Moje miasto rodzinne liczyło wiatach 30-tych XX wieku około 2,0 tys. mieszkańców, położone między Baranowiczami i Łunińcem. Od strony wschodniej płynęła rzeka Nacza, zaś wokół miasteczka znajdowały się lasy, bagna, moczary i rozlewiska. Tu można było spotkać drzewa 200-letnie. Miasteczko połączone było z Baranowiczami koleją i drogą bitą. Odległość do granicy z ZSRS wynosiła 20 km. Z początkiem lat 30-tych Hancewicze zostały podpalone, spłonęły niemal wszystkie zabudowania włącznie z naszym domem. Miasto odbudowano do 1939 roku, a głównym materiałem budowlanym było drewno; nic też dziwnego, że miejscowy tartak nie nadążał z jego przerobem.
W latach 20-tych wybudowano hutę szkła kolorowego, która jednak upadła w 1927 r. Powstało wiele sklepów różnych branż, zakłady przetwórstwa i drobnego rzemiosła. Wybudowano szkołę, kościół, synagogę, aptekę. Mieszkali tutaj w zgodzie różne narodowości: Polacy, Białorusini, Żydzi, Litwini, Ukraińcy, Rosjanie, Tatarzy, Cyganie i inni. Nie było pośród nich barier językowych, gdyż każda rodzina posługiwała się kilkoma językami.
Niewielkie gospodarstwa przydomowe zapewniały pewną niezależność. Wielu mieszkańców pracowało też na posadach państwowych. Materiałem grzewczym było drewno. Wewnątrz nowo postawionych domów montowano duże piece kaflowe. W kuchniach na całej powierzchni kładziono grubą metalową płytę z otworami na garnki i regulowanymi fajerkami. Nagrzewała ona mieszkanie, a oprócz garnków stawiano dodatkowo duże żeliwne sagany, grzejąc wodę potrzebną do kąpieli, zmywania naczyń i podłóg. Czasem na tej płycie podpiekano podpłomyki. Duży piec chlebowy, używany co 4-5 dzień do wypieku pieczywa, także dawał ciepło. Tym sposobem w najsroższe zimy, przy uszczelnieniu niewielkich okien w pomieszczeniach było ciepło. Mój ojciec był leśniczym, więc podłogi zostały pokryte skórami jelenimi i innych zwierząt.
Hancewicze były zelektryfikowane, jednak w tych czasach radio stanowiło rzadkość, a nadjeżdżający samochód wywoływał sensację. Czasami słyszeliśmy turkot jadących furmanek, które miały koła na żelaznych obręczach. Po ścieżkach, drogach polnych i międzybagiennych poruszano się rowerami. Mieszkaliśmy właściwie na terenie dawnej puszczy i prawie niezniszczonego środowiska przyrodniczego, do którego wszyscy mieszkańcy miasta odnosili się z pietyzmem. Za punkt honoru uważano posiadanie dobrze prowadzonego ogrodu pełnego kwiatów, sadu na potrzeby własne i łączki do rodzinnego wypoczynku. Rankiem budził mnie dosłownie chór ptaków, świeże powietrze o zapachu kwiatów, a w cieplejsze dni oglądałem płynące w powietrzu roje kolorowych motyli, które chwytałem w ogrodzie, poznawałem i uwalniałem.
Hancewicze szybko się rozbudowywały, coraz więcej młodzieży kończyło szkoły średnie i wyjeżdżało na studia do Wilna oraz Lwowa.
Do 7-go roku życia przeżyłem w Hancewiczach najszczęśliwsze lata. Z rodzeństwa miałem dwie siostry, a trzecia urodziła się w listopadzie 1939 r. Po wybudowaniu drugiego domu mój ojciec zrezygnował z funkcji leśniczego, otwierając jedyny w tym mieście zakład fotograficzny, któiy dawał bardzo duże dochody. Rodzice pracowali przy zdjęciach od świtu do nocy. Jeszcze w latach 1938-39 pod nasz dom zajeżdżały bryczki, w których podróżowali byli myśliwi ze swoimi damami z krajów Europy: Węgier, Niemiec, Anglii, Rosji, Austrii. Łowcy ci uprzednio polowali w kniejach, po których oprowadzał ich mój Ojciec. Mama przyjmowała więc gości obiadem, a Tato informował, gdzie można polować. My jako dzieci spędzaliśmy w dni letnie mile czas na huśtawkach, hamakach i na kocach w ogrodzie zawsze pod czujnym okiem opiekunki Mili, która dostarczała nam posiłki, opowiadała bajki, czytała Elementarz. W domu obowiązywał rygor. Rano i wieczorem po umyciu się odmawialiśmy krótki pacierz, przy posiłkach nie wolno było rozmawiać. Kładliśmy się spać przed godziną 20.
