Echa Polesia 1/2008
Opis zdarzeń oparty jest na faktach, do opracowania których wykorzystałem pamiętnik pisany w Kazachstanie przez Tadeusza Bubień (mojego wujka). Należą do nich: 42 listy w oryginale, kartki pocztowe, dokumenty z NKWD, kołchozu, zdjęcia dokumentalne z miejsca zesłania, własne zapamiętane przeżycia oraz relacje zesłanych członków rodziny.
Wspanialy i krótki okres był mojego dzieciństwa. Doskonale pamiętam lata 1938,1939 i dalsze. Urodziłem się w miejscu czarownym, na Polesiu. Tu ongiś sięgała Puszcza Białowieska, pozostawiając relikty przyrody takie jak 200-300-letnie dęby, wielką, tętniącą życiem rozmaitość owadów, roślin, ptaków i zwierząt. Pamiętam roje kolorowych motyli, ciem, płynących w powietrzu ważek, koncerty świerszczy, żab i ptaków. Beztrosko spędzałem czas dzieciństwa z rodzeństwem w naszym sadzie, ogrodzie na łące pod czujnym okiem naszej opiekunki Mili. Zasypialiśmy w hamakach na świeżym powietrzu, cieszyliśmy się huśtawkami, kompozycyjnym zapachem kwiatów, owoców, itp. Tu mieszkał zlepek różnych narodowości: polskiej, żydowskiej, białoruskiej, litewskiej, tatarskiej, ukraińskiej, francuskiej i niemieckiej w obopólnej zgodzie. Nasi rówieśnicy przychodzili do nas w gościnę, na zabawy, a bariera językowa nie istniała. Mój ojciec – Aleksander Tumiłowicz był leśniczym, oprowadza! po kniejach myśliwych prawie z całej Europy, towarzyszyły im wykwintne damy pozostające u nas na obiadach. Tato po wybudowaniu dwóch domów, założył zakład fotograficzny. Zajmując się głównie zdjęciami, zrezygnował z leśnictwa.
Niepokoje roku 1939
Dobrze pamiętam lata: 1938, 1939 i dalsze. W połowie sierpnia 1939, tato otrzymał kartę mobilizacyjną na wojnę z Niemcami (należał do KOP, był plutonowym). Podczas obiadu pożegnalnego opowiedział swoje dzieje – „Pochodzę z bogatej rodziny ziemiańskiej. Rodzice moi Szymon i Zofia Tumiłowiczowie mieli majątek ziemski w Borsukowej Grzędzie koło Mińska.
Tu się urodziłem, mam starszą siostrę Olgę, zamężną z legionistą Oku- liczem (obecnie jest na liście katyńskiej – przyp. autora). Sierotą zostałem w wieku 16 lat. Rodzice aresztowani przez władze sowieckie zginęli, majątek rozgrabiono, a myśmy z siostrą uciekli. Ja cudem ocalałem, ukrywałem się w studni kolo naszego majątku przez ponad 6 miesięcy. Dobry sąsiad wywiózł mnie pod Baranowi- cze pod kopą siana, tam pracowałem jako parobek. Po zwycięstwie Wojsk Polskich osiadłem w Hancewiczach, gdzie byłem leśniczym, potem właścicielem zakładu fotograficznego”. Zwrócił się do mamy: Jadziu pilnuj dzieci, nie wiem, czy wrócę”. Ucałował nas, pożegnał słowami: „Zostańcie z Bogiem” i wyszedł. Więcej ojca żywego nie widziałem.
Ulicami Hancewicz maszerowały różnie ubrane oddziały pospolitego ruszenia z pałkami, szablami, karabinami. Miały bronić mieszkańców, bo coraz częściej mówiono o wojnie to z Rosjanami, to Niemcami. Przygotowywano zapasy żywności, budowano schrony, zamykano sklepy. Nocą przemieszczały się polskie wojska. Wykupywano sól, cukier, zapałki.
1. IX. 1939
Tadeusz Bubień skonstruował radio kryształkowe, odbierające audycje z Baranowicz (około 50 km od Hancewicz). Już 1 września wiedzieliśmy o wojnie. Tadzio mówił: „bombardują lotniska”; „naloty na Warszawę, Modlin”; „uderzenie z Prus”. Pierwsze naloty niemieckie – kilka bomb spadło na Hancewicze, są zabici i ranni. Zbombardowano Bara- nowicze. Widoczna nocą luna pożarów. Brak łączności radiowej. Przed 10.IX.39 pod wieczór, mama obandażowała polskiego żołnierza, dała chleb, mleko, koc, on już ledwo szedł. Siadł pod drzewem. Nadlatywał niemiecki samolot, dość nisko, zabijając ludzi na drodze. Uciekaliśmy do schronu. Żołnierz przymierzył, strzelił z karabinu, samolot wyleciał w górę i spadł za lasem, ludzie wiwatowali, chcieli pogratulować, ale żołnierz już nie żył. Dziś wiem, że honor był silniejszy od śmierci. Naloty ustały. Wiedzieliśmy, że Polska jest pod okupacją niemiecką.
17.IX.1939
Byłem świadkiem napaści wojsk radzieckich na Polskę. Pamiętam niezwykle upalne lato roku 1939. Już nie wychodziliśmy poza nasz płot. Do Hancewicz zjechała cała nasza rodzina. Mieliśmy spore zapasy w piwnicach, wodę z własnej studni, zapas opału, suchary, drób. Coraz mniej ludzi przychodziło do zdjęć.
16 września do późnej nocy babcia piekła chleb, nosiłem opał z drewutni. 17 września obudził mnie około południa chrzęst żelastwa, wystrzały, krzyki i rżenie koni. Zerwałem się z łóżka, starsi z rodziny już stali przy oknie za firankami. Wcisnąłem się pod łokciami. Całą szerokością naszej ulicy szło wojsko sowieckie. Na czele oddziałów jechał konno dowódca. Nagle cofnęli się wszyscy. „Boże od nas” – krzyknęła babcia. Rzeczywiście, na koniu podjechał dowódca pod nasz płot i zniszczył szablą 6 czy 7 garnków wiszących na płocie – do dziś nie wiem dlaczego. Rozległy się strzały – strzelano do polskich żołnierzy, którzy nie zdążyli podnieść rąk w górę. Padli zabici.
Za piechotą szły konie ciągnące na wózkach z kołkami działa. Głuchy huk, czołgi, jadąc spychały i miażdżyły z ludźmi i końmi stające nad rowami wyładowane wozy. Nie da się tego zapomnieć. Strzelanina przeniosła się na bagna i oczerety. Trwało to aż do zmierzchu. Wbiegła do nas przestraszona Poleszuczka – „Pani, tam czerwono od krwi, gęsto leżą zabici, nie dotrę do swojej chaty”. „Proszę przenocować u nas, zaraz podam kolację”. To bronił się Korpus Ochrony Pogranicza. Dziś wiem że nie miał szans, bo wojska ZSRR zaatakowały Polskę na całej długości granicy wschodniej (1400km).
