Ojciec Andrzej mógł łatwo uratować życie. Gdy znalazł się w rękach oprawców, po wielokroć dawano mu szansę ocalenia. Jednak on uznał proponowaną mu cenę za zbyt wysoką.
Misja
Andrzej Bobola herbu Leliwa przyszedł na świat w podsanockiej Strachocinie 30 listopada 1591 roku.
W wieku niespełna 20 lat wstąpił w szeregi jezuitów, by dwa lata później złożyć śluby zakonne, a po kolejnych 9 latach przyjąć święcenia kapłańskie. Pełnił m.in. godność rektora kościoła w Nieświeżu oraz kościoła św. Kazimierza w Wilnie, przełożonego domu zakonnego w Bobrujsku. Sprawował posługę kapłańską w Płocku, Warszawie, Łomży, wreszcie w Pińsku. Przeszedł do historii jako autor tesktu Ślubów lwowskichzłożonych 1 kwietnia 1656 roku przez króla Jana Kazimierza. Polski monarcha oddał wówczas Rzeczpospolitą pod opiekę Matki Bożej, którą ogłosił Królową Korony Polskiej.
Ojciec Andrzej zrazu nie był osobą łatwą w obcowaniu. Przełożeni mocno krytykowali go za zapalczywość, za brak cierpliwości i upór. Jednakże przyszły święty wytrwale pracował nad swym charakterem. Rzesza wiernych, którą los postawił na drodze jezuity, wspominała jego pokorę i anielską dobroć. Zapewne żadnemu z nich nie przyszło na myśl, że zdolność tego kapłana do przyjaznej współpracy z ludźmi niegdyś bywała poddawana w wątpliwość.
Bobola zdobył zasłużoną sławę Apostoła Pińszczyzny i Apostoła Polesia. Niestrudzenie przemierzał tamtejsze bezdroża, wstępował do zapomnianych chutorów, w których dawno nie widziano kapłana. Nawracał kogo mógł. Katolików utwierdzał w wierze, a jego kaznodziejskie przewagi uznawali również lutrowie, kalwini i szczególnie prawosławni. Wśród ludności rusińskiej stał się głośny jako duszochwat – łowca dusz. Wielu wielbiło go za nieugiętą wierność Kościołowi. Inni – z tego samego powodu – darzyli go szczerą nienawiścią.
Pościg
Ojciec Andrzej śmiało zaglądał śmierci w oczy.
Kiedy w roku 1628 Wilno nawiedziła zaraza, gdy wokół masowo umierali ludzie, on wraz z innymi zakonnikami niósł pomoc potrzebującym, nie bacząc na własne bezpieczeństwo. Epidemia zabiła ośmiu jego zakonnych braci, on przeżył. Bóg wciąż go potrzebował.
W następnych dekadach na jego ojczyznę przyszły ciężkie terminy. W roku 1648 i późniejszych rebelia kozacka Bohdana Chmielnickiego rozdarła kraj i podpaliła województwa wschodnie. Rebelianci ze szczególną zaciekłością mordowali duchowieństwo katolickie. Krew lała się coraz większym strumieniem, do buntów kozackich doszły obce najazdy – moskiewski, szwedzki i siedmiogrodzki.
W roku 1657 oddział Kozaków zajął Pińsk. Przebywający w mieście jezuici Andrzej Bobola i Szymon Maffon znaleźli schronienie w okolicznych wioskach. 15 maja w Horodku o. Maffon wpadł w ręce wroga. Oprawcy przybili go gwoździami do ławy i ściskali mu głowę powrozami, zdzierali zeń skórę, polewali wrzątkiem, wreszcie zarąbali szablami.
O. Bobola schronił się w Janowie Poleskim, potem we wsi Pieredił. Nie marnował tam czasu. Głosił kazania, udzielał spowiedzi, przygotowując wiernych do uroczystości Wniebowstąpienia Pańskiego. Znaleźli się judasze, którzy wskazali miejsce jego ukrycia wrogowi. Ostrzeżony przez dobrych ludzi, udał się chłopskim wozem do Mohilna. Jego śladami pomknął kozacki pościg.
Uciekinierów dopędzono przed Mohilnem. Woźnica salwował się ucieczką. Ojciec Andrzej, wbrew namowom, pozostał na miejscu. Postanowił wydać nieprzyjacielowi otwartą bitwę.
