Wspominając służbę w szeregach Flotylli Rzecznej, stacjonującej przed wojną w Pińsku, wszyscy weterani obowiązkowo kilka słów poświęcają jej wieloletniemu dowódcy, komandorowi Witoldowi Zajączkowskiemu. To on w latach 1930ch zmodernizował „flotę pińską”, której okręty w pierwsze dni wojny zestrzeliły trzy niemieckie bombowce. Znał się na wszystkim: na motorach, maszynach parowych i artylerii. Przez swoich podkomendnych był nazywany „Księciem Polesia”, wywierał bowiem silne wrażenie swoją „mową tronową, mową władcy, który umie rządzić swoim niesfornym ludkiem”, swymi gestami naprawdę książęcymi.
„Książę Polesia” niejednoznacznie charakteryzowany był przez wyższych oficerów. Mimo to jest godny uwagi, bo przeżył długie ciekawe życie i zapisał się w dziejach polskiej floty wojennej.
Witold Zajączkowski urodził się w 1892 r. w Symferopolu na Krymie. Wywodził się z katolickiej rodziny szlacheckiej pochodzącej z Wileńszczyzny. Ojciec ukończył Instytut Inżynierów Cywilnych w Petersburgu. Trudności ze znalezieniem pracy zmusiły go do wyjazdu wraz z żoną na Krym, gdzie objął stanowisko architekta miejskiego w Symferopolu. Matka osierociła Zajączkowskiego, gdy miał zaledwie cztery lata. Opiekowała się nim macocha – Janina Wieszczycka, która wychowywała go w polskiej patriotycznej atmosferze.
Po ukończeniu sześciu klas gimnazjum klasycznego w Symferopolu Witold Zajączkowski wyjechał w 1908 r. do Petersburga i po zdaniu egzaminu konkursowego został słuchaczem Korpusu Morskiego. Po zakończeniu edukacji w rotach kadeckich uzyskał prawa maturalne i kontynuował naukę na specjalistycznych kursach w rotach gardemaryńskich. Brał udział w corocznych praktykach morskich dla gardemarynów odbywanych na Bałtyku, Morzu Śródziemnym oraz Oceanie Atlantyckim.
Podczas nauki w Petersburgu utrzymywał ożywione kontakty z zamieszkałymi nad Newą krewnymi, odgrywającymi znaczącą rolę wśród tamtejszej Polonii. Jego wuj Władysław Sągin był dyrektorem dużej fabryki i stoczni – Petersburskich Zakładów Metalowych, a stryj – prof. Józef Ziemacki – cenionym chirurgiem i specjalistą w zakresie położnictwa.
W październiku 1913 r. Witold Zajączkowski został awansowany na miczmana rosyjskiej marynarki wojennej. Po ukończeniu nauki w Korpusie Morskim został przydzielony do Floty Bałtyckiej i przed wybuchem I wojny światowej służył na kontrtorpedowcu „Moskwitianin” na stanowisku oficera wachtowego, z miesięczną przerwą na początku 1914 r., gdy przeniesiono go na krążownik pancerny „Rosja” na stanowisko młodszego oficera. Podczas wizyty w Kronsztadzie 1. Eskadry Krążowników Liniowych Royal Navy pod dowództwem kontradmirała Davida Beatty’ego Zajączkowski został przydzielony jako oficer łącznikowy na brytyjski krążownik liniowy „New Zealand”, co stanowiło duże wyróżnienie.
Po ogłoszeniu mobilizacji pozostawał czasowo w dyspozycji Sztabu Głównego Marynarki Wojennej, jednak na początku wojny na własną prośbę został skierowany do służby w 1. Dywizji Kontrtorpedowców Floty Bałtyckiej. Przydzielono go na bazujący w Helsingforsie (obecnie Helsinki) kontrtorpedowiec „Miełkij” i powierzono stanowisko oficera artylerii oraz dowódcy załogi.
