Hawryłkowicze
Stoimy na niewielkim pagórku. Ciotka Inka (młodsza siostra ojca) wskazując na kilkudziesięcioletnią brzozę – „rośnie w kuchni”. Dalej idzie już opowieść, co i gdzie się stało, jak się chodziło, co i kto w poszczególnych miejscach robił. Taka spokojna opowieść o rzeczach i ludziach, których już nie ma, których, jak te fundamenty dawnego dworu, przykrył czas. Jesteśmy obok siebie, ale w jakże różnej czasoprzestrzeni. Ja patrzę na pagórek, na drzewo, na widoczne jeszcze zarysy charakterystycznego, kolistego podjazdu, ona stoi obok, ale jest tam. Teraz, po latach od tamtego wydarzenia, po jej odejściu, myślę, że ona „tam” była zawsze. Teraz „tam” na to „zawsze” już całkowicie wróciła. Bo zwykle pierwsi odchodzą ludzie, potem ich domy, najdłużej trzymają się drzewa, na miejscu zostaje zawsze ziemia. Czy chciałbym tu wrócić? Nie. Mój dom, drzewa i ziemia są już gdzie indziej.
Wygnanie
Dwór po wojnie poszedł na rozbiórkę. Na budowę szkoły. Na „rozbiórkę” poszła także cała rodzina. Rozpierzchła się po nowych miejscach, w nowym kraju i po świecie. Jako wojenny pogrobowiec, kontakt z rodziną ojca odzyskiwałem fragmentarycznie i na raty. Moje pierwsze wspomnienie, to przykuty paraliżem do fotela dziadek i roześmiana, tryskająca energią nastolatka, z krzykiem huśtająca łódką na jeziorze. To był już Człuchów. Pierwszy etap wygnańczej tułaczki. Dziadek, carski zesłaniec, ostatni dziedzic Hawryłkowicz, po wielu kolejnych przeprowadzkach, leży samotnie na cmentarzu w Kraczewicach (lubelskie), ciotka – z częścią rodziny w Bydgoszczy, przez groby tych wcześniejszych, na cmentarzu w Sielcu, przeszła droga. Teraz dogorywa pamięć.
Echo
Okres studiów w Warszawie to już częste wizyty u niej w Pionkach koło Radomia, dokąd po Poniatowej rzucił ich los. Była lekarzem i osobą o przejrzyście wykrystalizowanym systemie wartości. Nie emanowała nimi, ale po prostu wyraziście i jednoznacznie nimi się kierowała. Wartości proste, tyle że ubarwione swoistą patyną – bardziej oczywiste. Mleko z ładyszki i z kartonu jest niby to samo, ale smakuje inaczej. Rodziną zarządzała w sposób stanowczy i, na ile mogłem to ocenić, generalnie aprobowany. Gdy dzisiaj wspominam te pobyty, dostrzegam w jej codziennym sposobie bycia niebywałą koegzystencję utrwalonego echa tamtej przeszłości z twardymi realiami bieżącego życia. W jej projekcji te dwie rzeczywistości funkcjonowały razem, jednocześnie pozostając odrębnymi. Zadziwiający egzystencjalny fenomen, chociaż chyba dla osób „stamtąd” – nieobcy. Prawie w każdej sprawie, w naturalny sposób i jakby mimochodem, wracała jakąś analogią, aluzją, jakimś odniesieniem do tamtego co było, traktując to jednocześnie ze spokojnym dystansem i swoim specyficznym, równie zdystansowanym, poczuciem humoru. Obecna w niej przeszłość niczym jednak tej codzienności nie zakłócała i nie wypaczała. I ten rodzaj swoistego przesłania pozostaje aktualny do dzisiaj. Bo przeszłość to święto, a teraźniejszość to trud. Święto trudu nie zastąpi, a celebrowane na co dzień wypaczy teraźniejszość i zabierze przyszłość.
Prużana To cały odrębny rozdział w jej, już dzisiejszym, życiu. Jeździła tam, dopóki mogła, wykorzystując z każdej okazji. Pewnego dnia wpadła jak meteor z opowieścią, jak to, obchodząc budynek dawnego kościoła, natknęła się na młodego mężczyznę, układającego stertę desek. Okazał się być nim ksiądz Edward Łojek. Jej relacja o niezwykłych cechach nowego kapłana była w pełni prawdziwa. Był właśnie takim, jaki był potrzebny w tamtejszej rzeczywistości. Jego zasługą było nie tylko odzyskanie i odnowienie Świątyni, ale także nadanie jej swoistego rodzaju niepowtarzalnej żywotności. Potrafił w niesamowity sposób zmobilizować (i zorganizować) całą, jakże rozproszoną, dawną prużańską społeczność. Ileż czasu i energii wkładał w to, abyśmy wszyscy na bieżąco żyli życiem tego, już teraz naszego kościoła. Każdy, jak mógł, dokładał swoją cegiełkę, a 15 sierpnia zjeżdżaliśmy się gromadnie na swoje święto. Szkoda, że z jego odejściem te więzy zanikły. Był doskonałą ilustracją tego, że Kościół to są przede wszystkim ludzie.
Oczywiście, zostałem wciągnięty w wir tych aktywności i towarzyszyłem jej we wszystkich wyjazdach. W Prużanę zaangażowała się bez reszty. Po przyjeździe ubywało jej lat. Wiedziała wszystko, znała wszystkich, o każdym coś potrafiła powiedzieć, przez wszystkich witana serdecznie i z radością. Odwiedzała stare miejsca, starych znajomych. Różnym opowieściom i opowiastkom nie było końca. Tam, wraz z nią i przy jej pomocy, poznałem na nowo swego ojca – pełnego energii chłopaka zawadiakę, o zdecydowanie barwnej osobowości. Ona tam żyła. I jeżeli dzisiaj chciałbym jeszcze ją spotkać, to właśnie tam. Na porośniętych fundamentach dworu, przy barci na starym dębie z Pisankowego Sadu, u zaprzyjaźnionej rodziny państwa Kotów, czy też na ganku starej niani w Chwalewiczach.
Dwa światy
Przyjazd. Niewielki parking nieopodal Kościoła. W zjeżdżających się autokarach – My. Wychodzimy. Dookoła radosne twarze. Dorośli i dzieci. Śmiech, łzy, uściski, okrzyki. Radosne dwa dni. Nabożeństwa w kościele i na cmentarzu. Spotkania i obowiązkowe biesiady. Wspólny czas. Potem wyjazd. W odjeżdżających autokarach – My. Harmider wrażeń i sentymentów. I spokój powrotu. Tam – Oni. Ściana zastygłych w rezygnacji twarzy. Dwa światy – autokar i parking. Miejsca wyznaczyła historia. Decydował nieraz ślepy los i przypadek. Tak naprawdę to jedni i drudzy niczym się od siebie nie różnią, ale gdzieś tam głęboko utkany żal przydzielono tylko jednej stronie. Dlaczego?
Epitafium
Wojna nie tylko zabrała mi ojca – wyprowadziła mnie także z jego rodziny. Tej żyjącej i tej zmarłej. Z jej historii, zwyczajów, tradycji. Ciotka mi to wszystko przywróciła. To tak, jakby darowała mi dodatkowy kawałek życia.
Dziękuję.
To epitafium zamyka ostatni rozdział pięćsetletniej historii prużańskich Pisanków. Ja byłem już tylko wojennym odpryskiem tej rodziny. Ostatnim.
JÓZEF PISANKO