Okupacja sowiecka
Zarządzono zebrania mieszkańców. Ogłoszono amnestię dla więźniów, powierzając im stanowiska. Powołano Radę Robotniczą. Zaczęły się spisy mieszkańców, tłumacząc, że armia radziecka wyzwoliła biedotę od panów i krwiopijców. Zamknięto sklepy. NKWD zarządziło stawienie się do prac publicznych wszystkich mężczyzn w wieku od 18 do 50 lat, po to, by sporządzić listy, potem wzywać na przesłuchanie. Wiele osób nigdy do domów nie wróciło. Piwniczne zapasy żywności malały. Nikt nie przychodził do zdjęć. Z banków nie można było pobrać oszczędności. Sąsiad również nie oddawał długu (to łącznie ponad 5000 zł strat). Jeszcze nam pozostały pełne szuflady monet, w tym srebrnych.
Wigilijne niespodzianki
2.XI.1939 r. urodziła się moja najmłodsza siostra Helenka, wnosząc wiele radości. Przed wigilią zgłosił się do nas gajowy, przynosząc choinkę i wiadomość od naszego ojca. Jest w Warszawie, pozdrawia, adresu nie podał. Nadszedł czas wigilii, starannie przygotowanej. „Pierwsza gwiazdka”, 12 potraw, 13 osób w domu, jesteśmy odświętnie ubrani. Ostatnia nasza wigilia w naszym domu rodzinnym. Modlitwa, biały obrus, dzielenie się opłatkiem, życzenia. Smaczne posiłki. Zapach prawdziwych świec, kręcą się na choince w różne strony ręcznie wykonane zabawki, aniołki, pajace, zajączki, wiszą cukierki… i o dziwo w tej sytuacji są dla wszystkich prezenty. NKWD zamknęło kościół… śpiewamy kolędy, po polsku na głosy.
Nagle łomot do okiennic, przekleństwa, jakiś żołdak krzyczy: „Kto tam pozwolił śpiewać, milczeć!”. Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy tu pod okupacją sowiecką. Zapanowała cisza… mogą nas aresztować. Tak przywitaliśmy Nowy Rok 1940.
Na drugi dzień mamy brat – Stanisław Bubień odjechał do Lidy, tam znalazł pracę w kantorze na kolei, jego żona Irena została urzędniczką, służącą i sprzątaczką biura. Wujek wykorzystał znajomość 4 języków (polski, białoruski, ukraiński, łaciński). Oświadczył nam: pomogę wam i wszystkim zagrożonym aresztowanym.
Ostatnie zdjęcie na progu naszego rodzinnego domu w Hancewiczach 24.11.1940 r., spotkaliśmy się po raz ostatni. Tym razem bez szwagra mojej mamy Jana Gilejko, który 25. IX. 1939 r. został w Stołpcach aresztowany przez NKWD pełniąc funkcję kierownika pociągu osobistego Polska – ZSRR. Uznany za szpiega, otrzymał wyrok 8 lat łagrów. Osadzony został w wiezieniu w Baranowiczach, maltretowany, przesłuchiwany odjechał na Kołymę 10.11.1940 r. w bydlęcym wagonie, o czym nie wiedzieliśmy.
Wywiadowca
28.11.1940 r. w Hancewiczach ciocia moja Gilejko Łucja urodziła synka Zbyszka. Dość ostra zima, dużo śniegu. Ale mamy sporo opału (drewna). Ciężkie sowieckie sprzęty pojechały na gąsienicach, wyciągają z lasu 200-300-letnie ścięte dęby. Ludzie szepczą „kradzież, rabunek”. Gajowy przywozi nam grube konary odcięte z tych drzew – wywożonych do ZSRR. Wkrótce odwiedza nas młody enkawudzista – „Zdjęcie zróbcie”. „Ładnie tu” – podoba mu się korytarz z ciągiem kolorowych witraży. Po zdjęcia nie zgłosił się.
Aresztowanie
W nocy z 11 na 12 kwietnia 1940 r. usłyszeliśmy łomot do drzwi, krzyki, przekleństwa – głośne „Otkroj!” (otwierać). Mama mocuje się ze sztabą drzwi, wepchnięta przez napierających żołdaków sowieckich pada, wszyscy z nas boso. Chcę podać ciapy, dostałem kopniaka. Jesteście aresztowani” krzyczy dowódca z pistoletem w ręku. Za nim dwóch żołdaków z ostro postawionymi na karabinach bagnetami, dalej dwóch woźniców.
„Ruki w wierch” (ręce do góry). Drzwi pozostały cały czas otwarte, straszny ziąb, dzwonimy zębami. „Będzie rewizja. Nie ruszać się bo strzelam” – krzyczy enkawudzista. Zaczęliśmy płakać wraz z niemowlętami. Ze stołu zrabowano 2 budziki, z szuflad biżuterię, zegarki, srebrne monety. Wszystko co było w szafach, na pólkach wyrzucone zostało na środek pokojów. Tyle futer, skóry na podłodze, jakieś ubrania… „Burżuje!” krzyknął enkawudzista. Drugi żołnierz miał broń wymierzoną na nas. Przed rewizją mama spaliła dwie szuflady pełne zdjęć, na pewno mających znaczenie historyczne. – „Gdzie zdjęcia?” – „Nie zbieraliśmy.” – „Gdzie mąż?” – „Na wojnę poszedł, nie wrócił.” – „Broni nie ma” – stwierdził. – „Rodzina Tu- miłowicz – macie pół godziny na odjazd.” – „Ale ja mam czworo dzieci.” rzekła mama. -„Milczeć! Możecie zabrać ze sobą 100 kg, a na dzieci 30 kg bagażu. Opuścić ręce!” -„Luciu” – zwróciła się mama do siostry, „zostawię Ci Helenkę, z dwoma niemowlętami was nie aresztują”. -„Dobrze miła, zostaw becik”.
Wszyscy pomagali pakować się, mama nakładała na nas jak najwięcej ubrań, babcia wkładała świeżo upieczone bochny chleba. Za chwilę łzy pożegnania, znaki krzyża zza firanek. Śnieg zakleja nam zapłakane oczy. Siedzimy w saniach na wiązce słomy. Za nami konwój NKWD z wymierzonymi w nas karabinami, mają koce. Mama trzyma nas przy sobie. Śpiewa „Kto się w opiekę…”. „Milczeć” słyszy, śpiewa dalej… Szepcze nam „módlcie się dzieci….”. Na stacji w Hancewiczach wsadzono nas do wagonu, zaryglowano wraz z żołnierzem. Do Baranowicz dojechaliśmy 13. IV. 1940 r. Nocujemy na peronie – bardzo zimno. Obok żołnierz z karabinem, całą noc chodzi, nie odzywa się. Rano zmieniają na innego. Pozwala nam się załatwić pod wagonem. „Nie uciekać – będę strzelać” – ostrzega.