Po wybuchu I wojny światowej Zajączkowski brał udział w patrolach bojowych na Bałtyku. W 1915 r. otrzymał przydział na nowoczesny kontrtorpedowiec „Zabijaka” na stanowisko II oficera artylerii oraz rewizora (oficera prowadzącego gospodarkę okrętową podlegającego bezpośrednio dowódcy okrętu). W styczniu 1916 r. uczestniczył w operacji postawienia zagrody minowej na północ od Lipawy, podczas której „Zabijaka” wszedł na minę i doznał ciężkich uszkodzeń. Za zasługi przy ratowaniu okrętu został 30 lipca tego roku awansowany poza kolejnością na stopień lejtenanta. W kampanii 1916 r. walczył na wyremontowanym kontrtorpedowcu na wodach Zatoki Ryskiej, gdzie rosyjska Flota Bałtycka wspierała nadmorską flankę 12. Armii broniącej Rygi i ujścia Dźwiny.
Po przewrocie bolszewickim w listopadzie 1917 r. zniechęcony postępującym rozprzężeniem wśród marynarzy Floty Bałtyckiej Witold Zajączkowski porzucił służbę w rosyjskiej flocie wojennej.
Przez kilka miesięcy przebywał w Helsingforsie, a w maju 1918 r. przedostał się drogą morską do okupowanego przez wojska niemieckie Rewla (obecnie Tallin). W grudniu 1918 r., gdy Estonia zagrożona agresją zbrojną ze strony Rosji bolszewickiej ogłosiła powszechną mobilizację, zaciągnął się do służby w tworzonej od podstaw estońskiej marynarce wojennej. Po zakończeniu wojny estońsko-sowieckiej w lutym 1920 r. na własną prośbę został zwolniony ze służby w estońskiej flocie i wiosną 1920 r. wyjechał koleją do Warszawy.
W odrodzonej Polsce Witold Zajączkowski zamierzał kupić majątek ziemski w okolicach Chełmna i prowadzić spokojne życie na wsi. Jednak plany te przekreśliła wojna polsko-bolszewicka. Na początku sierpnia 1920 r., gdy Armia Czerwona zbliżała się do stolicy, Zajączkowski jako ochotnik zaciągnął się do Wojska Polskiego. Wcielony początkowo do 8. Pułku Saperów w Poznaniu, otrzymał przydział do kompanii pontonowej. 9 sierpnia tego r. został przeniesiony do tworzącej się polskiej marynarki wojennej, gdzie przeszedł wstępną weryfikację w stopniu kapitana. Otrzymał przydział do kadry Marynarki Wojennej w Toruniu na stanowisko dowódcy kompanii marszowej 3. batalionu Pułku Morskiego. Jego pododdział nie zdążył jednak wyruszyć na front, gdyż bolszewicy zostali wcześniej rozgromieni w bitwie warszawskiej. Jesienią 1920 r. Pułk Morski rozformowano.
30 stycznia 1921 r., na podstawie dekretu weryfikacyjnego Naczelnego Wodza WP marszałka Józefa Piłsudskiego, Zajączkowski awansował na komandora podporucznika. W grupie oficerów Marynarki Wojennej wyjechał do Wielkiej Brytanii po odbiór sześciu poniemieckich kontrtorpedowców przyznanych Polsce decyzją Rady Ambasadorów mocarstw Ententy. Wyznaczony dowódcą jednego z nich – kontrtorpedowca ORP „Mazur”, wraz z pozostałymi pięcioma jednostkami przybył do Polski we wrześniu 1921 r. Zajączkowski dowodził okrętem do 1 października 1922 r. Równolegle wykładał wiedzę okrętową na uruchomionych w Toruniu na Tymczasowych Kursach Instruktorskich dla Oficerów. 1 października 1922 r., po przekształceniu Kursów w Oficerską Szkołę Marynarki Wojennej został odwołany ze stanowiska dowódcy „Mazura” i objął funkcję pomocnika komendanta szkoły ds. Wyszkolenia. Jego zasługą było opracowanie struktury organizacyjnej szkoły (od 1924 r. naukę przedłużono z dwóch do trzech lat) i programów nauczania oraz dobór fachowej kadry dydaktycznej. W 1926 r. w Toruniu Witold Zajączkowski opublikował wówczas pierwszy polski podręcznik dowodzenia okrętem pt. „Wiedza okrętowa”.