Credo
Kozacy pochwycili zakonnika. Z okolicznych pól nadbiegli włościanie, pilnie obserwując dramat.
Ponoć wpierw zwracano się do jeńca przyjaźnie. Kiedy nie okazał zainteresowania propozycją przejścia na prawosławie, oprawcy pokazali swe prawdziwe oblicze.
Ojca Andrzeja odarto z szat kapłańskich, zawleczono do pobliskiego płotu, przywiązano doń, a następnie biczowano nahajami. Kułaki rezunów grzmociły więźnia po twarzy, wybijając część uzębienia. Wyrwano mu część paznokci, zdarto nożem skórę z ramienia. Z pobliskiego dębu ucięto gałęzie, które skręcano na skroniach jezuity, tworząc prawdziwą męczeńską koronę.
Któryś z Kozaków przypomniał, że mają rozkaz odstawienia „Lacha” żywego przed oblicze starszyzny. Obwiązano go więc sznurami przytroczonymi do końskich kulbak i pognano w stronę Janowa. 66-letni zakonnik biegł dobre cztery kilometry, przynaglany ukłuciami spis i szabel. Gdy stanął przed oczami starszyzny kozackiej, był cały pokryty krwią. To nie wzbudziło jednak litości. Ataman zwrócił się doń szyderczo:
– Toś ty jest księdzem łacińskim?
Zakonnik wiedział, co go czeka, jednak nie zawahał się ani chwili:
– Jestem katolickim kapłanem. W tej wierze się urodziłem i w niej też chcę umrzeć.
Wokół kłębił się tłum. Oprócz Kozaków i ich zwolenników na głównym placu Janowa stłoczyli się również sterroryzowani mieszkańcy – katolicy, prawosławni, żydzi. Ojciec Andrzej zapewne postanowił wlać otuchę w serca uciśnionym, gdy zwrócił się do zbrojnej gromady tymczasowych panów miasteczka:
– Wiara moja jest prawdziwa i do zbawienia prowadzi. Wy powinniście żałować i pokutę czynić, bo bez tego w waszych błędach zbawienia nie dostąpicie. Przyjmując moją wiarę, poznacie prawdziwego Boga i wybawicie dusze wasze.
Rozwścieczony wódz rebeliantów porwał za szablę i ciął na oślep. Andrzej odruchowo zasłonił się prawą ręką, ostrze pokiereszowało mu palce. Kozak uderzył ponownie, tym razem mierząc w lewą stopę kapłana. Żelazo zazgrzytało o kość, męczennik runął na ziemię. Gdy leżał, ujrzał nad sobą ostrza i wykrzywione nienawiścią twarze ich właścicieli. Wiedział, że śmierć jest blisko, złożył więc głośno wyznanie wiary. Świadkowie zapamiętali je następująco:
– Wierzę i wyznaję, że jest jeden Bóg prawdziwy, tak jak jeden jest prawdziwy Kościół, jedna prawdziwa wiara katolicka, objawiona przez Chrystusa, ogłoszona przez apostołów. Za nią tak, jak apostołowie i wielu męczenników, także ja chętnie cierpię i umieram.
Wedle świadków wypowiadał te słowa „łagodnie”, „z dobrocią serca”. Odpowiedź ze strony oprawców przyszła szybko. Jeden dźgnął go szablą w twarz, ostrzem wydłubując prawe oko. Tłuszcza ryknęła z aprobatą.
Światło
Porwali go za pokaleczone nogi i powlekli do miejskiej rzeźni – niewielkiej drewnianej szopy, stojącej w centrum Janowa. Tam cisnęli go na stół służący do ćwiartowania zwierząt.
W ciągu dwóch najbliższych godzin rezuni wykazywali się inwencją. Liczna publika oglądała widowisko przez okna i szpary w ścianach rzeźni.
Znów poszły w ruch nahaje. Głowę kapłana ściskano młodymi gałęziami dębowymi. Przypalano go żywym ogniem. Wbijano drzazgi pod paznokcie, zdzierano skórę z piersi i z rąk. Oskalpowano mu głowę, wycinając na czaszce krwawą „tonsurę”. Skórę zdarto mu też z pleców, tworząc ociekający posoką „ornat”. Noże katów odcinały palce, nos, uszy i wargi. Rany przypalano i wcierano w nie sieczkę. Co jakiś czas ponawiano propozycję przerwania mąk, w zamian za akt apostazji.