Spotkanie ciocią Łucją Gilejko
Mama zdjęła pierścionek – „pozwólcie poszukać rodziny”. „Idź”. Długo nie wracała – zaczęliśmy płakać. „Nie płaczcie – bo rozstrzelam” – usłyszałem. Zrozumiałem, uspokajałem Justynę i Teresę. „Stasiu pić i jeść” – prosiły. Wraca mama z uśmiechem – „Są dziadek, babcia, wujek – w tamtym pociągu” – pokazuje. Idąc z powrotem do nas z wodą nie widzi, jak ciocia Gilejko zbliża się do nas etapami. Bierze raz Helenkę podnosi, kładzie na peronie, potem Zbyszka, taszczy bagaż, prowadzi Rysia za rękę… Zobaczyła mamę, nie umie po rosyjsku. – „Towariszcz, pierepraszaju (zamiast „izwiniaju”) o tam”… on nie rozumie. Odwraca się, wyciąga chusteczkę, ociera łzy… był człowiekiem. Rozkazuje brać niemowlaki, zwraca się do dwóch z jego konwoju, „podnieść”. „Nam nie wolno”. Rozkazuję – za niewykonanie rozkazu rozstrzelam was. Poskutkowało. Tak odzyskaliśmy Helenkę. Ciocia poszła do wagonu, myśmy jeszcze zostali.
Podróż, odjazd w nieznane
14.IV. 1940 r. załadowano nas do bydlęcego wagonu. O dziwo pomaga nam w tym nasz sąsiad winien nam 2000 zł, których nie zamierzał oddać. W wagonie ciemno, po środku piecyk bez kominka, obok dziura, po bokach dwie rynienki – to ubikacja. Dwie prycze przy ścianie, u góry dwa małe zakratowane okienka z drutem kolczastym. Z 15 na 16 kwietnia nocą ruszyliśmy. Usłyszeliśmy śpiewany hymn polski, „Boże coś Polskę”, „Serdeczna Matko” – śpiewano w wagonach. Konwojenci tłukli kolbami – ale byliśmy zaryglowani. Mijając polską granicę, skazańcy płakali. Trzymaliśmy się tobołów. Wagonem rzucało. Słyszeliśmy nieznośne „tratatach” (na złączach szyn koła uderzały). Mama trzymała Helenkę na kolanach. – „Pani co robić, znikł mi pokarm”. – „Niech Pani rozdrobi okruchy chleba, w ślinie rozpuszcza i daje”. Helenka ma biegunkę – jest tylko 40 pieluch. – „Niech Pani suchą kładzie na narobioną, siada, suszy ciałem, wykrusza i znów używa”. Nie mamy wody. Przez 13 dni i nocy ani razu nie umyliśmy się. Wchodzi felczer- ka. – „Chorzy są?” – „Tak dziesięciu.” – „Nie widzę, nic nie potrzeba”. – wychodzi. W Smoleńsku wnoszą kocioł lury, pływają buraki z jaglanymi cząstkami kaszy. „Na ponad 70 osób macie”. Zabrakło wszystkim. Ale wreszcie ciepła strawa… dzielimy się chlebem. Dają nam co dzień taką „zupę” – raz na dobę. Na stacjach kupujemy 1-2 wiadra wrzątku – wody czasem tam nalewają prosto z rury pod parowozem.
Pogrzeb zmarłych
Za Smoleńskiem 3 osoby zmarły. Zawiadamiamy konwojenta. „Dawaj zdechłych”. Chwytają za nogi, wyrzuca do rowu z komentarzem „wilki też muszą coś jeść”.
Opadły nas pchły, wszy i pluskwy. Niesamowite cierpienie. Powstają rany, czyraki. Wreszcie zesłańcy wpadli na pomysł. „Dziurę ubikacji” otaczają z czterech stron stojąc z kosami, a potrzebujący załatwia się, zachęcany „rżnij, niech im g… zostanie”.
W Aktiubińsku
23.IV. 1940 r. dojechaliśmy do Ak- tiubińska. Bezsilni, spadamy z wagonu, poraża nas światło dzienne. Nadzorca z batem spędza nas do kupy. Co za rozkosz, takie dobre powietrze. Wkrótce nadciąga zimne, z pyłem stepowym. Dają nam po kawałku czarnego chleba, żwir trzeszczy, połknąłem. Obok latryna. Belka na kółkach, rów. W potrzebie już nikt się nie wstydzi. Noc bardzo zimna, cała rodzina nasza jest razem. Dziadek zdejmuje kożuszek, okrywa nas, sam chodzi całą noc. „Zabija” marznące ręce. Świt 24.IV. 1940. Stróż niskiego wzrostu, ze skośnymi oczami, żółtej cerze, koziej brodzie, ze zwisającymi wąsami, w brudnych waciakach, rozgarnia batem zbliżających się tubylców.
Odjazd w stepy Kazachstanu
Po południu 24.IV. 1940 r. odjechaliśmy z Aktiubińska w miejsce naszego zesłania. Siedzimy na otwartej skrzyni ciężarówki, której burty zostały spięte łańcuchami. Konwój liczył pięć pojazdów, na każdym osobno jechała jedna rodzina. Niebo pokryły szaro-ołowiane chmury, zaczął padać deszcz. Jechaliśmy po rozmokłej polnej drodze wzdłuż słupów telegraficznych. Mokliśmy trzymając się łańcuchów. Helence przemokła całkiem chusta. W dali widniały ośnieżone szczyty gór Uralu. Ciągłe, groźne poślizgi na boki na stromiznach wzniesień. Z jednego samochodu na zewnątrz wypadła płachta z naczyniami. Kobieta rozpaczała, kierowca śmiał się. – „Wreszcie mam co zabrać do domu w drodze powrotnej”. Wjechaliśmy w dolinę, tam zaś bajkowy świat: mnóstwo dzikich tulipanów: białych, żółtych, bordowych z deseniami. Cudowny zapach…
Pietropawłowka
W dole rzeka, dojeżdżamy. W nurtach stoją trzy samochody z zesłańcami. Deszcz leje. Nasz kierowca wjeżdża, grzęźnie. Sprowadzają trzy woły, traktor. Pęka lina. Ciężarówka z babcią i dziadkiem Tadziem przechyla się niebezpiecznie. -„Chcą nas potopić” – krzyczy babcia. Okrutnie bite woły wyciągają dwa samochody, zdychają na brzegu. Nas wyciąga traktor z wołem. 10 minut przerwy. Zdyszane ciocia i mama wchodzą do biura, chcą nakarmić dzieci. Siedzący przedstawiciel wali pięścią w stół nakryty czerwonym płótnem. – „To nie ochronka – biuro Kraju Rad. Won!” Wychodzą zapłakane. Niemowlęta dalej głodne.
Kołchoz Kyzył-Ku – pierwsza noc w stepie
Zmierzch, dojechaliśmy tu przez rzekę z mostkiem kamiennym. Trzy obskurne lepianki bardzo niskie, dalej jeszcze dwie… powychodzili tubylcy, brudni, obdarci.
Enkawudzista powiedział nam: Tu będziecie żyć, pracować, rodzić się i umierać, a do Polski już nie wrócicie, bo Polski nie ma i nie będzie. Odjechał.