W okresie od 25 lutego 1927 r. do września 1939 r. dowodził Flotyllą Pińską (od 1931 r. Flotyllą Rzeczną). Jego zasługą było przekształcenie zaniedbanej Flotylli w pełnowartościową jednostkę bojową poprzez podniesienie dyscypliny i wyszkolenia taktycznego marynarzy, utrzymywanie jednostek pływających we właściwym stanie technicznym oraz popieranie nowatorskich rozwiązań organizacyjno-technicznych.
Z inicjatywy Zajączkowskiego zorganizowano Rzeczną Eskadrę Lotniczą wyposażoną w wodnosamoloty, eksperymentowano z nowymi środkami walki (tzw. amunicja chemiczna, miny rzeczne) oraz budowano prototypowe jednostki pływające. W uznaniu zasług 1 stycznia 1929 r. otrzymał awans na komandora porucznika, a 18 lipca 1935 r. – na komandora.
Cieszył się wielkim szacunkiem i popularnością zarówno wśród marynarzy, jak i mieszkańców Pińska. Oto taki epizod związany z Witoldem Zajączkowskim wspomina porucznik Edward Gubała: „W połowie czerwca 1937 r. wręczono mi urzędowe zawiadomienie, że 1 lipca mam stawić się w dowództwie Marynarki Wojennej w Pińsku, w celu odbycia 6-tygodniowych ćwiczeń wojskowych. […] Pińsk tętnił życiem tak długo, jak długo stacjonowała w nim rzeczna marynarka, lecz z chwilą wypłynięcia jej na ćwiczenia w okolice Wolańskich Mostów, Horynia czy Dawidgródka – zamierał, jakby zapadał w letargiczny sen. Już następnego dnia po naszym przybyciu, po krótkiej odprawie oficerów w kasynie oficerskim energiczny dowódca Flotylli kmdr Zajączkowski, zwany i znany popularnie jako „książę Polesia”, wyznaczył termin podniesienia kotwicy i o określonym czasie przy pięknej, słonecznej pogodzie załogi żegnały równie czule swoje żony i narzeczone.
Dokładnie po 15 dniach ćwiczeń w tym terenie wszyscy wracali z ochotą do domowych pieleszy w Pińsku i z zapadnięciem zmroku nad drewnianymi domkami stolicy Polesia – baza robiła wrażenie wymarłej stanicy kresowej z czasów Skrzetuskiego.
Tego wieczoru pozwoliłem bosmanowi pójść do domu, a sam postanowiłem pozostać na barce, gdzie mogłem załatwić zaległą korespondencję i zająć się lekturą.
Tuż przed północą poderwał mnie na nogi alarm pożarowy bez namysłu więc wyskoczyłem na pokład i od razu spostrzegłem tuż za warsztatami Marynarki Wojennej olbrzymią plamę żywego ognia. Na rozległym placu bazy biegał w kółko młody oficer dyżurny, a obok zbierała się grupa kilkudziesięciu niezdecydowanych marynarzy. Podbiegłem do porucznika i zagadnąłem energicznie:
– Panie poruczniku, gdzie do licha macie swój sprzęt pożarowy?
– Tutaj, w tej szopie, ale jest zamknięta na dwa spusty, a klucze zabrał do domu ogniomistrz. Posłałem już po niego mieszka niedaleko! – odpowiedział podniecony i wyraźnie wystraszony młodzieniec.
– Nie czas na czekanie na klucze, musimy natychmiast wywalić drzwi, wyciągnąć sprzęt i z pomocą marynarzy przystąpić do akcji. Ani chwili do stracenia, patrz pan, iskry lecą na pobliskie zbiorniki z paliwem i na flotyllę.
– Chłopcy – tu zwróciłem się do tłumu marynarzy – wywalać drzwi na moją odpowiedzialność, jeżeli chcemy uratować bazę od zagłady. Dalej! Naciskać mocno!
