ruszamy na Lwę. Prze­widywany czas trwania wyprawy – od pię­ciu dni do tygodnia. Cel ekspedycji – roz­poznanie i próbne wytyczenie marszruty dla ekoturystycznych wypraw wodnych w przyszłości. Jeszcze jeden cel – zwiedzić Uroczysko Prostyń na lewym brzegi rzeki gdzie stał pałacyk myśliwski podarowany przez księcia Radziwiłła (Olmańskie Ba­gna znajdowały się w Radziwiłłowskiej Ordynacji Dawidogrodzkiej) brytyjskiemu attache wojskowemu w międzywojennej Polsce, generałowi Adrianowi de Wiartowi. General wsławił się w czasie pierwszej wojny światowej, w swojej ojczyźnie da­rzony był honorami jako jeden z wielkich bohaterów. Objechawszy cały świat i naoglądawszy się wszystkiego, ten angielski arystokrata belgijskiego pochodzenia wybrał ów trudno dostępny zakątek Polesia aby tutaj spędzić „jesień życia”. Generał mieszkał w Prostyni aż do wybuchu II wojny światowej wyjeżdżając do swej oj­czyzny tylko na zimowe miesiące. Tutaj zaś polował wędrował po lasach i bagnach, prowadził dziennik i inne zapiski…

Lwa jest dość daleko. Najpierw trzeba przyjechać pociągiem do Łunińca, tam przesiadka i znów pociągiem do stacji Horyń. Stąd autobusem do Stolina i na ko­niec do mostu na Lwie w wiosce Olmańska Koszara. Z tego miejsca już na wła­snych nogach. Stacja w Horyniu okazała się przepięknym, wysoce cywilizowanym miejscem, gdzie można wynająć min iwan w rodzaju taxi, który dowiezie do punktu docelowego za bardzo przyzwoitą opłatą.

W punkcie docelowym znów miła nie­spodzianka – dobrze wyposażona przy­stań dla turystów w uroczysku „Brzozowa Przystań” (nieco powyżej mostu jest par­king dla samochodów nie dojeżdżając do mostu z prawej strony). Wydzielone miej­sce na ognisko, zadaszone stoliki, altanka. I co jest rzadkością życzliwi miejscowi, nie nachalni jak to zwykle bywa, nie drę­czący pytaniami i natrętnymi propozycja­mi by się z nimi „integrować”. Miejsce jest dość popularne. Zanim zebraliśmy „flotę” zmieniło się tutaj kilka zmotoryzowanych grup odpoczywających.

Dostęp do rzeki bardzo dobry, wodo­wanie idealne. Wyruszyliśmy „namaściw­szy się” przedtem na drogę. Początkowo krajobrazy przypominają te widywane na innych rzekach poleskich: Jasiołdzie, Prypeci, Styrze, Gniłusze, Pinie – niewysokie, miejscami zabagnione brzegi, zalewane łąki przeplatane trzcinowo-iwowymi „dżunglami”, ciemnogranatowy zarys lasu na horyzoncie, odurzający zapach mięty. Wieś Koszara ukazała się na brzegu – serce zawyło. W większości domów świecą mar­twe oczodoły okien. Malownicze ruiny spalonego mostu, „dąbki” – miejscowe płaskodenne łódki – arcydzieło myśli inżynieryjnej i najwyższa technika wykonania. Zupełne bezludzie, tak jak oczekiwaliśmy.

lwa2Rzeka dosłownie chce udowodnić swoją „atrakcyj­ność”, pokazać swą różnorodność. Na krótkim (1,5-2 km) odcinku – to zwęża się do 5 metrów, to znów rozszerza do 30, to zwalnia bieg na długich odcinkach, to znów zakrę­ca, meandruje, uspokaja się. Pięknie. Ciekawie. Znajomo.