Podszedł gospodarz lepianki, polecił wnosić bagaże, nie mieliśmy siły… pomogli Kirgizi. Szliśmy długim korytarzem uplecionym z wikliny. Za jego ścianą odzywały się kozy ibarany. Brodziliśmy w rzadkim, cuchnącym gnoju po kostki, dochodząc do suchego małego klepiska. Wystąpiły trudności w oddychaniu. Gospodarz wypchnął pięścią trzy małe okienka – były z pęcherzy rybich. Wpłynęło rześkie, stepowe powietrze.
Kirgiz postawił ręczną naftową lampę. Załadował strzelbę, ułożył się na jednej pryczy i zaczął strasznie chrapać. Obudził się, odmówiliśmy pacierz, wsłuchiwał się. Zgasił lampę. Opadły nas pchły, wszy i robactwo spadające z pułapu.
Rano obudziło nas miłe ciepło samowara i zapach herbaty. Kirgiz z żoną i dzieckiem siedzieli pijąc „czaj”. Uśmiechał się. Z jednej półki zdjął drewniane czarki, zdmuchnął kurz, nalał kumysu (kobylego mleka), podał nam – natychmiast wypiliśmy. Wyjął z kieszeni spodni pasek pszenny, rozerwaliśmy go patykiem na klepisku.
Wytłumaczył mamie i Tadziowi, że jesteśmy 70 km na wschód od Ak- tiubińska. Reszta dnia zeszła nam na przesuszeniu rzeczy. Umyliśmy się po raz pierwszy od dwóch tygodni.
Na przełaj w step
Musimy wysuszyć rzeczy, tubylcy myślą, że te rzeczy są na handel, dotykają, targują się, nie znamy ich języka. Babcia zarządza powrót do lepianki, co oburza Kirgizów. Noszę z odległej rzeki wodę – po 14 dniach i nocach trzeba się umyć. Niemowlęta nie mają mleka. W oddali są pastuchy, widać kozy i owce. Idę tam z mamą. Kłaniam się wielokrotnie, na migi prosimy o mleko… Kirgiz w kożuchu i czapie baraniej kijem wytrąca mi polski duży kubek emaliowany, ogląda w trawie. Podnosi, doi kozę, podaje mi mleko. Szybko łykam. Powtarza czynność, podaje mamie, przygląda się jej niebieskim oczom, znów pusty kubek.
Oddaje nam z mlekiem, wskazuje kijem lepianki. Kłaniamy się, on spluwa wzdłuż kija. Odchodzimy, daleko w step echo niesie polskie piosenki, które śpiewa mama.
Pod nogami morze pachnących tulipanów. Następny dzień, świt. Przed naszą lepianką stoi zaprzęg z wołami, brygadier wpada – „Zbierajcie się, jedziemy do innego kołchozu”. W pośpiechu zbieramy rzeczy, ubierać się nie trzeba – spaliśmy w ubraniach. Na wozie jedzie dziadek z niemowlętami i bagażem. Pozostali idą piechotą. Ciocia z Tadziem na zmianę niosą Teresę i Rysia, potykają się o kępy traw. Rosa, wszyscy są mokrzy po pas. Woźnica śpiewa: „Kag da ja był Kirgiz, jeł mo- cha, pił Kumys; Kag da stał Kazach, uj bajaj, prapał kursak”. Oznaczało: kiedy byłem Kirgizem, jadłem mięso, piłem kumys. Stając się Kazachem straciłem brzuch. Doszliśmy do kołchozu Czan-Czar kompletnie wyczerpani.
Zderzenie z obcą kulturą
W poprzednim kołchozie byliśmy jedną rodziną polską. Tu spotkaliśmy Polaków, mogliśmy porozumieć się po rosyjsku. Zamieszkaliśmy w lepiance opuszczonej karnie przez Kazacha za niestawienie się do pracy. Brak pieca. Dziadek z Tadziem rozpoczęli budowę, ja nosiłem wodę i glinę. Wyjrzało słońce. Znów wynosimy rzeczy przed lepiankę. Musimy coś sprzedać, żeby zaskarbić łaski tubylców w tym kołchozie. Piec zawalił się. Nie mogliśmy się ogrzać. Rano z wielkim krzykiem wpada do lepianki brygadier. „Wstawać do pracy lenie, jesteście skazańcami”. Bez posiłku wychodzą: mama, ciocia, Tadzio. Noszą worki pszenicy po 50 kg. Przewracają się. Kirgiz-nadzorca bije biczem po nogach. To pierwsza niewolnicza praca. Tu kobiety pracują, mężczyźni odpoczywają. Rok 1940, to najgorszy dla nas okres przystosowawczy. Z radością odkrywamy niespodziankę. Tadzio przynosi z poduszki poprutej bagnetami aparat. – Jest, przejechał” – stwierdza. Trzeba nie lada odwagi, żeby podczas rewizji włożyć niepostrzeżenie do poduszki. Za to mogli nas rozstrzelać. Tu wykonaliśmy zdjęcia dokumentalne. W następnym dniu bronowanie stepu, zagony po 9 km. Brygadier uczy bić woły aż do krwi… Od świtu do późnego wieczora obowiązuje praca za tzw. trudodzień – 100 gramów chleba, młodociani mają tylko 50 gramów. W kołchozie Czan-Czar nie płacą nam nic aż do lipca 1940 r. Potem otrzymujemy wóz siana… „Można sprzedać” mówi priedsieda- tiel. Wszyscy chorujemy na malarię. Nie leczona prowadzi do śmierci. Nie wolno nam nigdzie odejść poza rejon pół kołchozowych i część stepu (bez pozwolenia). Priedsiedatiel zezwala mamie iść do Aktiubińska po chininę – 70km przez step. Podjeżdża kawałek, dochodzi piechotą, dostaje chininę, malaria mija.
Nieszczęścia w kołchozie Czan-Czar
Tadziowi rozliczeniowa wyrzuciła kartkę przez okno z dwutygodniowym rozliczeniem pracy, podpisany przez brygadiera. -„Za młody jesteś, żebyś tyle dostał trudodni”. Nie płacą nadal.