Mój rozkaz podziałał jak piorun. Liczni krzepcy marynarze rzucili się z zapałem do niszczycielskiego dzieła; wnet też szerokie wrota remizy strażackiej wysadzili z zawiasów i odrzucili na bok. Następnie osiłki wprzęgnęli się do dyszli i wyciągnęli wóz strażacki z pompą oraz dwa wozy z beczkami z wodą i wężami parcianymi. Zrobili to sprawniej niż zaprzęg konny. Stanąłem na ich czele i poprowadziłem do miejsca pożaru. Za bramą bazy skręciliśmy w lewo – wprost na palącą się fabrykę zapałek. Po stu metrach natknęliśmy się na przeszkodę w postaci wysokiego płotu z solidnych bali drzewnych. I tu entuzjazm i kolektywna siła podziałały. Na mój rozkaz pół setki rąk nacisnęło na przeszkodę, która z trzaskiem łamanych pali położyła się gładko na ziemi, tak że można było przeprowadzić wozy. Natychmiast uruchomiono pompę i zaczęto ssać wodę z pobliskiej studni. W ruch również poszły wiadra, którymi czerpano wodę z beczek. Kilku marynarzy z mokrymi workami posłałem na dwa stogi siana stojące między tartakiem a naszą stacją bunkrową. Na zbiorniki z paliwem wysłałem inną grupę marynarzy, aby gasili iskry które gnały w tamtym kierunku z silnym wiatrem. Tylko 300 metrów dzieliło płonącą fabrykę zapałek od flotylli rzecznej i tam również wystawiłem straże. Tak zabezpieczywszy tyły, zaczęliśmy polewać dyktę i deski w sągach stojących bliżej płomieni.
W pewnym momencie stanąłem oko w oko z niewielkiego wzrostu komandorem podporucznikiem, który zaczepił mnie tymi słowami: „Panie poruczniku, czy to pan kazał wyważyć drzwi od remizy i zniszczyć je i w ogóle zastąpił w akcji samowolnie oficera dyżurnego portu, bez porozumienia się z nim?”
– Tak jest, panie komandorze! – odpowiedziałem.
– Wobec powyższego zgłosi się pan do raportu karnego do mnie na godzinę 8 rano w kasynie oficerskim.
– Tak jest, panie komandorze! – zdołałem wykrztusić gdyż aż zatkało mnie z wrażenia.
W tym momencie nadjechały dwie straże pożarne z miasta, a za nimi słychać było dzwonki trzeciej. Złapałem komendanta straży pierwszego wozu za guzik i poleciłem mu, aby rozwinął długie węże i pompował wodę z rzeki, gdyż wyczerpałem wodę ze studni, a nasze węże są za krótkie. Gdy przekazywałem ten rozkaz poczułem czyjąś rękę na moim ramieniu. Obróciłem się gwałtownie i poznałem wysoką postać księcia Polesia. Zasalutowałem i zameldowałem:
– Panie komandorze, podporucznik rezerwy Edward Gugała melduje posłusznie, że zabezpieczył bazę przed ogniem i obecnie próbuje ugasić ogień w tartaku.
– Tak, widzę to, gdyż obserwuję akcję od jakiegoś czasu. Wszystko w porządku, jeśli chodzi o nas. Obecnie, kiedy zjawiły się straże miejskie i weszły do akcji, może pan zwolnić naszych marynarzy od udziału w gaszeniu fabryki i przerzucić na teren bazy. Dziękuję panu.
Powiedziawszy to, podał mi rękę, a następnie znikł z pola widzenia.
Przez całą noc trwał wielki ruch w bazie. Gońcy rozbiegli się po całym mieście z pilną wiadomością, że o godzinie 7 rano wszyscy oficerowie mają stawić się w Kasynie Garnizonowym na rozkaz dowódcy. Jeszcze dymiły zgliszcza spalonej doszczętnie fabryki, gdy kmdr Zajączkowski punktualnie zjawił się na podium w wielkiej sali kasyna. […] Gdyby nie przerażająca mnogość niecenzurowanych epitetów, które sypały się na głowy oficerów razem z wyrazami oburzenia na rozprężenie, niesubordynację, brak odpowiedzialności itp., przytoczyłbym mowę kmdra Zajączkowskiego in extenso… Niestety cenzura miałaby tu swoje prawa, a szkoda!