Nagle przybrzeżny krajobraz ulega radykalnej zmianie. Wprost na brzeg „wbiega” las. Prawdziwa olchowa puszcza. Brzegi są bardzo wysokie, nurt dość wartki. Z typowej po­leskiej rzeki Lwa przeistacza się w prawdziwie leśną, jakich na Polesiu jest już mało, praktycznie w ogóle nie ma. Przy­pomina się nam, że faktycznie jedna z odnóg Lwy, która dubluje jej główny nurt, znana jest kartografom jako Leśna Rzeczka. Ale sądząc z mapy, to jeszcze nie tutaj, choć moż­liwe, że jeszcze ją znajdziemy. Wszystko to przypomina Jasioldę w okolicach Porzecza, tylko skala wyraźnie nie taka. Tam był park, a tutaj prawdziwy liściasty las. Przy czym sądząc z mapy i opisu dość duży. Zaczęli pojawiać się ry­bacy – na brzegu i na motocyklach. Nie wiedzieć czemu wypytują nas o wieści z Ukrainy. Dumnie zadzieramy nosy. Z lewa trafia się wąski dopływ, jednak główne koryto wzy­wa dalej. W rzece trafiają się kłody, gigantyczne zwalone do wody olchowe gałęzie, konary i cale drzewa. W jednym miejscu wiosło, którym próbowaliśmy usunąć kłodę wesoło brzęknęło o kamień. To rzadkość na Polesiu.

lwa3Przebywamy kilka kilometrów. Wygląda na to, że mapa nie kłamie? Hura! jeszcze 2-3 dni będziemy mogli obser­wować to leśne dziwo. Stop, o to coś nowego. Woda staje się mętna, rzeka zwęża się 3, 2, 1 metr. Wiosła zamieniają się w drągi, którymi już nie wiosłujemy, a raczej odpycha­my się od płytkiego, grząskiego dna. Brzegi zarosły osoką i trzciną, żadnego widoku. Flegmatycznie poruszająca się bajdarka w końcu „osiada”. Pierwszy rekonesans połączo­ny z włażeniem na drzewa daje tylko taki bezsporny efekt, że znajdują się tutaj na pewno ścieżki łosi. Żadnych śladów rzeki. Z szerokiego i pełnego wody koryta z wartkim nur­tem zmieniła się ona w zarośnięty strumyk prowadzący do­nikąd. Ale z mapy wynika, że wybraliśmy właściwy kieru­nek! Przypominają się zatory na Jasiołdzie we wsi Zditowo, ale tam sytuacja była inna – nurt był, trzeba było tylko prze­bić się przez zator. Tutaj rzeka dosłownie chowa głowę pod ziemię, jedynie ogon wystaje. Trzeba zawracać.

Wracamy w niewesołych nastrojach. Kiedy już nie jest potrzebny, nurt się odnajduje. I to tak silny, że nawet trze­ba z nim trochę walczyć (oczywiście używać eufemizmu „walczyć z nurtem” na poleskich rzekach, może poza Prypecią i Prostyrem, jest raczej trudno). A żeby już było cał­kiem dobrze zaczyna padać drobny, chłodny deszczyk.