Zaś on modlił się nieustannie, wołał do Boga, wzywał imion Jezusa, Maryi i świętych. Błagał o łaskę nawrócenia dla swych katów. W końcu zniecierpliwiony dręczyciel wydrążył dziurę w karku Andrzeja, wyciął u podstawy język.
Potem jezuitę powieszono głową w dół. Towarzyszył temu radosny okrzyk gawiedzi:
– Patrzcie, jak Lach tańczy!
Wiszącemu ktoś wbił grube szydło w lewy bok.
Była już trzecia po południu, gdy kozacki dowódca uznał, że pora zakończyć kaźń. Więźnia odcięto, a on runął w kałużę krwi. Jeden z rezunów dobył szabli, przystąpił do zmasakrowanego, drgającego w konwulsjach ciała. A jednak życie wciąż tliło się w kapłanie, bo na widok nadchodzącej śmierci wzniósł ręce. Nie, nie zasłaniał się przed oprawcą. W ostatniej chwili ziemskiego żywota ojciec Andrzej wyciągnął okaleczone dłonie ku niebu.
Ostrze opadło na szyję. Trysnęła krew, jednakże kozacka szabla nie zdołała odrąbać głowy. Zabójca uderzył ponownie, z podobnym rezultatem. Mordercy dali za wygraną, odeszli pozostawiając za sobą znieruchomiałe zwłoki.
Świadkowie zeznali, że po zgonie Andrzeja Boboli ukazało się na niebie jakoweś dziwne światło. Był 16 maja 1657 roku, wigilia Wniebowstąpienia Pańskiego.
Znaki
Ojciec Andrzej Bobola był osiemdziesiątym czwartym polskim jezuitą, który dostąpił zaszczytu męczeńskiej śmierci. Tylko w latach 1648-1667 z rąk samych tylko rebeliantów kozackich zginęła setka kapłanów katolickich, w tej liczbie 40 jezuitów.
Mogło się wydawać, że pamięć o męczeństwie ojca Andrzeja rychło zaniknie. Wszak takie i podobne okrucieństwa były niemal codziennością w Rzeczypospolitej przez ogromną część XVII stulecia. Istotnie, po jakimś czasie w ludzkich sercach zatarło się nawet wspomnienie o dokładnym miejscu pochówku zakonnika. O męczenniku przypomniano sobie w okolicznościach, które trudno uznać za typowe. Ściślej, przypomniał on o sobie sam.
16 kwietnia 1702 roku rektor kolegium pińskiego o. Marcin Godebski kończył wieczorne modlitwy. Miasto spowijał już mrok. Nagle przed obliczem rektora pojawiła się na chwilę nieznana postać. Przybysz przedstawił się jako Andrzej Bobola. Zażądał odnalezienia swej trumny, podając wskazówki co do jej lokalizacji.
Całkowicie zrozumiały wstrząs u ojca rektora jeszcze się pogłębił, gdy dwa dni później zgłosił się doń zakrystianin Prokop Łukaszewicz, by zeznać pod przysięgą o podobnym widzeniu. Wszczęto poszukiwania wedle pouczeń zostawionych przez niecodziennego gościa. W krypcie kościoła, pod ołtarzem, wśród wielu innych trumien odkryto tę właściwą, opatrzoną łacińskim napisem: „Ojciec Andrzej Bobola Towarzystwa Jezusowego przez kozaków zabity.” Po otwarciu wieka obecni stwierdzili ze zdumieniem, że mimo upływu czasu i panującej w piwnicy wilgoci zwłoki męczennika nie wykazywały oznak rozkładu. Krew pokrywająca rany wyglądała na ledwie co zakrzepłą.
Wieść o znalezisku zaczęła obiegać bliższą i dalszą okolicę. Rychło pojawiły się doniesienia o cudach, w tym o uzdrowieniach niewytłumaczalnych z medycznego punktu widzenia. Straszliwa epidemia z lat 1709-1710 zabrała z tego świata tysiące dusz, jednak osobliwym trafem ominęła Pińszczyznę.