Swoje wystąpienie zakończył on tymi słowy: „Wstydzę się za siebie i za was, że do uratowania naszej bazy wojennej od całkowitej zagłady nie przyczynił się żaden z moich oficerów, a dokonał tego przypadkowo wysłany na ćwiczenia oficer rezerwy, ten który siedzi tam skromnie w ostatnich rzędach. Jemu tylko pragnę złożyć podziękowanie za ofiarną i skuteczną akcję”.
W dwie godziny później flotylla pińska w komplecie opuszczała swoją bazę, nie zagrzawszy nawet 24 godzin. Odtąd rozpoczęły się 4-tygodniowe ćwiczenia karne, narzucone przez księcia Polesia. Miał on bowiem swój własny kodeks karny i nie pytał nigdy nikogo o radę lub zdanie.
Kwatermistrz w randze komandora porucznika natychmiast po skończonej odprawie podszedł do mnie, aby odwołać swój rozkaz dotyczący raportu karnego na godzinę 8 rano. Skwitował to powiedzeniem: „Zaszło drobne nieporozumienie i zostało wyjaśnione”.
A książę Polesia?
Ten zaraz następnego dnia, tuż po podniesieniu bandery przy Wolańskich Mostach, zaprosił mnie na swój admiralski statek ORP „Admirał Sierpinek” i po serdecznej, długiej i bezpośredniej rozmowie w salonie, zapytał, jakie mam życzenie, które mógłby spełnić dla mnie.
– Jeżeli to jest możliwe, chciałbym opuścić Pińsk o jakieś trzy dni wcześniej, aby być w domu tych kilka dni.
– Nie, panie poruczniku, nie zgadzam się na owe trzy dni, gdyż zasłużył pan na więcej. Dzisiaj wieczorem każę wsadzić pana na pasażerski statek rzeczny „Batory”, który dowiezie pana przez noc do Pińska, a rano ma pan dobre połączenie do Gdyni. Jutro wieczorem będzie pan w domu.
Książę Polesia miał gest naprawdę książęcy, gdyż w ten sposób uzyskałem dokładnie 30 dni urlopu płatnego (zarówno żołd, jak i strawne)”.
Przed wybuchem II wojny światowej Witold Zajączkowski aktywnie uczestniczył w przygotowaniach do działań bojowych z Niemcami. Był m.in. inicjatorem sformowania Oddziału Wydzielonego rzeki Wisły, w którego skład wchodziło kilka uzbrojonych kutrów Flotylli Rzecznej. W okresie od 30 kwietnia do 15 czerwca 1939 r. pełnił obowiązki dowódcy Obrony Wybrzeża Morskiego, zastępując chorego kontradmirała Józefa Unruga.
Po ataku Niemiec na Polskę Zajączkowski przystąpił do realizacji planu osłony granicy wschodniej, który przekreśliła agresja ze wschodu. Niski stan wód na rzekach uniemożliwiał wycofanie monitorów i statków uzbrojonych na zachód. Działając z rozkazu gen. Franciszka Kleeberga, któremu Flotylla podlegała operacyjnie, Zajączkowski nakazał zatopienie wszystkich jednostek pływających, po czym przyłączył się wraz z marynarzami do przedzierającej się do Warszawy Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie”. Po kapitulacji pod Kockiem Zajączkowski zdołał się przedrzeć do Warszawy, a następnie przedostał się do Francji.
Na początku stycznia 1940 r. wysłano go do Wielkiej Brytanii z zadaniem organizowania polskiego szkolnictwa morskiego na Zachodzie. Przez swe krytyczne uwagi względem m.in. kontradmirała Świrskiego (kwestionował jego praktyczne podejście do spraw wojenno-morskich, uważając go wyłącznie za teoretyka) nie zyskał uznania w oczach przełożonych.