Idę nad rzeki Karhała i Żyzdybaj (górka), łowię ryby. Mamy co jeść. Zbieram łajno bydlęce z rodzeństwem na opał, suszymy, w nocy kradną (nie było oznaczone). Łowię susły, jestem głodny całymi dniami. 5-6 susłów dziennie to za mało. Chodzę w step po cebulę dziką boso, nie mam butów. Dopada nas ponownie malaria. Ataki coraz częstsze, nie mamy siły chodzić. Mama idąc (za zezwoleniem NKWD) piechotą do Aktiubińska zdobywa chininę, znowu nawiązuje kontakty – oddaje film do wywołania. Dostałem od babci za dużą dawkę (pomyłkowo), tracę przytomność, mam bóle serca. Głodujemy, dziadek puchnie. Mama z ciocią zostały dojarkami kóz, krów, kradną mleko, odżyliśmy. Mam się uczyć na pastucha – mówi brygadier – umiem liczyć do 100. To nie jest łatwe, nie umiem szybko wsiadać na konia, dostaję baty. – „Bez nich się nie nauczysz” mówi starszy pastuch. W lepiance nie przyznaję się do tych razów. Idę ponownie w step na naukę. Widzę już ognisko pastuchów. Nastąpiłem boso na żmiję, ugryzła, ze strachu mało nie zemdlałem. Wiem, parę godzin życia. Biegnę… pokazuję moim nauczycielom, „syczę”. Zrozumieli. Nóż w ognisku, Kirgiz wyssał ranę, wypluł krew. Nożem z żaru przedziurawił stopę, wycisnął, do kubka z wrzątkiem wrzucił zielsko. -„Będziesz żył”. Podziękowałem zaskoczonego całując w ręce. To poza ich zwyczajem. -„Co Ci jest?” mama pyta. -„Kolce w stopach”. -„Szybko wyjmuj!” Nie pokazałem owiniętej w szmaty krwawiącej stopy. Dwa tygodnie miałem gorączkę, w nocy różne mary mi się śniły. Owijam szmatami stopy, związuję sznurkami iw step, byle nie boso. Noszę codziennie wodę z rzeki. Dostajemy 16 kg pszenicy, kręcę kamienie żaren. Nosimy na rękach Zbyszka, ma krwawe biegunki, chudnie. Mamy niemowląt w stepie, wrócą po zmierzchu. Tadzio nie wraca cały tydzień (musiałby iść 7-8 km). Jest łubiany, cenionyjako dobry woźnica. Wychodzę w step – tym razem jestem oczarowany. Miliardy polnych koników koncertują, wokół kolorowe motyle. Siadłem, słucham tej wielkiej orkiestry. Kilka kilometrów ode mnie pojawia się trąba powietrzna, rośnie, potężnie. Uciekam ok. 1,5 km biegiem do lepianki.
Mama składa podania do NKWD „Chcemy do Aleksandrówki, tutaj nie przeżyjemy”. Idę z mamą. -„Weźmiesz kradzionego mleka dla Helenki Zbyszka, uważaj żeby Cię nie złapali”. Przerwa wkrótce na obiad. Kirgizka doi kozę od tyłu, ta załatwia się do wiadra z mlekiem. Mama krzyczy do niej, „Przecedzi się, a w kotle przegotuje” – słyszy w odpowiedzi. Kawałek mięsa (to rzadkość) wisi na kołku – to do dużego kotła na obiad kołchoźnikom. Pełno much. Obmyć trzeba, mówi mama. Znowu słyszy „Przegotuje się”.
Kirgiz proponuje w kołchozie Czan-Czar lepiankę za 400 rubli. NKWD zezwala na zmianę kołchozu. Predsiedatel nie zgadza się. Argument – „Polacy to dobrzy kołchoźnicy”. Musimy wyjechać pod konwojem do Aleksandrówki (to tylko przez rzekę). Nie zapłacili nam za trudodni. NKWD poleca dać zboże. Zwlekają.
Alesandrówka
Do rzeki blisko (50-60 metrów). Dziadek dostał pracę stróża, ciocia z mamą są dojarkami. Z braku paszy zdechło tu ponad 100 krów, sporo owiec wilki rozszarpały. To większy kołchoz – 6 czy 7 rodzin polskich, do Aktiubińska około 50 km. Jest poczta.
Łączność z Lidą
Od początku piszemy rozpaczliwe listy do brata mamy w Lidzie, prosząc o paczki. Jest on także łącznikiem między nami i naszym ojcem w Warszawie, do czasu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Jego rodzina od świtu stoi w kolejkach by zdobyć dla nas żywność, machorkę, herbatę – wysyła do nas paczkami, tu część kradną na poczcie. Listy otrzymujemy często. W jednym z nich pisze: „Podgrzejcie, zmarzł”. Tadzio podgrzewa. Między wierszami ukazuje się brązowe pismo z cennymi wiadomościami. „Napisał mlekiem” – stwierdza Tadzio. Jaszcze jeden list, wiadomość szyfrem pod znaczkiem. Wujek przestał ryzykować, myśmy listy spalili. Ciocia z mamą dostały zezwolenie na wyjazd po chleb do Aktiubińska. Sprzedały wiele sukienek i rzeczy, zawiozły też z Tadziem Justynę do szpitala w Aktiubińsku – szkorbut, wyschła, wszystkie zęby się ruszają. Znajoma polska pielęgniarka znalazła miejsce. Kołchoz Czan-Czar wypłaca należności 2 pudy pszenicy, reszta siana. Zboże zostało, sprzedano za ruble. Z Aktiubińska nasi kołchoźnicy przywożą aż 22 kg chleba – za sprzedane rzeczy – zamieniamy na suchary.
16.VII.1940 r. umiera mój brat cioteczny Zbigniew Gilejko, a 22. IX. 1940 r. moja najmłodsza siostra Helena Tumiłowicz. Kilka dni wstecz trzymała się kurczowo moich rąk, obnoszona wokół lepianki, śpiewamy jej piosenki. Teraz idziemy ku wzgórzu, gdzie stoi z patyków zrobiony krzyżyk dla Zbyszka. Od tej pory, będzie śpiewać im wiatr stepowy i orły. Zmarli z głodu i chorób.
Wzgórze Czyjlin
Spotykamy z Tadziem Babaja Kirgiza. „Idę do swoich przodków, jesteś chory, ale iść możesz” – zwrócił się do Tadzia. -„Chodź i ty, znasz step” kiwnął na mnie. Doszliśmy i widzimy jakieś kurhany. Kirgiz rozłożył dywanik i bił pokłony. Myśmy klęcząc w trawie robili to samo. O dziwo zauważyliśmy ciągnący się ze wschodu na zachód pas błękitnych tulipanów, jak gdyby przechodzące przez kurhany. Tadzio powiedział „Tam Polska 5000 km od nas”.
Ogarnęła nas niespotykana tęsknota, pociekły łzy – Kirgiz to zauważył, wzruszony przygarnął nas ręką do siebie. Nie powiedzieliśmy ani słowa. Zrozumiał, że żal nam jego przodków. – „Tu leżą moi dziadkowie rozstrzelani przez żołnierzy sowieckich”. „Nie chcieli oddać jurt, dużych stad owiec i koni do kołchozu”. Od tej pory wszyscy Kirgizi i Kazachowie stali się naszymi wielkimi przyjaciółmi.
Zabłądziłem w stepie
Wybrałem się po cebulę idąc ku wzgórzu „Kinderluk”. I nagle opadła mleczna mgła. Straciłem orientację w tym moim miejscu. Wróciłem do lepianki, rano wzdłuż rzeki z pokaleczonymi stopami na kolanach, o mój powrót modliła się babcia. Mama sądziła, że nocuję z Tadziem, który tygodniami nia wracał do lepianki.
„Pieretykoły”
Coraz trudniej o opał. Idziemy z dziadkiem daleko w step, dźwigamy po pół worka „kiziaku”. Mało krów. Łowimy pędzące stepem kuliste krzaki „pieretykoły”. Co dzień po kilka na opał.