Spotykamy znajomych rybaków-ukrainofilów na moto­cyklach. Porozmawialiśmy. Okazuje się, że na ukraińskie pochodzenie „naprowadziły ich” nasze brodate fizjonomie. Oni sami, w odróżnieniu od nas byli wygoleni do siności i lekko pijani. Rozpytywanie o drogę nie daje efektów. Hydronimy „Lwa” i „Leśna Rzeczka” powodują zamieszanie. O ostatniej nie słyszeli, zaś pierwsza jest praktycznie wszę­dzie. Próbujemy inaczej – pytamy o wioskę Starina (położo­ną blisko Uroczyska Prostyń). Tutaj drogi nie ma – wszystko zarosło. Cóż począć?, przecież nie zawrócimy już drugiego dnia. Wariant zapasowy – próbować przedostać się do Horynia, potem na Prypeć i na Łań. Wyjechać koleją ze stacji Senkowicze. Pytamy o Horyń. Słowo to jest również słabo znane. Za to usilnie rekomendują nam „Rybacką Rzeczkę” – dziwimy się bardzo. Okazało się, że chodzi o opisany wy­żej dopływ, który omyłkowo wzięliśmy za ślepy szlak nad jezioro Wiry. Pożywiwszy się podarowaną rybą (pieniędzy rybacy nie wzięli – tak się nie godzi) zawracamy na Rybac­ką. Jak nam wcześniej powiedziano rzeczka początkowo wą­ska i bardzo bystra (dziwne, ze wcześniej nie zauważyliśmy nurtu) dalej rozszerza się i uspakaja. Wkrótce otoczył nas znów znajomy liściasty las. Pozostało nam tylko „ochać” i „achać” i zastanawiać się jak to wszystko musi wyglądać jesienią (nasza wyprawa ma miejsce na początku sierpnia). Zatrzymujemy się na skoszonej, nadbrzeżnej łące. W oddali skraj lasu, tutaj zaś stóg siana i cień dębu. To ostatnie wgarną porę – wydaje się, że zbiera się na burzę. „Wellcomski” [sieć telefonii na Białorusi] telefon stwierdza fakt naszego położenia w obrębie działania stacji bazowej we wsi Bierieżnoje stolińskiego rejonu. Lustracja terenu z wysokości wspomnia­nego wcześniej dębu, wespół z dokładnym studiowaniem mapy i posiadanymi informacjami doprowadza do wysunię­cia hipotezy o tym, że rzeka zmieniła koryto. Teraz główny bieg rzeki idzie wąskim dopływem (nie na wszystkich ma­pach zaznaczonym) łączącym Lwę i Leśną Rzeczkę, na jego brzegu właśnie pożywiamy się szczupakiem zaprawionym w kefirze i upieczonym w ognisku. Jeśli nasza hipoteza jest prawdziwa powinniśmy szukać zwrotu Leśnej na wschód i miejsca jej połączenia z głównym korytem Lwy. W prze­ciwnym wypadku wkrótce powinniśmy trafić na ciek o ory­ginalnej nazwie Kanava prowadzący do gęsto zasiedlonych terenów wsi Chotomieł i Rubiel. Nie jest to nam do niczego potrzebne, ale jako wariant zapasowy ujdzie.

Ranek wita deszczem i wiatrem (jak się potem okazało był to początek słynnego huraganu). Późniejszy czas po­winienem opisać jako dwie godziny jednego z większych zachwytów jaki przeżyłem w ciągu ostatnich lat. Odcinek Leśnej Rzeczki przemierzony w tym czasie, to prawdzi­wy kajakowy raj. Wąziutka i dość wartka rzeczka, wyso­kie brzegi z obu stron porosłe starodrzewiem liściastym z przewagą olchy. Często spotyka się naturalne „wrota” ukształtowane przez korzenie, karpy i całe pnie. Jeden z pni powalił się w poprzek rzeki (jest taki kadr w „Cza­sie Apokalipsy”), przepływamy pod nim schylając głowy. Różnorodność odcieni zieleni. Olchowy las jest zupełnie dziewiczy, jednak sprawia wrażenie bardzo zadbanego – gospodaruje w nim sama Przyroda. Cisza. Krótkie, pie­sze wędrówki brzegami rzeki obdarowują nas a to ufną sarną, która pozwała podejść do siebie na 20 metrów, to znów malowniczymi polanami wśród Olszaków, na któ­rych rosną potężne dęby przypominające czasy pogańskie. Na niektórych umocowane są barcie – atrybuty już pra­wie zaginionej sztuki półdzikiego leśnego pszczelarstwa – pierwociny ekotechnologii. To już drugie miejsce, poza brzegami Styru, gdzie mogliśmy je widzieć w tak dużej ilości. Trudny do opisania miodowy zapach. Idylla. Myśli płyną ku wieczności. Jedyne co zaprząta uwagę, to szuka­nie „drang nach Osten” – zwrotu Leśnej w stronę głównej „magistrali” koryta Lwy. Niestety nie ma go i już nie bę­dzie. Rozpoczyna się Kanava. Kanałem i jest: prosta, sze­roka, równa. Koniec bajki, witamy w rzeczywistości.