Po przedostaniu się więc do Zjednoczonego Królestwa Zajączkowski zajmował wyłącznie podrzędne stanowiska (m.in. dowódcy okrętu – bazy ORP „Gdynia”), na których nie mógł w pełni wykorzystywać swych umiejętności. Przyjął dlatego z wielkim entuzjazmem w 1941 r. rozkaz udania się do Kanady i zorganizowania tam akcji werbunku ochotników do wstąpienia w szeregi polskiej armii.
Jak pisze Michał Lipka w artykule „Nieudana misja za Atlantyk”, do Kanady wysłano, oprócz Zajączkowskiego tylko jednego oficera i podoficera – mieli oni odbywać spotkania z przedstawicielami kanadyjskiej marynarki, pisać propagandowe artykuły, przygotowywać materiały radiowe i telewizyjne, przeprowadzać całościowo proces werbunkowy (wstępne badania ochotników, szkolenie ogólnowojskowe oraz skoszarowanie). Jak widać pracy było zbyt dużo jak na trzy osoby.
Jeszcze gorzej początkowo przedstawiała się sytuacja z werbunkiem w Stanach Zjednoczonych – oficer, który miał udać się na miejsce… nie dostał wizy wjazdowej. Nie zważając jednak na te trudności komandor Zajączkowski zabrał się z właściwą sobie werwą do pracy, wysyłając co chwila raporty do admirała Świrskiego, w których opisywał swą trudną sytuację i prosił o przesłanie dodatkowych ludzi do pomocy.
Niestety Świrski pozostawał głuchy na jego raporty. Nie udało się również uzyskać z polskiego dowództwa jasnej informacji, jacy konkretnie specjaliści są potrzebni, zatem sam proces wstępnego szkolenia musiano ograniczyć do podstawowych zagadnień. Pomimo ogromu włożonej przez Misję Morską pracy, chęć wstąpienia w szeregi Polskiej Marynarki Wojennej wyraziło tylko 21 kandydatów.
Pewnej poprawy sytuacji, jeśli chodziło o nabór ochotników, Zajączkowski upatrywał w rozpoczynającej się akcji werbunkowej w Stanach Zjednoczonych. Niestety i tu spotkał go zawód. Młodzi ludzie nie chcieli porzucać swego wygodnego życia i brać udziału w działaniach wojennych. Chęć wstąpienia w szeregi Marynarki wyrażali przeważnie albo starsi ludzie (dawni emigranci, którzy czuli się związani ze swoją dawną ojczyzną) lub, jak to ujął w swym raporcie Zajączkowski, „element niepożądany”, czyli różnego rodzaju awanturnicy. Dodatkową barierę stanowił język, gdyż pewna cześć ochotników nie potrafiła wypowiedzieć ani słowa w języku polskim. Napływ ochotników zwolnił jeszcze bardziej po japońskim ataku na Stany Zjednoczone. Wobec stale rosnących kosztów (miesiąc działania Misji Morskiej kosztował bowiem 100 tysięcy dolarów kanadyjskich) i słabych wyników (ostatecznie udało się zarejestrować 105 kandydatów do Marynarki) zapadła decyzja o likwidacji Misji Wojskowej.
Po powrocie do Wielkiej Brytanii Witold Zajączkowski pełnił funkcję komendanta Komendy Morskiej „Południe” zlokalizowanej w Plymouth oraz dowódcy 2 Dywizjonu Kontrtorpedowców. Po zakończeniu działań wojennych i rozwiązaniu polskiej Marynarki Wojennej odszedł z czynnej służby i wyemigrował do Kanady. Początkowo prowadził niewielką farmę w Keswick, a następnie przeniósł się do Toronto, gdzie pracował w biurze prawniczym.
W lutym 1965 r. Naczelny Wódz, generał broni Władysław Anders mianował go kontradmirałem, lecz komandor Zajączkowski odmówił przyjęcia tego awansu.
Zmarł „Książę Polesia”19 grudnia 1977 r. w Toronto. Został pochowany na cmentarzu w Mount Pleasant. Pozostawił wspomnienia „Lata młodości i wojna światowa na Bałtyku” wydane w Toronto.
Przygotował Dymitr Zagacki