Baty w stepie
Nadal proponowano mi uczyć się na pastucha, lub iść do szkoły. Krótko byłem w miejscowych Jaślach” – coś w rodzaju „Dom Dziecka” – dowiedzieliśmy się, że to tylko dla dzieci obywateli ZSRR. Znów idę do pastuchów, którzy są niedaleko mamy i cioci dojących krowy. Drogę zajeżdża mi „bajec” na koniu. – „Kto ty?” – „Polak”. Bez słowa zaczął mnie bić batem. Uskakiwałem przed koniem. Wołanie o pomoc usłyszała mama, zdyszana przybiegła z widłami. Dostała batem, który owinął się wokół ręki, wyrwała oprawcy, dostał widłami. – „Zgłoszę do NKWD!” Tego się bali. Jeździec pomknął w step.
Tama na rzece Karhała – dostałem szkolę…
Susły już śpią w norach. Zresztą po ostatnich przeżyciach, postanowiłem więcej ich nie zabijać. Wylewając wodę złapałem 2 dorosłe, za nimi wyszło 9 osesków. Zrozumiałem, że zabiłem rodziców. Nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Predsiedatel zarządził budowę tamy – przy dwóch wzgórzach rzeka była dość wąska. Wszyscy mieli pracę. Ja małolat mam 50 gramów chleba za tmdodzień. Były wielkie plany nawadniania. – „Nie będziesz dźwigał, idź do szkoły” powiedziała mama. Poszedłem. Wszystko po rosyjsku. Po dwóch tygodniach byłem pod opieką komsomolców, a nauczycielka biła mnie wskaźnikiem do tablicy najbardziej po łydkach, chociaż nie byłem najgorszy. Tadzio odkrył siniaki, przyznałem się. – „Nie zapominaj mówić po polsku, mimo sińców”. Zapamiętałem.
Korespondencja z wujkiem z Lidy urwała się, wiemy o wojnie z Niemcami. „Wszystko na front”. Znów głodowanie. Jak zimą chodzić do szkoły? Z wojłoków wyrosłem. I całe szczęście. Uczę się w lepiance z książeczki do nabożeństwa i czasopism nadesłanych od wujka. Dowiedzieliśmy się, że jest prawdziwa ferma krów. W kołchozie nie zebrane zboże zasypał śnieg, kłoski wystają. Przywieźli dwóch Czeczenów. Nocą zebrali oni garści kłosów. Rano za kradzież mienia kołchozowego rozstrzelało ich NKWD.
Wilki pożarły bohatera
Z frontu na urlop w styczniu 1942 przyjechał z licznymi medalami bohater, opowieściom nie było końca. Krowy z głodu padały, ale koń dostał racje trawy stepowej. Zaczynała się zawieja. Odjechał do Aktiubińska. Wkrótce NKWD aresztowało predsiedatiela Aleksandrówki, bo „ukrył żołnierza, który nie stawił się na front.” Dopiero wiosną znaleziono na drodze jego szablę, karabin, część podkutego buta i medale, czteroletnie dziecko z kołchozu Czan-Czar też tego roku pożarły wilki.
Wilk
Bałem się wilków. W lutym 1942 r. w lepiance zimno, przykrywaliśmy się dodatkowo trawą stepową. W nocy wszedłem z dziadkiem, pod zaspę śnieżną, był okropny mróz. Wołałem dziadka, nie ma, wracam do lepianki. 6-8 metrów ode mnie stoi olbrzymi wilk (basior). Odjęło mi mowę, włosy stanęły dęba cofałem się powoli, by osłonić plecy o lepiankę. Nie mogłem wydobyć głosu. Wreszcie krzyknąłem „Wiiilk!!!” Zerwały się i wybiegły z widłami mama i ciocia. Wcześniej dziadek nie zauważył tego, że nie wróciłem i zamknął drzwi na za- tyczkę z kółka. Wilk odszedł, zżerając po drodze ścierki.
„Bies Kunak”
Wielka zawieja śnieżna. Kirgiskie święto, „Bies Kunak”, czyli „Pięciu podróżnych”. To na ich pamiątkę urządza się spotkanie przy olbrzymim kotle, gdzie gotuje się łazanki z kawałkami baraniny (nas na to nie stać), a biesiadnicy z zakasanymi rękawami wyławiają łazanki i mięso prosto z kotła, snując wspomnienia i opowieści. Wyznaczony losowo stróż pilnuje zachowania rytuału. U pułapu rozświetla mrok naftowa lampa, a pod kocioł bez przerwy podkłada „kiziak” kucharz. (Z opowieści Tadzia).
Pęka tama – powódź
Wiosna 1942. Mama dobrze powozi końmi, jedyną parą w Alek- sandrówce. Predsiedateł wyznacza – „Pojedziesz ze mną po chleb do Aktiubińska”. Pojechała. Wracając zauważyła pękającą tamę. – „Nie pojadę”. – „To zastrzelę”. Predsiedateł wyjmuje pistolet. Mieszkańcy czekają na chleb… – Jedź, ciebie konie słuchają. Módl się do swego Boga, bo oboje zginiemy i wymrą z głodu mieszkańcy”. Ruszyła, przyjechała. W kilka minut potem głuchy grzmot i walące się bałwany z lodowatą krą oznajmiły wszystkim koniec tej budowli. Dołączyły się wylewy rzeki Żyzdybaj. Zaczął padać deszcz. Woda zalała około 1,5 km terenu wokół nas, na trzy tygodnie odcinając nas od świata. Dzięki dostawie chłeba mieszkańcy przeżyli.
Sowchoz „Zaria – Swobody” (Zorza Wolności)
Uciekamy znów, by być bliżej Aktiubińska. Tu też paręset krów z głodu (zostawiono w polu w zimie). Ale ponad 500 sztuk przeżyło. Mama i ciocia z bardzo dobrą opinią dostały pracę dojarek i po 15 krów do dojenia ręcznego 3 razy dzienne. Było to możliwe, bo krowy nie dały więcej niż 1,5-2 litrów mleka. Wyznaczono niemożliwą do osiągnięcia nagrodę. Za zachowanie 15 cieląt od 15 krów, jałówka na własność. Ciocia z mamą umówiły się. Jedna drugiej odda mleko (część ukradną dla nas), druga zaś odchowa 15 cieląt. Kołchoz miał też ogród, rzekę obok. Dziadek został stróżem sterty siana. Babcia cały czas chorowała. Tu dążyliśmy. Z ogrodów kradzione były kawony, pietruszka, ogórki. Nadzorujący często zabierał je sobie po złapaniu sprawcy, nie zawiadamiając NKWD.
Rok 1942
Tadzio piechotą odszedł do Aktiubińska – 6. IX. 1942 r. wraz z sześcioma Polakami wstąpić do Armii Andersa. Zabrakło nam bardzo energicznej osoby.