lwa4Kanava płynie przez otwarte przestrzenie – po wypły­nięciu z lasu od razu wiatr stał się wyraźnie odczuwalny, nie chronią od niego przybrzeżne zarośla. Wiatr jest bocz­ny – zachodni. Ani nie pomaga, ani nie hamuje – po pro­stu denerwuje. Nisko zawieszone mlecznobiałe chmury, chłodny porywisty wiatr, drobny, dość męczący deszczyk, monotonne pola na brzegach prostego do znudzenia kana­łu oto dzisiejszy typowy poleski krajobraz.

Chotomieł. Ogromna wioska, a dokładniej miasteczko. Na Polesiu często spotyka się wioski zaplanowane i zbudowane dla życia nad rzeką: Motol, Berezce, Porzecze. Drewniane przystanie, łódki, na których podczas powodzi podpływało się niemal pod sam ganek. Zdarzają się i dziś takie przypadki. Ale dziś jest to klęska żywiołowa, a wte­dy była to proza życia. Korzyści jakie przodkowie umieli czerpać z kłopo­tliwego sąsiedztwa rzeki gdzieś się zagubiły. Zo­stały jedynie problemy… Oto i Chotomieł – stolica budownictwa mostowego. Tyle mostów ile jest tutaj przerzuconych przez Kanavę osobiście nigdzie nie widziałem. Zza nich per­spektywa rzeki przypomi­na piękne widoki z Pragi czy Warszawy. Mosty stanowią dominujący element tego terenu i tworzą pewien mental­ny system punktów odniesienia. Na pytanie o lokalizację sklepu otrzymaliśmy odpowiedź: „Dopłyniecie do piątego mostu a potem…”. Mosty są bardzo różne, tak ze wzglę­du na pełnione funkcje jak i konstrukcje, ale żaden z nich nie okazał się „godny” tego by zostać naniesiony na mapę. Na najwęższym nie minie się dwóch pieszych, najszerszy i najpotężniejszy obliczony jest na furę siana, stado krów albo tabun koni. To ostatnie jest jak najbardziej aktualne, bowiem lewy brzeg Kanavy to wielkie pastwisko. Widok iście surrealistyczny: deszczyk, mgła i po horyzont pasące się dziesiątki i setki koni o przeważnie jasnej maści. Leśny raj już przebyliśmy, a tutaj cygański jakiś…