Rychło podjęto starania o kanonizację ojca Andrzeja. Nie sprzyjała temu sytuacja polityczna – kasata zakonu jezuitów, rozbiory, wojny. A wieści o nadnaturalnych zdarzeniach z udziałem męczennika mnożyły się. W roku 1819 w Wilnie widzenie miał uznany fizyk, a przy tym gorący patriota, dominikanin o. Alojzy Korzeniewski. Św. Andrzej miał ukazać mu ogromną równinę pokrytą walczącymi żołnierzami różnych narodowości i zapowiedzieć, że Polska zmartwychwstanie po wielkiej powszechnej wojnie. Informację o wizji przedrukowała zagraniczna prasa, zapewne wywołując drwiące uśmieszki niedowiarków. Kiedy sto lat po tym objawieniu traktat wersalski uprawomocnił istnienie niepodległej Rzeczypospolitej, wówczas nie śmiał się już nikt.
Z Pińska do Rzymu
30 października 1853 roku papież Pius IX dokonał beatyfikacji Andrzeja Boboli.
O owocach pracy duszochwata zaświadczało i to, że cieszył się kultem także wśród ludności prawosławnej. Dowódcy wojsk rosyjskich stacjonujących wokół Pińska chronili glejtami katolickie kolegium. Oczywiście owa sytuacja nie wywoływała entuzjazmu zwierzchników Cerkwi Prawosławnej.
Kiedy kościół w Pińsku przekazano prawosławnym bazylianom, trumna ze zwłokami męczennika powędrowała do Połocka (1808). W roku 1866 władze rosyjskie przysłały tam komisję, która miała zbadać zasięg kultu błogosławionego. Ledwie urzędnicy przekroczyli próg połockiego kościoła, gdy spod sklepienia oderwała się cegła, by grzmotnąć w głowę jednego z inspektorów. Pokiereszowany kontroler pospiesznie opuścił świątynię, a pozostali zaraz poszli w jego ślady. Komisja szybko wyniosła się z Połocka. Carska władza wolała nie zadzierać z duszochwatem.
Nie czuli tego respektu bolszewicy, którzy po roku 1917 podjęli w całej Rosji walkę z „religijnym zabobonem”. W 1922 roku czerwoni barbarzyńcy usiłowali demonstracyjnie zniszczyć ciało ojca Andrzeja. Choć od jego śmierci upłynęło już 265 lat, zwłoki wciąż znajdowały się w dobrym stanie. Wydarto je z trumny i ciśnięto nimi o posadzkę kościoła. Ku powszechnemu zdumieniu, nie rozsypały się. Przetransportowano je do Moskwy jako „osobliwość”, skąd po wielu staraniach watykańskiej dyplomacji udało się je wydostać i przewieźć do Rzymu. Tymczasem w ojczyźnie Boboli jego kult stale potężniał.
Patron
Latem 1920 roku na Warszawę szły armie bolszewickie. Bój toczył się również na płaszczyźnie duchowej.
28 lipca biskupi polscy zwrócili się do papieża Benedykta XV z prośbą o kanonizację ojca Andrzeja. Kardynał Aleksander Kakowski zalecił odprawienie nowenny na terenie archidiecezji warszawskiej. 8 sierpnia, gdy na horyzoncie grzmiały działa, ulicami stolicy ruszyła olbrzymia, stutysięczna procesja wiernych. Niesiono relikwie błogosławionych Andrzeja Boboli i Władysława z Gielniowa, wznosząc modły o odparcie bolszewickich hord. Tydzień później, w dniu święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny natarcie wroga został powstrzymane, Polacy odzyskali utracony wcześniej Radzymin. Nazajutrz Wojsko Polskie przeszło do kontrofensywy.
Wiele lat później, 17 kwietnia 1938 roku, w Święto Zmartwychwstania Pańskiego, Andrzej Bobola został uroczyście zaliczony w poczet świętych Kościoła. Kanonizacji dokonał papież Pius XI, który latem 1920 roku, jako nuncjusz apostolski, modlił się w oblężonej Warszawie o sukces polskiego oręża.
16 maja 2002 roku św. Andrzej został ogłoszony patronem Polski. Dziś, gdy obowiązek nawracania na wiarę Chrystusową bywa zastępowany gładkim i niezobowiązującym „dialogowaniem” z innowiercami, opieka duszochwata i pamięć o jego niezłomnym świadectwie są nam potrzebne bardziej niż kiedykolwiek.
Andrzej Solak
Read more: http://www.pch24.pl/meczenstwo-swietego-andrzeja-boboli,68266,i.html#ixzz5o5iRgxAJ