Powtórne aresztowanie
NKWD wezwała mamę i ciocię. – „Macie przyjąć obywatelstwo ZSRR, będzie zarabiać tyle co Rosjanie”; – „Nie”. – odpowiedziały. – „Dajemy dwa tygodnie do namysłu”. Po tym czasie zajeżdża konwój. Dowódca pyta: „Przyjmujecie?” – „Nie”; – Jesteście aresztowane!” Zabierają je, ku naszej rozpaczy. Mama żegna słowami: Jak Bóg nie opuści, to Świnia nie zje – wrócimy”. Nasze główne żywicielki zostały aresztowane na trzy miesiące. Tam powiedziano: „wasza cała rodzina zdechnie”; „damy was do przestępców za gwałt do jednej celi”. Mama odpowiedziała: Jeżeli wasze dzieci się urodzą, chętnie poprosimy towarzysza Stalina o opiekę nad nimi”. Tego się bali. Wreszcie, zgodziły się przyjąć obywatelstwo – za kilka miesięcy. Po 11 dniach, sczerniałe, wychudzone stanęły na progu lepianki, szczęśliwe, wracając do pracy. Ciocia w nagrodę otrzymała jałówkę, mama naganę za odchowanie tylko jednego byczka nazwanego „Atamanem”.
Postanowienie ucieczki
Odkryłem że stróż, zesłaniec, codziennie idzie pod zlewnię mleka z kijem wyjmował on niewielką płytkę szklaną, a na kiju miał gruby kożuch z mleka po pasteryzacji. Zaproponował dzielenie się zdobyczą pod warunkiem, że nikomu nie powiem. Nie powiedziałem, i jeszcze jak się odżywiłem przez kilka miesięcy. Większość z nas choruje, dziadek nawet puchnie (oddał swoje porcje jedzenia). Przekonaliśmy się, że potrzebujemy szpitalnego okresowego leczenia, z normalnymi wyżywieniem. Tak znaleźliśmy się w Aktiubińsku. Tu już załatwiliśmy z NKWD zezwolenia na wyjazd do republiki na południe. Wszystko sprawdziliśmy co było możliwe.
Aktiubińsk – Ukraina
W Sowchozie „Zara – Swoboda” wszystko sprzedajemy we wrześniu 1944 r. Zezwolono nam na przyjazd do szpitala w Aktiubińsku (chorzy: dziadek, babcia, ciocia, Justyna). W szpitalu nie ma miejsc – pierwszeństwo mają ranni żołnierze przywożeni z frontu. Zatrzymujemy się u znajomych Polaków. – „Teraz wolno zmieniać miejsce pobytu, jedźcie na południe, uciekajcie bliżej Polski” – radzą. Przez Taszkient pociągiem dojeżdżamy do Nikołajewa… Przedstawiamy zaświadczenie z aktiubińskiego szpitala o chorobach. Ukraińskie NKWD zabiera nas do świetlicy szkoły w Ni- kołajewie, Warwarowski Rejon.
Śmierć dziadka Józefa Bubień
Zakażenie nogi w drodze, brak pomocy lekarskiej. Mama pyta: „Co tatuś by sobie życzył?” Pada odpowiedź: „Stanąć na wolnej polskiej ziemi i zjeść prawdziwego razowego poleskiego chleba”. W nocy z 14 na 15 października 1944 r. dziadek umiera, trzyma mnie chwilowo za rękę; palą się świece. Strach mnie ogarnia. Dwie wielkie łzy spływają po dziadka twarzy. Wypowiada ostatnie słowa: „Boże, Józefie Święty”. Pogrzeb w Nikołajewie pod cerkwią, kilkanaście osób idzie za trumną. To ostatnio częsty widok. Do dziś nie wiemy w jaki sposób zadzwoniły cerkiewne dzwony, skoro schody na dzwonnicę były zerwane. Wielki smutek nas ogarnia, to już trzecia ofiara w naszej rodzinie. Nawiązujemy kontakt z Lidą, otrzymujemy adresy, w tym do Tadeusza Bubień, żołnierza Armii Andersa osiadłego w Anglii. W ukraińskiej NKWD w Nikołajewie mama składa pisemne zażalenie: „Z braku obiecanej pomocy lekarskiej 15.X.1944 r. zmarł mój ojciec…”
Ostatni rok na obczyźnie
Obawiamy się, że mogą nas cofnąć do Aktiubińska, jednak kierują do sowchozu „Telman”. Wodę dowożą beczkowozami (staw i studnie zatrute). Wita nas predsiedatel. „Tu musicie przepracować rok – prace połowę, dojenie krów”. Kolchoźniczki to znają. W naszym pomieszczeniu jest światło elektryczne, podłoga. Regularnie płacą za pracę mamie i cioci. Mnie proponują: „Ucz się powozić, będziesz woziwodą”. Umiem, nie przyznaję się. Ja chcę do szkoły” – mówię. Mija zima. Nawiązujemy kontakt z Polakami. „Mogą was nie puścić do Polski” – stwierdzają. Mija rok. Mama z ciocią zgłaszają się do NKWD w Nikołajewie. – „Chcemy wrócić do Polski, już dawno wyzwolona” – argumentują. Po wielkich trudach dostają „propusk” (przepustkę) nr 24366 dnia 12.09.1945 r. na wyjazd do Lwowa z ważnością do końca października 1945 r. Zgłaszają predsiedatielo- wi sowchozu. Niezadowolony. – „Po co do Lwowa, możecie tu pracować, dzieci podrosną też dostaną pracę”.
Ryzykowne decyzje
Nie chcą nam wydać karty ewakuacyjnej do Polski bez zaproszenia. Nie ma nam kto wysłać takiego zaproszenia (nie mamy żadnej rodziny). Brat mamy o tym już wie. Podejmuje decyzję. Zostawia swoją rodzinę w Lidzie. Zwalnia się z pracy, a jego naczelnik (Rosjanin) potajemnie blokuje mu wyjazd do Polski. Wujek chowa niektóre dokumenty w butach, wsiada do towarowego wagonu, dojeżdża nielegalnie do Lublina. Tu otrzymuje stanowisko podrzędnego urzędnika w Rządzie Tymczasowym. Otrzymuje mieszkanie, legalnie sprowadza swoją rodzinę z Lidy, wysyła nam „wyzow” (zaproszenie).
Predsiedatiel naszego sowcho- zu „Telman” celowo doprowadza do przeterminowania naszego pobytu, by unieważnić nam „propusk” (zezwolenie na wyjazd do Lwowa) – udaje mu się to – bo czekamy na „wyzow”.
Dalej zrządza przypadek. Zajeżdża do naszego sowchozu Polak sierota ze śledziami w beczkach, kupujemy śledzie. – Ja też jestem Polakiem” – stwierdza. Zapraszamy na kolację, ustalając od razu: „Uciekniemy z nim nocą do Lwowa.” -„Ryzyko”. – mówi, – „ale powinno się udać ” Jeszcze raz przyjadę pozorując sprzedaż, a następny, posadzę was za cuchnącymi śledziami beczkami, po drodze nie wolno kaszleć, kichać i rozmawiać, przykryjcie się kawałkami plandeki.