Nasze sprawy ciągną nas do wsi Rubiel. Tutaj rzeka rozle­wa się i spowalnia bieg. Na pierwszym większym rozgałęzie­niu kierujemy się na prawo w stronę mostu, za mostem skręt w lewo do końca wioski. Chotomieł i Rubiel w rzeczywistości stanowią jedną aglomerację. Ale o ile Chotomieł wygląda jak prawdziwa wioska to w Rubielu widoki są raczej miejskie. Nasze przybycie tam wywołuje wielką sensację. Próbując opisać zainteresowanym naszą marszrutę po raz kolejny przy­szło nam przekonać się, że powszechnie przyjęte nazwy tutaj się nie przydadzą. Np. w Rubielu rozróżniają Kanavę i Cakvę (która nie figuruje na żadnej mapie), ale gdzie kończy się jed­na a zaczyna druga, tego nikt nam sensownie objaśnić nie po­trafił. Lwa, jak już było mówione, to z pewnością rzeka Lwa, podobnie jak i inne rzeki, czy to Prypeć, Nil czy Amazonka w skrajnym przypadku, tak przynajmniej zrozumieliśmy. Horyń znany jest tu jako „Barkowa”. To jest nawet zrozumiałe: na końcu rzeki stoi rdzewiejąca w połowie zatopiona barka – pamiątka wylewu Horynia. A nasze bajdarki dostały za­szczytne miano „dębków” co odczytaliśmy jako spóźniony wyraz uznania dla ich zasług. Na pytanie o możliwość dosta­nia się na „dąbkach” do „Barkowej” odpowiedzi są zupełnie rozbieżne. Ruszyliśmy dalej mając nadzieję na autentyczność optymistycznego wariantu. Możliwe, że za rok będzie inna droga – widać jak rzeka przecina nowe koryto. Fragment z zatorami, zakręt! Takich meandrów nie widziałem nawet na Szczarze. Pokonując gigantyczne pętle jedna za drugą, za każdym razem zbliżamy się do celu o kilkadziesiąt metrów. Trzy kilometry na mapie płyniemy ponad trzy godziny. Na kolejnym odcinku śluza. Chwytając się osoki podprowadza­my bajdarki przy brzegu ku lewej rurze śluzy i przeskaku­jemy przez niewielki prożek. Do ujścia tego dnia i tak nie dotarliśmy – zanocowaliśmy w zakolu jednego z wielkich meandrów. Seans telefonicznych więzi z „wielkim światem” przyniósł dość kwaśne nowiny – podano ostrzeżenie przed sztormowymi wiatrami. Bzdura, stwierdzamy – najważniej­sze to się wyspać! Przed snem czynimy zakłady ile jeszcze zostało do Horynia. Nieważne, szczęście i powodzenia pole­ga stanowczo na suchym śpiworze i wełnianych skarpetkach.

Rankiem znajdują się setki powodów byle tylko wstać później. Bo to i deszcz i dzikie wycie wiatru i pieski chłód (+11°C) i złe duchy, które to wszystko zesłały. Jednak spe­cjalnie czekać pogody się nie chce – trzeba ruszać. Złe du­chy odpędzamy gromkim śpiewem. Kiedy wreszcie zza jednego z meandrów ukazał się Horyń pierwszym naszym uczuciem było autentyczne przerażenie. Wiatr goni wielkie bałwany, fale uderzając o przybrzeżne kamienie rozbryzgują się w drobne kropelki wzlatujące do góry na kilka metrów. W tym szumie fal z trudem się słyszymy. Woda również ma jakiś dziwny kolor przypominający barwą cementową zapra­wę. Ma się wrażenie, że to wczorajsze chotomielskie tabuny oszalały i z wielką prędkością pędzą do Prypeci. Horyń jest rzeką spławną, zatem rozumując logicznie dość głęboką, krę­ci się w głowie, a na takiej fali wywrócić się mieczem do góry to kwestia chwili. Podpływamy do samego ujścia, gdzie znajduje się przystań i umocowana jest jedna łódź zwracamy się naprzeciw fali i ruszamy! Odruchy ustępują miejsca pełnej świadomości tylko wtedy, gdy ręka przezornie chwyta gałąz­ki iwy rosnącej na przeciwległym brzegu obok stacji mete­orologicznej. Odpoczywamy minutę-dwie w oczekiwaniu na druga łódkę. Postanawiamy wykorzystać kaprysy pogody z zyskiem dla siebie, sczepiając łódki trzymane za wręgi two­rzymy prowizoryczny katamaran. Wiosłujemy już tylko po to by korygować kurs, lub by się rozgrzać. Ku naszemu zdziwie­niu rzeka jest w większości całkiem płytka. Wiosło prawie wszędzie zahacza o dno, raz po raz omijamy mielizny. Wiatr, prąd i fale dają tak silny, skumulowany efekt, że do Dawidogródka dostajemy się w czasie nieco dłuższym niż godzina. W planach mamy krótką wycieczkę po mieście, zwiedzanie Góry Zamkowej. Najpierw jednak nowa przeszkoda – pły­wający most pontonowy. Przenoska. Na brzegu wiatr zwała z nóg, przewiewa do kości. W łódce jest znacznie cieplej, choć i mokro. W oddali widnieje nowy dach z blachodachówki z napisem „Dworzec Autobusowy”. Muza dalekich podróży jakoś nagle wszystkich opuściła, choć jeszcze rankiem byli­śmy w pełni zdecydowani przebić się do Prypeci, ogrzać się i wysuszyć w rybackich domkach, popłynąć do kolonii czapli w ujściu rzeki Łań… Na krótkiej radzie wojennej cele ekspe­dycji zostały uznane za osiągnięte, szczególnie podkreślano zaś „niełotność” pogody. Wzięliśmy lodzie i pakowaliśmy się na peronie dworcowym. Ledwie zdążyliśmy wszystko poskładać a już podjechał „bus” do Pińska – zupełnie pusty. Wieczorem tego samego dnia byliśmy w domu.