Warto tu zwrócić szczególną uwagę na całkiem odrębną grupę etniczną Poleszuków, która niechętnie przyjmowała cywilizację, wyraźnie od niej stroniąc. Ich chaty proste w budowie, drewniane, porozrzucane wśród bagien i oczeretów, bez podłączonej elektryczności, stwarzały idealne warunki do izolacji. Ich mieszkańcy często dopływali do posesji łodzią, która była popychana długimi kijami lub przy pomocy tychże kijów skakali z kępy na kępę, przedostając się do celu. Drągi te służyły również do walk obronnych w przypadku napotkania wilka lub innego nieprzyjaciela. Poleszucy starali się zachować swoją kulturę i obyczaje. Byli samowystarczalni, potrafili sami wytworzyć cały sprzęt potrzebny w chacie, tj. meble, beczki, dzieże, niecki, kołyski (podwieszane z dziećmi u pułapu), sanie, masielniczki, sita, sieci na ryby, drabiny, magiel, a nawet gliniane garnki, kosze z wikliny, samołówki (na ryby i raki), wielkie pojemniki plecione ze słomy i na składowanie różnych drobnych przedmiotów. Poleszucy byli mistrzami w wytwarzaniu łapci, które pletli z łyka drzew lipowych i nosili przez cały sezon letni. Produkowali również lniane płótna, bieląc je na słońcu, z których szyto noszono powszechnie samodziały ozdobione motywami roślinnymi. Ludność ta polowała też na drobne zwierzęta leśne. Był to lud prosty, biedny, lecz bardzo gościnny i muzykalny. Płynąc łodziami zwyczajowo śpiewali piękne i tęskne poleskie pieśni, którymi swatali na odległość młode pary. W pamięci utrwaliły mi się wieczory prządek poleskich, które zbierając w ustalonej chacie przędły i przy furczących kołowrotkach śpiewały. W szkole w Hancewiczach powstawały zespoły instrumentalne i grupy teatralne. Poleszucy głównie zajmowali się zbieractwem jagód, grzybów, ziół oraz rybołóstwem, niosąc na targ w Hancewiczach całe kosze żywych raków i ryb. Tu spotykali się ludzie wszystkich narodowości, pozdrawiając się wzajemnie, kupując i sprzedając towary. Odwiedzano Hancewicze z kinem objazdowym.
Pod koniec 1938 r. podczas wieczornego spotkania z prządkami, usłyszeliśmy z Mamą, że ma być wojna z Niemcami, mówiono także, że z Rosjanami. Powoli w Hancewiczach narastał niepokój. Pomimo powołania w pasie nadgranicznym Korpusu Ochrony Pogranicza, wybudowania strażnic napady band na Hancewicze nie ustawały. Mieszkańcy gromadzili zapasy, a w 1939 r. budowali schrony przeciwlotnicze. Z organizacji „Strzelec” powstały różnie uzbrojone oddziały pospolitego ruszenia z zadaniem obrony Hancewicz. Składowano zapasy opału…
W sierpniu 1939 r. mój Ojciec został powołany do wojska. 1 września dowiedzieliśmy się o napadzie Niemiec na Polskę, kilka samolotów zbombardowało Hancewicze, byli zabici i ranni. Z 17 na 18 sierpnia 1939 r. wielkie ilości wojsk sowieckich weszły jak szarańcza do Hancewicz, fakt ten poprzedzono rozrzuceniem ulotek wzywających do poddania się wojsk polskich. Bardzo zmęczony bezsenną nocą, obudziłem się około południa. Przy oknie stali dorośli z Rodziny. Pobiegłem… byłem świadkiem… po raz pierwszy widziałem krasnoarmiejców strzelających do wszystkich mężczyzn z cząstką munduru polskiego. Jadące zaś z tyłu oddziałów czołgi sowieckie gniotły wszystkie wozy z ludźmi i ładunkami, spychając je z drogi do rowów. Jeszcze tego samego dnia NKWD wyłapało żołnierzy polskich. Potem zarządzono spis ludności, prace przymusowe dla Polaków w wieku 18-50 lat. Najeźdźcy uwolnili przestępców z więzień, osadzając na różnych stanowiskach. Zamknięto szkoły i kościół. Babcia stwierdziła: „Czy widzieliście jak kilku zdrajców po nałożeniu czerwonych opasek z kwiatami w rękach witało sowietów?” Zaczęły się aresztowania i przesłuchiwania w NKWD, przesłuchiwani nie wracali do domów. Zmuszano do kopania rowów i chodzenia na zebrania, gdzie politrucy sowieccy informowali, że przychodzą jako przyjaciele przeciw krwiopijcom i wyzyskiwaczom. Wprowadzono kartki na żywność, zablokowano też banki polskie. 2 listopada 1939 r. urodziła się moja siostra Helena.
Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w Hancewiczach razem z całą Rodziną. Patrole sowieckie nie pozwoliły nam śpiewać kolęd. NKWD poróżniło narodowości, uznając za wrogów Polaków.
Od 11 kwietnia 1940 r., o godzinie drugiej w nocy, przeżyliśmy łomot do drzwi z przekleństwami żołdaków sowieckich, z obwieszczeniem: Jesteście aresztowani, ręce na ścianę! Macie pół godziny do zebrania się!” Tak zakończyło się nasze beztroskie dzieciństwo. Załadowano nas do bydlęcych wagonów, bez ogrzewania, z typową sowiecką ubikacją – zwykłą dziurą po środku. Z wyrokiem 5 lat zostaliśmy zesłani do Kazachstanu. Jako dziecko nie mogłem zrozumieć, za co ta kara spotkała moją niespełna półroczną siostrę, Helenę Tumiłowicz oraz brata ciotecznego, Zbigniewa Gilejko, będącego w podobnym wieku. Na zawsze opuściliśmy dom rodzinny…
Jan Stanisław Tumiłowicz
Związek Sybiraków, Lublin