Z 2 na 3 października 1945 r. w mglistą noc, wsiadaliśmy w odstępie czasu pojedynczo… W drodze napotkanym patrolom rozdawał kilogramami, po bardzo niskiej cenie śledzie. „Sielodki, sielodki!” – głosił. Już zapach przekonywał żołnierzy. We Lwowie, uregulowaliśmy umowną należność i serdecznie wycałowaliśmy bardzo spoconego dobroczyńcę, żegnając go. – „Może i ja ucieknę kiedyś do Polski…”; – „Daj Boże!” – usłyszał.
Kwarantanna we Lwowie, pod opieką PCK, władz repatriacyjnych, jakiejś komisji mieszanej. Śpimy na piętrowych drewnianych łóżkach. Od 17X1945 r., ale w Lublinie jesteśmy zarejestrowani dopiero 17.XI.1945 r. Wróciliśmy 16.XI.1945 r. Zarejestrowaliśmy się 17.XI.1945 r.
Witaj Polsko!!!
Prawie wszyscy płaczą z radości. Wreszcie polskie nazwy, polska mowa. Ktoś nas zabiera ze stacji. Trafiamy na obiad w PCK Coś wspaniałego. Tylko panie dziwią się: „Dlaczego jesteś w krótkich spodenkach?”; – „Bo tylko jedyne mam” – odpowiadam. Załatwienia urzędowe…
I odwożą nas do miejsca czasowego zamieszkania, do baraków na Majdanku. Cóż, jak słyszymy podczas wojny Lublin stracił wskutek bombardowań około 140 budynków. Teraz dopiero mama wyjmuje ze stanika zdjęcia z Kazachstanu i część dokumentów, a z innego schowka zwinięty w rulon pamiętnik swego brata Tadeusza Bubień pisany dzień w dzień w latach 1940-42 w Kazachstanie. „Przyjechały” – stwierdza.
Spotkanie w Lublinie
Brat mojej mamy oczekiwał nas, nie wiedząc, że już jesteśmy zakwaterowani na Majdanku. Przenosząc się do pracy w Izbie Skarbowej, pełni funkcję nadzorcy nad produkcją cukru w Cukrowni Lubelskiej. Do pomocy dostał z urzędu towarzysza uzbrojonego w pistolet, zagorzałego komunistę, z którym prowadził w wolnych chwilach rozmowy na temat tego ustroju… Pewnego dnia (nie pamiętam daty z opowieści wujka) towarzysz woła wujka „do pana jakaś baba w chuście i waciakach”.
Jadzia!” – woła wujek – padając sobie w ramiona, łzy radości. – „Kto to?” – pyta zaskoczony towarzysz. – „Moja rodzona siostra, właśnie wraca z pańskiego kraju”. Nie wierzył. – „Może pani pokazać dokument?”; – „Widzi pan, że jestem z domu Bubień”. W następnych dniach zrozumiał – „Ach, to tak, naprawdę” – stwierdził. Wigilię mieliśmy razem z rodziną wujka. Potem cudem znaleźliśmy stancję na ulicy Drobnej 36/2,16 m2na 7 osób, bez wody, z piecykiem węglowym, bez ubikacji.
Rząd PRL nie śpieszył się z przyznaniem mieszkania, nie należeliśmy do PZPR. To, że straciliśmy całość mienia, naszych dziadków, rodziców nikogo z władz nie obchodziło. Ale byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy wykształcić się i biegle opanować język polski po 5 latach i 7 miesiącach rusyfikacji. Długo zrywałem się w nocy – bo koszmar zesłania prześladował mnie w snach wiele lat.
EPILOG
Ze względu na ograniczoną ilość stron mych wspomnień, pominąłem wiele zdarzeń – tragicznych i komicznych, może ciekawych opisów obyczajów zachowanych wówczas przez mieszkańców i zesłańców, z którymi zetknęliśmy się. Oryginały wymienionych na wstępie dokumentów pozostają u mnie. Niektóre zdarzenia pozostawiły trwały ślad w mojej psychice. Np. pod koniec naszego pobytu w Kazachstanie przywieziono 12- -osobową rodzinę Rumunów. Z głodu łowili i smażyli polne koniki, motyle, różne larwy owadzie. Przeżyła tylko jedna dziewczynka. Jeden zMołda- wian za długo był na zewnątrz lepianki, po wejściu roztarł ucho – wykruszyło się (mróz – 47/48°C).
Warto też podać nazwiska osób, które tam spotkaliśmy. W kołchozie Czan-Czar – była polska rodzina (nazwisk nie pamiętam), zmarło im dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka; brygadier kołchozu Alijew i Ba- baj. Aleksandrowka – spotkani Polacy: Edward Skawiński, Stefania Grabowska z córką, Noczewkowa, Maria Kozłowa, Halina i Wanda Jachow- ska, Tadeusz Błażewicz, Jan Szadzi- szewicz, Wojszwiłowa, Jurewiczowi, dr Podhajka, predsiedatel Korolew, brygadierzy Abłais, Samura i Czerwaczenko.
My, czworo polskich dzieci, analfabetów, byliśmy szczęśliwi idąc w Lublinie do szkoły. Za prawdziwych bohaterów w rodzinie, dzięki którym my dzieci przetrwaliśmy uważam na zesłaniu: dziadka mojego Józefa Bubień, któiy cierpiąc na przepuklinę dźwigał worki z „kiziakiem”, okrywał nas swoim ubraniem, sam bardzo marznąc. Oddawał nam po kryjomu swoje racje żywnościowe (wydało się dopiero jak bardzo opuchł z głodu).
Moją niezłomną i bardzo zaradną mamę, która cierpiąc na nerw kul- szowy i udając że nic nie boli pracowała od świtu do nocy, ucząc nas języka polskiego, matematyki i zachowania obyczajów. Pokonując każdą, najtrudniejszą sytuację, była zawsze prawdziwą patriotką.
Warto zapamiętać mego wujka, Stanisława Bubień (znał 5 języków), który pod okupacją sowiecką ze swoją rodziną stał w kolejkach od piątej rano, by kupić i przesłać nam do Kazachstanu środki do życia (żywność), utrzymać do końca z całą rodziną łączność, załatwiając wszystkie urzędowe sprawy. Nie należąc do żadnej organizacji – nie był podejrzany i mógł dzięki temu pracując na kolei w Lidzie pod okupacją sowiecką i niemiecką uchronić tysiące ludzi różnych narodowości przed aresztowaniem i rozstrzelaniem.
Tym wszystkim, którzy kiedykolwiek będą dłużej na obczyźnie doznając nostalgii poświęcam pierwszy mój wiersz napisany na stacji w Odessie w 1944 r.:
Tęsknota
Wracam myślami, tam gdzie mój dom, Niwy zielone, jeziora błękitne,
W gałęziach szron,
I mowa polska, tam aksamitna Dziś po bezdrożach.
Boso do Polski bym szedł,
Pomóż mi Boże,
Bym mógł spróbować jej chleb.
Jan Stanisław Tumiłowicz
Lublin