Na tym można by było zakończyć, ale… Historia Lwy, rzeki, której został tylko jeden ogon długo nie dawała spo­koju. Sto razy zadajesz sobie pytanie: „A może coś przega­piliśmy?” Może gdzieś w zaroślach jest ukryte przejście, którym biegnie nurt? Może za 50, 100, 200 rozszerza się? A nuż zwyczajnie nie zauważyliśmy wschodniego zakrętu Leśnej Rzeczki zauroczeni jej pięknem? A jeśli rzeka jest do przepłynięcia w czasie wylewów, przecież byliśmy tam w czasie gdy woda miała najniższy poziom?

Niestety na ostatnie pytania przecząco odpowiadają źró­dła. Ekspedycja Grzegorza Rąkowskiego prawie 10 lat temu tak jak i my próbowała dostać się Lwą do Prostyni. Między innymi jej rezultat został opisany w znakomitej książce „Czar Polesia”, która stała się bestsellerem w Polsce. Skończyła się ta próba tak jak i nasza, choć miała miejsce w kwietniu. Za­tem nie w poziomie wody rzecz. O wiele później przyszła nam z pomocą popularna baza maps.google.com. Satelitarne zdjęcia Lwy odpowiadające skali 1:100.000 w pełni potwier­dzają informacje, jakie uzyskaliśmy od gościnnych rybaków – Lwa istotnie zmieniła koryto. „Nasz” zator ciągnie się kilo­metrami i nie jest jedynym. Odcinki rzeki, które nie wyschły rzeczywiście pozamieniały się w „starorzeczowe” jeziora. Zakręt Leśnej Rzeczki zupełnie wysechł i zarósł. Jak mają się sprawy poniżej? – łatwiej byłoby odpowiedzieć na to py­tanie eksplorując rzekę tam, gdzie już nazywa się Mostwą. Dobrze byłoby po drodze zajrzeć do Prostyni do generała Carton Wiarta. Tak też i zrobimy, kiedy tylko doczekamy wysokiej wody. Ostateczna odpowiedź zostaje oczywiście dla geografów i hydrologów. Jednak według naszego dyle­tanckiego mniemania Lwa nie odrzuciła ogona, ale znalazła dla niego nową głowę – teraz jest w rzeczywistości dopływem Horynia. Nie wierzycie – pojedźcie sprawdzić. Pomyślnych wiatrów i siedmiu stóp wody pod kilem (choć dla bajdarki jedna w zupełności wystarczy).

 

Tekst: Siarhij Sidaruk, Swiatasław Vałasiuk

Fotografie: Siarhij Sidaruk

Grafika: Krzysztof Wojciechowski

Tłumaczenie: Krzysztof Wojciechowski

Brześć

Udostępnij na: